Strona:A. Conan Doyle-Pies Baskerville’ów.djvu/141

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Nie, nie, to był pies. Boże wielki! Czyżby istotnie było coś prawdy w tych wszystkich opowieściach? Czyżby istotnie groziło mi jakieś tajemnicze niebezpieczeństwo? Czy pan w to wierzy, co?
— Nie, nie!
— A jednak inna jest rzecz śmiać się z tego w Londynie, a inna zupełnie stać tutaj w nocy, śród moczarów i słyszeć krzyk podobny. A mój stryj! Wszak obok zwłok jego dostrzeżono ślady psich łap. Wszystko to ma związek z sobą. Nie sądzę, żebym był tchórzem, ale na ten odgłos krew ścięła mi się lodem w żyłach. Dotknij pan mojej dłoni.
Była zimna jak marmur.
— Jutro śmiać się będziesz z tego.
— Wątpię: zdaje mi się, że wiecznie to wycie słyszeć będę. Jak pan radzi: co począć teraz?
— Może wrócimy do zamku?
— Nie, do pioruna; przyszliśmy tutaj, żeby schwytać zbrodniarza i złapiemy go. Puściliśmy się w pogoń za więźniem a jakiś szatański pies za nami. Naprzód! Postawimy na swojem, choćby szatan wysyłał na moczary wszystkie piekielne duchy!
Szliśmy powoli śród ciemności, dokoła nas wznosiły się czarne, urwiste wzgórza, przed nami jaśniała żółta plama płonącego w jednym punkcie światła. Niema nic złudniejszego nad odległość światła śród ciemnej nocy; niekiedy zdawało się, że blask świeci gdzieś daleko na widnokręgu, to znów, że jaśnieje na kilka metrów przed nami.