Strona:A. Conan Doyle-Pies Baskerville’ów.djvu/133

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Wybiła pierwsza, potem druga, zniechęceni zamierzaliśmy już zaniechać dalszego czekania, gdy naraz zerwaliśmy się obaj na równe nogi: dobiegł nas szelest kroków na korytarzu.
Słyszeliśmy, jak zakradały się chyłkiem, aż ucichły w oddali. Wówczas baronet otworzył ostrożnie drzwi i puściliśmy się w pogoń. Barrymore minął już galerję i korytarz pogrążony był w cieniu. Szliśmy na palcach aż do drugiego skrzydła i dostrzegliśmy jeszcze wysoką postać brodatego mężczyzny, pochylonego, wchodzącego w te same drzwi, co tamtej nocy. W blasku świecy framuga zarysowała się wyraźnie, a płomień przeciął żółtym promieniem mrok korytarza.
Posuwaliśmy się po cichutku ku tym drzwiom, próbując każdą deskę posadzki, zanim oparliśmy się na niej całym ciężarem ciała. Pomimo, iż zdjęliśmy buty, stare deski uginały się i skrzypiały pod naszemi nogami, tak, że niekiedy niemożliwe wydawało się, żeby nas Barrymore nie dosłyszał. Na szczęście jednak jest trochę głuchy i był zupełnie pochłonięty przez swoje zajęcie.
Nareszcie doszliśmy do drzwi i zajrzeliśmy do pokoju. Barrymore stał skulony przy oknie, trzymając świecę w ręku; bladą twarz, na której malowało się wytężone oczekiwanie, przycisnął do szyby, zupełnie jak wtedy, gdym go tam widział po raz pierwszy.
Nie umówiliśmy się, jak w tym razie postąpimy, ale baronet jest człowiekiem, który uważa, iż droga prosta najprędzej prowadzi do celu. Wszedł tedy do pokoju, co usłyszawszy Barrymore odskoczył od okna, oddychając ciężko; stał