Strona:A. Conan Doyle-Pies Baskerville’ów.djvu/128

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Baronet stał przez chwilę, patrząc za odchodzącymi, poczem wolnym krokiem, z głową spuszczoną, istny obraz przygnębienia, wracał ścieżką, którą przyszedł.
Nie rozumiałem, co to wszystko miało znaczyć, ale ogarnął mnie wstyd głęboki, że byłem świadkiem takiej poufnej sceny, bez wiedzy swego przyjaciela. Zbiegłem tedy z pagórka i u stóp spotkałem baroneta. Miał oczy roziskrzone gniewem, brwi zmarszczone, twarz zmienioną, jak człowiek, który nie wie, co począć.
— A to co, Watson? — A pan skąd się tu wziął? — rzekł. — Może mimo mej woli poszedłeś za mną, co?
Powiedziałem mu wszystko: jak przyszedłem do przekonania, że nie powinienem był pozostać, jak podążyłem za nim i jak stałem się świadkiem tego, co zaszło. Na razie oczy jego zapłonęły gniewem, ale rozbroiła go moja szczerość i w końcu roześmiał się żałośnie.
— Zdawałoby się człowiekowi, że na środku tego pustkowia może być pewie nsamotności, — rzekł — a tu, do pioruna, cała okolica wyległa widocznie, by patrzeć na moje oświadczyny... Ładne były oświadczyny!... Gdzieżeś pan zamówił miejsce na to widowisko?
— Stałem na tem oto wzgórzu.
— W ostatnim rzędzie, co? A jej brat usadowił się na samym przedzie! Czy widziałeś pan, jak szedł ku nam?
— Widziałem.
— Czy ten jej brat nie robił na panu nigdy wrażenia warjata?
— Nie, nie mogę tego powiedzieć.