Strona:A. Conan Doyle-Pies Baskerville’ów.djvu/089

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

dym jego blasku dostrzegałem na dalszym planie wyzębione szczyty skaliste i bezbrzeżną pochyłość ponurych moczarów. Zasunąłem firanki z uczuciem, że to ostatnie wrażenie nie ustępowało w niczem już doznanym.
Ale nie miało ono być ostatnie dnia tego. Nadmierne znużenie spędzało sen z mych powiek; rzucałem się niespokojnie na łóżku, w oddali zegar wydzwaniał kwadranse, przerywając grobową ciszę w starym domu.
Nagle, śród milczenia nocy, dobiegł uszu moich dźwięk wyraźny, donośny, nie pozostawiający żadnej wątpliwości — było to łkanie kobiety, stłumiony, dławiący jęk, taki, jaki tylko beznadziejna zgryzota może wyrwać z piersi człowieczej. Usiadłem na łóżku i wytężyłem słuch. Dźwięk dobiegał z bliska i pochodził napewno z wnętrza domu. Przez pół godziny siedziałem tak, nasłuchując, ale prócz zegara i szelestu liści bluszczowych na murze, nie doleciał mnie już żaden inny odgłos.