Strona:A. Conan Doyle-Pies Baskerville’ów.djvu/081

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Na każdym zakręcie drogi Baskerville wydawał okrzyki zachwytu, rozglądał się dokoła skwapliwie i zarzucał doktora Mortimera pytaniami bez liku. Jego oczom wszystko wydawało się piękne, ale dla mnie wszędzie już przejawiał się odcień smutku, jawne piętno konającego roku. Pożółkłe liście zaścielały ziemię i spadały na nas z poczerniałych gałęzi; turkot kół zamierał, gdy jechaliśmy po tym pokładzie zanikającej roślinności. Smutne dary rzucała przyroda pod stopy powracającemu spadkobiercy Baskerville’ów.
— A to co! — krzyknął doktór Mortimer. — Spojrzyjcie!
Przed nami wznosił się mały, zarosły wrzosem pagórek, niby ostroga, utworzona przez bagnistą równinę, a wrzynająca się w dolinę. Na szczycie, podobny do posągu, siedział żołnierz na koniu, groźny i ponury, z karabinem, opartym o lewe ramię, gotów do strzału. Strzegł tej drogi właśnie, którą jechaliśmy.
— Co to znaczy, Perkinsie? — spytał doktór Mortimer.
Woźnica odwiódł się ku nam.
— A to, proszę pana, przed trzema dniami uciekł aresztant z więzienia Princetown. Postawiono warty na wszystkich drogach i stacjach, wszędzie czatują na niego, ale, jak dotąd, znikł bez śladu. Dzierżawcy w całej okolicy są w rozpaczy.
— Nie dziwię się, bo za jakąkolwiek wiadomość każdy z nich dostałby pięć funtów.
— Tak, proszę pana, ale co znaczy pięć funtów wobec tego, że mogą być lada chwila za-