Strona:A. Conan Doyle-Pies Baskerville’ów.djvu/079

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

w Ameryce. Zapewniam pana, iż okolica ta jest dla mnie równie nowa jak dla doktora Watsona i ciekaw jestem niesłychanie ujrzeć ową bagnistą równinę.
— W istocie? Nie długo pan będzie czekał na spełnienie tego życzenia, bo oto już jej początek — rzekł doktór Mortimer, wskazując przez okno.
Ponad zielonemi łanami pól i skrajem nisko położonego lasu wznosiło się w dali szare, melancholijne wzgórze, z dziwacznie wyzębionym szczytem, zarysowującym się niewyraźnie, niby senne widziadło. Baskerville siedział milcząc, z wzrokiem utkwionym w krajobraz, a na ruchliwej twarzy jego czytałem wyraźnie, jak silne wrażenie wywierał na nim widok tej ziemi, gdzie przodkowie jego byli panami od wieków i niezatartemi śladami zaznaczyli swoje istnienie.
Siedział wprost mnie, wtulony w kąt prozaicznego wagonu kolejowego, ubrany w garnitur popielaty, mówił akcentem wybitnie amerykańskim, a jednak, gdy spoglądałem na jego twarz energiczną, wyrazistą, odczuwałem bardziej niż kiedykolwiek, że był prawym potomkiem długiego szeregu mężczyzn butnych i odważnych.
Duma, waleczność i siła malowały się w gęstych brwiach, w ruchliwych nozdrzach i wielkich, piwnych oczach. Jeżeli na tej dzikiej, bagnistej równinie czekały nas jakie niebezpieczne i ciężkie przygody, mogliśmy być pewni, że mamy w sir Henryku towarzysza, dla którego warto narazić się na wszelkie niebezpieczeństwa, bo będzie je dzielił odważnie.