Strona:Żywe kamienie.djvu/57

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Tedy gadkę swoją tak chytrze grodzianom wykłada, że, choć wyśmiewa wszystkich, każdemu się zdaje: — „o sąsiedzie gada!...“ Więc słuchają wszyscy, i wszyscy są radzi: — „ten bo z życia bierze!...“
Siedzi gadkarz na pomoście, dzwoni sobie nogami nad gromadą ludzi — i prawi. A coraz to niecierpliwiej szyję bokiem ku swej czapie wyciąga: — „datków coś bardzo niewiele!“ — Więc skrzywi się i przerwie opowieść ciekawą. I już tylko w milczeniu nogami nad ludźmi wydzwania, wytrzymując na swej wardze spojrzenia ludzi.
„Nie dasz groszy żaden sknera?!... Djabli wezmą bohatera! — już się śmierć na niego czai...“
Mieszczanie ze śmiechem, ich żonki z nadąsaniem dorzucą przecie coś niecoś do czapy.
I powieść gładko dalej się potoczy:... „Że zaś po miastach skąpo, jak widać, jest wszędzie, na weselu tej panny wołu więc nie będzie! — Ale dobra pieczeń zawszeć się usmaży...“ I żongler o tej pieczeni długo, rzewnie gwarzy.
Aż skończy i zbierze aplauzu oklaski.
I ten nie chybiał powołania joculatora: wypogadzał twarze, ścierał smutki z oblicza świata: z widnokręgów ludzi swoich.


Tak myślał goliard, snując się po rynku. I marząc pewnie w skrytości, by choć raz jeszcze, raz jeden bodaj tylko! — jak to dawniej bywało, — módz