Strona:Żywe kamienie.djvu/47

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Gdy zstępował rycerz z zamkowej góry, nocny granat nieba roztapiały już świty po nieboskłonach. Wysrebrzają się na chwilę złote do niedawna gwiazdy i dogasają wraz powoli. Nad zamkiem świeci jeszcze gwiazda poranna — w przejasnej otoczy bieli, perlistości i opalów. Białosrebrne jej skrzydła z obłoków muskają szafiry, granaty i rubiny zwiewne: z za bławych szyb widokręgu przebijające już promienie zorzy. A z tej tęczy słonecznego rozradowania uśmiecha się głosem pierwszego na niebie skowronka — jutrzenka czujnych, pani Wenus gwiaździstego nieba.
I zgasła.
A w rozżagwione jego wspomnienia tej nocy wkradł się znagła melancholii smęt, że w tej chwili zgasła dlań może na zawsze jakaś dobra gwiazda na niebie, — że nie ustokrotnią się już nigdy siły jego nad wielkoludów moce, bowiem zbył z własnego serca tej mocy wszystkokrotnej.
Dla nabycia dwornej szaty swojej wyprzedał się było z miecza i zbroi. Ale rychło nowe na pewno dostanie. Rozkaże królowa niechybnie, aby poniechał błędnego rycerstwa i porzucił służbę w Straży Śmierci, a został u króla setnikiem Straży Ochronnej, która nosi najpiękniejsze stroje i płaszcze najdostojniejsze.
Zasię na rozstaniu przykazywała mu pani prośbą i pocałunkami, aby dziś, w tych oto szatach dumnych, wystąpił na rynek i dał się poznać wdzięcznemu ludowi. Niech uderzą w dzwony, niech się