Strona:Żywe kamienie.djvu/404

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Brat Łukasz powrócił było z wieczora do celi z bielmem Acedyi na oczach. Doświadczony pasterz trzody swojej, przeor, dojrzał pierwszy nierządnego smutku zmazę w źrenicach brata. Jakby lampę zgaszono w tych piersiach: nie świeciły już oczy blaskiem wnętrznym. Nie pracowała już w sobie dusza; na zewnątrz zwracało się wciąż spojrzenie trwożne a tępe. I zawisało gnuśne na powierzchni rzeczy każdej. Już i różaniec nawet sam, szeregiem kostek dlań tylko był, obracanych w palcach nieustannie, a bez pacierza. Ku niczemu utrudzały się palce; dusza drzemała. Posiwiała najwyraźniej przez jeden wieczór koronka włosów na ciemieniu. O potępieniu swem wciąż mówił, nie wierząc, iż zdoła kiedykolwiek wymodlić duszy swej zbawienie. Do farb i pędzli poczuł nagle odrazę. Do ludzi zaś, — do braci w klasztorze, — nienawiść; o czem (w jadowitej potrzebie bluźnienia) mówił im wprost w oczy.
Acedia! — myślał przeor ze zgrozą. — Boże bądź mu miłościw!“
Jakoż Bóg zmiłował się: i ocknął, wstrząsnął tę duszę, — ale śmierci owo obrazem i zjawą.
Za tym słupem kiru z larwą krzyżową na licu, — ni ten skowronek za sową, — z musu, z bezwoli, w tkliwem prawie oddaniu się grozie przemocnej, błądził brat Łukasz krok w krok.
I już nic nie widział, co się w kościele działo.
A gdy ona, po niejakim czasie, wyszła z kościoła nawą boczną i z bławem światłem swej pochodni