Strona:Żywe kamienie.djvu/330

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

wciąż kształty, stoi jak ta kolumna opodal, jak ona pozłocista na smagłem ciele. Zaś tych ramion sprężeniem przyzywa snadź wielkiego pogromcę smutku i ociężenia: jego łaski w siebie bierze, aż do tej bladości na licu, do oczu śćmienia, aż po tę rozchwiejność ciała i oczadzenie w bezwiedny już chyba tan... Wówczas na miękkich stopach kocicy obiega goliarda kołem urzeczenia, — by odgonić mu z nad głowy Acedyi zmory, — wypłoszyć z pod kaptura tęsknienia w klasztory, — by corde jucundo poszedł znów z kamraty — na waganctwo, na włóczęgę, w światy!..
Nie postrzegał tego. Natomiast jakby łowiąc przemykającą w myślach tajemnicę doli swojej i kamratów, szeptał do się:
„Tobą od dziecka upojone, i wytrącone za to z chórów społeczności, zbieramy się po błędnych gościńcach życia, igrce wszystkie, — Twój chór, o Leneusie, i korybanty twe ostatnie!.. W nierządności smutków, w opieszałości nawyków wnosimy ciał człeczych podbijanie w żwawość, myśli w ruch, ducha w zapalność, aż po Twe upojenia bez kruż, — twórco entuzjazmu, — z którego wszczyna się wszystko, cokolwiek stawać się może śród ludzi.“
I widział już w myślach:
Nigdy jeszcze z tak żarliwą ochotą nie rozbijali kamraci pomostów na rynku, nigdy jeszcze nie wyiskrzały im się tak oczy, nie rwały się tak do igry ramiona i stopy, skrzydlate dziś chyba?.. On zaś