Strona:Żywe kamienie.djvu/244

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

I, od skoczka lotniejszy, ustawi się za plecami niedźwiednika; a ledwie kilka tonów ze strun swych gęśli zerwie, smyczkiem przez ramię gdzieś przed się mu wskaże i — „bij, zabij!“ — woła.
„Postaraj się, panie, lepiej o takich! — mówi, uderzając niedźwiednika smyczkiem po głowie. — Takim prostotliwcom snadniej to, niźli żakom służy. Pokosami ściele pod konie pańskie.“
Tu już dziewka nie wytrzymała tych harców jego. I dopadłszy go gdzieś na środku izby, chwyta mocną garścią za ramię, odciąga precz — gdzieś na dalsze izby gospody.
Za tkliwością bo niedawną, pomstliwość ciężka na „niedoczekanie wasze!“ burzy się w niej przeciw wagantom. Na toż bo zastawiała ich tu wszystkich, na to opłakiwała gromadę całą, aby jej stoły rąbali, — jak w tej chwili to czynią, sposobiąc koły na zbirów. Więc już nawet lampkę chwyta: wszystko zostawia na pastwę tym zbójom. Tego tylko gęślarza, że najwątlejsze „to-to“ śród tych gburów, za nic im nie zostawi! (Wpadł bo było chłopak od pierwszego wejrzenia w jej oczy wierne i pierś rzewliwą). Za nic go tedy nie poniecha — na te losy okrutne! Ciągnie go więc przemocą za sobą.
„Czego, ty głupi, tak chycasz? czego się cieszysz? Że się tu ludzie lada chwila mordować zaczną po ulicach?!.. Patrz, już łuna dymami odbija się na ścianach. Słuchaj, na jaki gwałt łomocą bębny po grodzie całym. I rozpętałoż się djablę rybałtowe na chwilę taką!.. Chodźże mi stąd, chodźże czemprę-