Strona:Żywe kamienie.djvu/239

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

trzy dziwne postaci podświetlone łuną i zamruczy w brodę jeszcze dziwniej:

Fides! — Spes! — Caritas!..“

Żaki tymczasem zapomniały już całkiem o obrazie. Radzą, zmawiają się i buntują wzajem: choć nie pora już ku temu, wiecują zażarcie. Rycerz, któremu, po wystąpieniu tamtych dwóch igrców, odmieniły się snadź myśli, czeka spokojnie, aż się żaki wykrzyczą. Ułowiwszy chwilę ciszy, dłoń wznosi i uśmiecha się ku nim — tak, że zaszemrzą wraz kłótliwce wszyscy: „toż on nas lubi całkiem!“
„Darujcie mi, chłopcy, żem to zostawił na ostatek, nie opieszałym, ani swarliwym ku namowie, lecz towarzyszom na zawołanie bojowe... Opowieścią żonglera z piekarni w sumieniach swych ruszeni, ślubowaliśmy z mym nowym oto druhem: — po przebiciu się z tego grodu — wyruszyć...“
Tu przycichł nagle jego głos i tok słów się odmienił:
„...Ostatni już chyba rycerze błędni, ślubowaliśmy wyruszyć na szukanie Monsalwatu...“
Przy tem słowie zdarł z siebie nagle hełm i, trzymając go u piersi w dłoniach obu, pochyla komie głowę.
Niczem wicher w łan kłośny, uderzy w głowy żaków to słowo, zawsze dla nich osobliwe: — Monsalwat!.. Zerwą i oni czapy, rozchwieją się w naszeptaniu, pochylą łan głów młodych.