Strona:Żywe kamienie.djvu/202

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Aż jej głowę do się przytulał: „No, nie rycz, nie rycz, sieroto! narodzisz się dosyć w życiu: — napłodzisz potomstwa, jak dynia pestek.“
Na stojący załatwiał się lekarz ze dzbanem. Za każdą tylko czwartą obracał się do najbliższego z rybałtów i klepał go po ramieniu. Uśmiechali się doń wszyscy, rozumiejąc, że człek to pogodny, który lubi ludzi. Dajże mu, Boże, jaknajdłuższe zdrowie!
Wyświecały się po tych czarkach policzki starego, gdy coraz to żwawiej igrały myśli w oczkach stulonych.
„Szkoda, że tę skoczkę waszą już djabeł porwał! Chętnie bym z nią tu pogwarzył. Mądra musiała to być kobieta! Prawdę powiedziała ona wonczas na ulicy: nie masz między wami pośledniejszych!.. Niejeden skoczek, bywa, w żarliwej chwili ukochania igry swej, ptakiem się poczuje, skrzydeł u ramion przed Bogiem i ludźmi dostaje. A toć jest wszystko! Jedna jest boska igra z ciężkim smętem życia... Bo zważcie: iluż to żonglerów duch skrzepiał ciała na boje rycerskie?! A i iluż to skoczków i wesołków swawola podbijała ciężkiego w osmętnieniu ducha na drogi żwawsze?! Lekarz wam mówię: zmory świata, Acedyi, wy pogromce! Smutek nierządny połową ludzkości piekłoby zaludnił; — chytry jest tedy jej obrachunek, by was, nieliczne życia orędowniki, na swe miejsce tam wysyłać. Djabeł ma być tak oszukany, bo za połowę człowieczeństwa, która mu z prawa zawsze należy, was tylko dostanie, — i to w jednym snopie: — nie bardzo się tem nacieszy.“