biety, których w rozpętaniu swawoli nigdy nic nie powstrzyma, skore były łechtać sobą i tą cichość człeczą: oto potrącają już nóżkami kaptur mniszy.
A menestrel, — któremu się w tej chwili nazbyt dobrze grało dla płochych uszu taneczników, — rad, że się tu czulsze nastręczają uszy, pochyla się nad głową mnicha z gęślami swemi.
I gra mu wszystkich śmiechów niewieścich rozpryski na strunach, wszystkich psot i dąsów białogłowskich zakrętne pląsy, ich uporu nawrotne śpiewki, ich rozgwarne ćwierki pustoty, ich tkliwienia się rzewne na przeciwtonie fałszu, ich porywów wybuchy rozpętane, ich pychy korowody pawie, — i cisze... pod wrzeciona warkotne wspominki, pod grzesznych rojeń kołysanki nowe...
„Wiem, wiem, szatanie, o czem to gędziesz sumieniu! — okrzyknie się mnich, nie podnosząc twarzy. — One to zawieruchy duszne wziąłem na się z grzechem rycerza! one w sercach naszych przemoce! Przemogły, przemogły i w lichem sercu mojem! Nie pokutę wziąłem na się, a grzech żywy... Tęsknię!...“
„Nasyciłeś się gędźbą: ona zawsze tęsknotę żywi. Masz bracie, kwestarzu, skarbonkę zasobną, wytrząchnij za to choć grosik!
„Jam wasz i ze szkatułą oną!“
A że mnich leży jak kłoda, choć niby wszystko oddaje, więc kompania wesoła sama ściąga zeń rzemień skarbonki. Ledwie trząchną jej grosiwem obfitem, a szał ich porwie i poniesie w skokach.
„Bacche!... Bacche!...“