Strona:Żywe kamienie.djvu/145

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Jednego tylko nie mogły wiedzieć kobiety: — że w łówkę domysłów swoich schwyciły dla pani najwłaściwszego teraz ptaka. Bo od czasu pocałunku rycerza, już tylko o niej myślał mnich śród pacierzy.
A jednak, wywleczon z nawy, niczem osiny liść rozdygotał się brat cichy, który królów w żywych kamieniach po kościołach jeno oglądał, a w twarz ich cielesną, za żywa, pojrzeć nigdy się nie ważył, choć, bywało, mijał orszaki. Ukląkł tedy przed kobietami i rozkładał błagalnie ręce, a na gardło niemi wskazywał, że głosu nie dobędzie przed królowej obliczem. Powiada, iż tyle tylko wybiegała ku niej myśl mnisza, że jej zdrowie, jak trzeba, do pacierza włączał.
„Boże, miej w pieczy królowę! — powtórzcie jej niewiasty. I że mnich ani więcej myśli w głowie, ani śmiałości w gardle nie znajdzie przy niej. Próżno wzywać niemego.“
Co ledwie rzekłszy, wstrząśnie się gwałtownie: bo oto wszystkie gołębie sfrunęły nagle z ziemi i nuże garnąć się do murów kościoła, na figury święte: stanęła każda jak ten święty Franciszek w ptactwa chmurze.
Tymczasem psiarni pstrokatej sfora wbiega, za ptactwa wiatrem, aż na schody fary, a pod bicza klaśnięcie zawrócona zbija się w trzodę owiec. I biegnie truchtem u nóg końskich. Błyskają nad nią skrętne węże trąb u boku harcowników kraśnych. Ciągną dalej konne szeregi łuczników w kitowych czapach. Za nimi dopiero widać jasne stroje dworu.