Strona:Żywe kamienie.djvu/12

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

zamilkłe i skaczą po nich lekkiemi nóżki. A gnuśność miejskich nędzarzy, muchom nawet nieobronna, poziera tępo na ptasze zwinności w słońcu.
I pątnik tu się znalazł — niegdyś do Ziemi Świętej wędrownik, dziś próżny łazęga po kościołach grodu — z posochem w dłoni i liściem palmowym na grzbiecie zalegający schody domów bożych. Aż dziwnie, że się palma tu znalazła! Bo prawdziwie jakowaś spiekota siłom serdecznym, rzekniesz, duch Wschodu ział na tych ludzi. Sterczą wśród nich sztywnemi kośćmi i starce w szopie włosów i brody, niczem pnie zmurszałe w grzybiej pakości: żebraki najgnuśniejsze, które i pacierza za dusze ku zbożnemu jałmużnictwu nie umieją, a tylko urokiem straszą. Przywałęsał się tu i mnich jakiś z klasztoru za ospałość wygnany, i klerk, który ducha przepił, a książki wraz z szatą oświeconego już dawno w kości przegrał.
I z murarzy wolnych niejeden zalegał tu bezrobotnie. Niegdyś bywało strzępił dłutem te ciosy kościoła, głazom samym lekkości nadając. A gdy tysiącem rąk wypiętrzyły się one na skończony ogrom tumu, gdy wypadło dłuto, kierowane biciem serc tysiąca, owisły i ramiona w bezczynie. Dusza, w zespole zapałów dzielna, nie ostała się w opieszałości powszechnej. I sama od nieociosanego głazu cięższa, leżała oto kamieniem u dokonanego społecznie dzieła. Ta się jeno skarga dobywała podczas z warg onych robotników: „O królu, królu nasz, wezwij naród swój do nowego czynu!“
I junaków wataha cała zalegała tu niemrawie,