Przejdź do zawartości

Strona:Żywe kamienie.djvu/110

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
L

Lecz oto w sukiennicach mieszają się znów tłumy i cichną zgiełki: — zdala słyszeć się dają kołatki trędowatych.

Kupą ciągnie ćma zarazy. Grzechocze kołatkami, jak trzeba, postukuje w swe misy cynowe i wlecze się w pełganiach kalekich. Jeden oto śród nich, żwawszego snadź ducha, podrywa się na kostyrach swoich, skacze jak ta żaba, trzepocze pstremi łachmanami. I do kobiet się wyszczerza. Takie to życie mocne w niejednym człeku.
Rzucał im, kto dobry, jaki ochłap na drogę: — niech podejmą, gdy się zwloką, — a sam umykał czemprędzej przed srogim ich fetorem i widoku obrzydliwością.
Opustoszały sukiennice.
Na miejscu pozostał rycerz tylko. Uczynił to z nawyku godności, spornej popłochom gromady. — Z odrazą jednak spoglądał na te karki ku ziemi dogięte, na łby owrzodzone i zaszłe szpetniejszą jeszcze bielą zagojeń. A od pysznego płaszcza rycerza wionęły w one łby jakoweś mętne wyobrażenia rozkoszy: