Przejdź do zawartości

Strona:Żywe kamienie.djvu/104

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

A goliardowi zdało się, że to dwa krzewy różane w powojowym splocie wychylają ku niemu swe rozkwiecone główki. Tak róże pod rosy owiewem piękniejsze się stają, jakby w zadumaniu swej krasy — nad własnych woni i barw dostałością.
Nad tem bodaj zadumały się w tej chwili dziewczęta.
Prawdę powiadał poeta! Ileż to razy, przynosząc z grodu tylu oczu ludzkich zachwyty, roiły nad tem, by księcia lub króla zachwytem owładnąć: miłość, skarby i dzierżstwo razem wziąć, — jak tamte panie z Pisma. Lub bodaj co dzień w tryumfach je zdobywać, — jak pani Aspazia, jak pani Tais, o których prawią opowieści mówione.
Świata i życia wielkie obietnice wabią ze wszystkich kramów na odpuście. Użycia tęsknice nagarniają w dusz cisze kupce i poety.


Mieszczanie tymczasem chmurzyli się u kramów, spozierając z pode łba na uklejnocone pazury obcego człeka, czy tu aby duszy swej w niebezpieczeństwo nie wiodą. Aliści już ich sidłały żony, uwisając u ramion i trzosów. Wszczynały się tedy targi. A choć się rzecz przez mężczyzn w powadze czyniła, chichotały kobiety, — nie radością przecie, nie życia ochoczością nawet, lecz chciwości samej podłechtaniem.
Gdy w te szwargoty targów u kramu uderzy nagle bas organowy: