Strona:Życie tygodnik Rok I (1897) - Wybór.djvu/54

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Wikta wstała o świtaniu i z motyką zarzuconą przez ramię przebiegła wieś do ojcowych zagonów. Minęła chałupę Maryny, później Jędrka, lecz nikogo nie spotkała, prócz kilku kobiet, jak i ona idących do ziemniaków. Pogwara z niemi nie szła, dziewczyna oglądała się po za siebie, lecz napróżno — nikogo, jak okiem sięgnąć.
Śniadanie przyniósł jej ojciec i został z nią, dwojgu szło raźniej, robota uciekała... Na obiad wracali do domu i znowu było puściutko przed chałupą Jędrzeja.
— Czy się pod ziemię zapadł, utopił, uciekł ze wsi, zadawała sobie pytania... Bo że panicza nie widać, to poco by miał po takiem gorącu latać, kiej ma cień w swoim sadzie. Ale Jędrek, jego prawo pilnować gospodarstwa, siedzieć na roli! Ziemniaki jego nie tknięte motyką, nikt na nie nawet nie zajrzy. Gdzież Jędrek?... A może czeka, żebym ja swoje okopała, bo się nie chce ze mną spotkać i popatrzeć na mnie — czeka aż mu z drogi zejdę. Niech się nie boi, nie zaczepię go, — nawet nie powiem »Szczęść Boże«... i nie usłyszę od niego — »daj Panie Boże«... — Będę kopała swoje, jakby go w polu nie było. Co mi z niego — głupi, osioł jakiś.
Dziewczyna była zła, uniosła motykę, lecz