Strona:Życie tygodnik Rok II (1898) wybór.djvu/274

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
Anna. Cały miesiąc bez snu?! Ależ to chyba niemożliwe!
Klara. Już temu, widzisz, z pół roku. Tak samo byłoby i z jego pomocą, nieprawdaż? Mój mąż zadał mu pytanie, co mi właściwie jest, a on nazwał tę chorobę w jakiś brzydki sposób. Adolf mi tego nie powiedział i tak sama nie wiem, co to takiego. Od tego czasu już nie posyłaliśmy po niego.
Anna. Czy cię tylko nie męczy tak długa rozmowa?
Klara. Czasem całymi dniami nie odezwę się ani słowa, a czasem mówię bezustannie. Nie mogę się powstrzymać. Zaraz tu nadejdzie Adolf ze swej rannej przechadzki — Przyniesie kwiaty — dla mnie.
Anna. Jeżeli chcesz, narwę ci kilka, kiedy tak lubisz kwiaty.
Klara. Ach nie, dziękuję ci, nie. Niektórych kwiatów nie znoszę. On je zna. — Ale, Anno, niceś mi nie mówiła, jakeś się spotkała z memi dziećmi na parowcu. Takbym chciała coś o tem usłyszeć.
Anna. Wczoraj było tu tak gwarno —
Klara. A wyście byli pomęczeni. Pomyśl sobie, dzieci jeszcze śpią. Od siódmej do siódmej! Co to znaczy młodość!
Anna. Ale bo też było im to potrzebne. Co do mnie, kilka godzin snu bez przerwy wystarcza mi zupełnie. Nie czuję się wcale zmęczoną.
Klara. Tak, to mówią wszyscy, co tu przychodzą, gdzie słońce świeci o północy. — Ale dzieci? Prawda, jakie to miłe stworzenia?
Anna. A jakie jeszcze niewinne! Ale niepodobne do was, ani do ciebie, ani do Sanga, tylko w oczach przebija pewne podobieństwo: ale to spostrzegłam dopiero później.
Klara. Ach opowiedz mi, opowiedz!
Anna. Widziałam, jak weszły na statek i widywałam je później, jakkolwiek jechały drugą klasą —
Klara. Środki nie wystarczyły na pierwszą — moje biedactwa!