Strona:Żółty krzyż - T.I - Tajemnica Renu (Andrzej Strug).djvu/42

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

dy z odmętu dręczącego koszmaru. Bez trudu zalewało go jak wątły płomyczek szemrzące morze pogłosów, rozmów, westchnień, pytań i niemilknących sporów z żandarmami, którzy tkwili gęsto na przepisanych punktach, jak dobroduszne i bezlitosne w swym martwym spokoju maszyny, sprawiające tutaj władzę i dyscyplinę. Ale niech przymilknie dworzec na jedną sekundę, natychmiast przekradnie się spazmatyczny okrzyk, nieutulona skarga i ból istoty, której przemocą oddzierają żywą połowę duszy, albowiem on znowu, jeszcze raz wraca na front.
Nie zdołała uwierzyć, że go widzi żywego na swoje oczy, nie zdążyła opowiedzieć mu znikomej cząstki z tego, co się w niej nagromadziło od ostatniego widzenia, co przecierpiała, jak przetrzymała... Nie miała z nim chwili spokoju, nie zaznała ukojenia w jego uścisku, przemknęło wszystko i już przepadło. Gdzież się naraz podział ten olbrzymi czas, — całe sześć dni? Sześć dni — okrucieństwo... Ani odpoczął, ani się opamiętał, był zdziczały, nieswój, przybył jak obcy i oto już odchodzi niepoznany.
Stare wygi, żandarmi, jowialnie poklepywali po plecach zdręczone niewiasty i pocieszali je ladajakim konceptem. Masa żołnierska była zasępiona i zła. Rozjątrzeni i tylko znużeni tą parodniową wolnością wracali teraz do okopów na całą zimę, jedni już na drugą, inni na trzecią, niektórzy na czwartą zimę. Co było robić? Niech djabli wezmą wszystko... Zacięli się i milczeli.