Strona:Świat pani Malinowskiej (Tadeusz Dołęga-Mostowicz).djvu/320

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Spojrzała nań zdumiona:
— Na razie tylko nie rozumiem pana.
Borowicz wstał, zapalił papierosa i usiadł znowu. Wiedział, że musi powiedzieć, że powie, ale tak trudno było znaleźć słowa. Na to, by wyrzucić z siebie jakieś słowo, trzeba mieć pełne przeświadczenie, że odpowiada ono istocie pojęcia, że zawiera w sobie całą prawdę wewnętrzną. A takich słów nie ma. Wymagają uzupełnień, określeń, pomniejszeń, retuszu przy pomocy innych słów. Tutaj zaś nie wolno było, byłoby śmieszne i obrażające jakiekolwiek zamglenie, zmącenie, podanie w wątpliwość tego, co trzeba powiedzieć:
— Pani mnie źle odczuwa — zaczął jakimś nieswoim głosem — pani intuicja nie powiedziała jej nigdy, że... że ja panią kocham...
Zapanowała zupełna cisza. Nie miał odwagi spojrzeć w oczy Bogny.
— Panie Stefanie — odezwała się wreszcie jakimś szeptem, w którym był przestrach, i radość, i smutek, i współczucie, i zdumienie.
Tak, przede wszystkim zdumienie. Ale nie miał czasu, nie miał możności zastanowić się nad tym. Jej cichy okrzyk zginął w jego świadomości przesyconej teraz jakimś niepojętym rozjarzeniem, jakąś rozedrganą jasnością, ekstatycznym podziwem dla odkrytej w sobie prawdy.
Tak, kocha ją, kocha do szaleństwa, ponad wszystko na świecie. I zawsze ją kochał. Od swoich najmłodszych lat.
Zakrył oczy rękami i mówił:
— Może nie wiedziałem, może nie rozumiałem, ale przecie żyłem tylko dla pani, tylko myślą o pani. Wszystko nad czym cierpiałem, wszystko, czym się radowałem