Strona:Świat pani Malinowskiej (Tadeusz Dołęga-Mostowicz).djvu/081

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

wijały się nie mierzone, nie ważone, nie analizowane. Dlatego były jasne, przejrzyste i bezpośrednie. Nie zgłębiała ich, nie badała. Otrzymała to jako dar od życia i chciała się tym cieszyć. Toteż broniła się przed refleksjami i tym zawzięciej broniła się przed ludźmi, którzy chcieli w jej proste piękne szczęście wnieść swoje zwątpienia, obawy, sądy i ostrzeżenia. Posypały się te pociski ze wszystkich stron. Szubert, Borowicz, Dora, kuzynki, nawet poczciwa Jędrusiowa. Każdy miał coś do powiedzenia, każdy chciał, w najlepszej zresztą wierze, zajrzeć do jej radości i oskubać te świeże kwiaty z płatków, by — dla dobra Bogny — zmniejszyć jej szczęście. Tylko jeden ojciec w odpowiedzi na jej list napisał:
„...cieszę się wraz z Tobą, wraz z Tobą jestem pewien, że człowiek, którego wybrałaś będzie godzien Ciebie“.
To najbardziej bawiło Bognę, że wszyscy, tu już nie wyłączając ojca, zdawali się przypisywać jej jakąś dużą wartość. Było to śmieszne. Znała przecie siebie dobrze, dostatecznie dobrze, by wiedzieć, że jest zwykła, przeciętna, taka, jakich tysiące chodzi po ziemi. Jeżeli robiła coś, co w oczach ludzi uchodziło za dobre, jeżeli w jej postępowaniu dopatrywano się szczególnych zalet, w żadnym razie nie mogła brać sobie tego za zasługę. Zasługa wynikałaby z walki, z wyrzeczeń się, z przymusu woli wbrew naturze, a ona robiła to, co odpowiadało jej upodobaniom, żyła tak, jak chciała, wybierała z życia to, co lubiła. Nie pozbawiała się nawet takich wad, jak próżność. Niepotrzebnie ubierała się zbyt ładnie i zbyt kosztownie. Nie umiała sobie odmówić przyjemności dowiadywania się różnych ploteczek, nie miała siły, by zmusić siebie do pozbycia się pewnej zalotności. To były wielkie wady. Wielkie