Strona:Świat pani Malinowskiej (Tadeusz Dołęga-Mostowicz).djvu/045

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

nak prący do najgęstszych zbiorowisk. Robactwo... Stąd, z wysoka, nie podobna już wyróżnić ich rysów, kształtów, nawet wzrostu. Są jednakowi, jednakowo się poruszają, krzyczą, jednakowo czują i myślą. Trzeba zaledwie o kilkadziesiąt metrów wznieść się ponad nich, by stracić możność i potrzebę rozróżniania poszczególnych egzemplarzy. Który z nich jest głupi, który mądry, który piękny, szczęśliwy, czy zły, czy dobry, jakie ma zalety, jakie przywary, troski, radości, cele, przeszłość i przyszłość?... Czyż to nie jest najzupełniej obojętne?... Wystarcza kilkadziesiąt metrów dystansu, by przestały grać jakąkolwiek rolę indywidualne cechy każdego z nich... Są stadem identycznych istot, jednym okazem, powtórzonym sto tysięcy razy. Oto pewnik, dający się niezbicie stwierdzić przy pomocy dwóch zmysłów: wzroku i słuchu, dający się skontrolować obiektywną myślą.
A jednak przyszedł tu, by w tym rojowisku identycznych istot odnaleźć jedną, której żadna inna zastąpić nie może. Cóż za paradoks! I w czym tkwi złudzenie?... Czy w oczywistości, że różnice są bez znaczenia, czy w drugiej, również niewątpliwej oczywistości wagi i wartości tych różnic?... Jedna z nich jest fałszem, lecz która? Czy ta, co powstała drogą powolnej rosnącej sugestii, czy ta, co olśniła mózg teraz swą dotykalną prawdą?...
— Niepotrzebnie piłem — pomyślał — nie podobna jasno rozumować, mając we krwi ten obrzydliwy alkohol.
Wracał ku śródmieściu pieszo, idąc krok za krokiem. Nie śpieszył nigdzie. Jagoda miał rację: nie każdy jest stworzony do przerabiania swoich godzin i dni, swoich zajęć i odpoczynków na prawdziwe życie. Inna sprawa, czy