Strona:Świat pani Malinowskiej (Tadeusz Dołęga-Mostowicz).djvu/030

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

odpowiedzialne stanowisko, a nie masz własnego zdania!
Borowicz zbladł:
— To nie należy do moich obowiązków służbowych — wycedził — pan prezes...
— Pan prezes, pan prezes, obowiązki służbowe — przedrzeźniająco wykrzywił się Szubert — daj mi pan spokój i idź pan już stąd. To zadziwiające, ile mięczaków mamy w tej ukochanej ojczyźnie!... Czekaj pan!
— Wybaczy pan prezes, ale nie mogę znosić podobnego tonu i takich wyrażeń.
— No, więc przepraszam pana. Co się pan na mnie gapi, jak sroka w gnat? Przepraszam. Czy mam rzucić się przed panem na kolana?... Robię wszystko, co mogę, to znaczy, przepraszam. Jacy z was ludzie! Zimne to, bez krwi w żyłach. No, nie gniewa się pan?
Wyciągnął rękę, a gdy Borowicz podał swoją, Szubert przyciągnął go i cmoknął w policzek, aż echo poszło.
Borowicz wracał do swego pokoju roztrzęsiony nerwowo do ostateczności. Jagoda pogrążony był w pracy, przy biurku Malinwskiego siedziała interesantka, gruba, czarno ubrana pani o obwisłych policzkach i fałdzistej szyi. Płaczliwym głosem opowiadała Malinowskiemu o jakimś Perlikowskim, który ją zarwał. Nazwisko to powtarzała co kilka zdań z akcentem na pierwszej sylabie. Borowicz rozłożył akty pierwszej z brzegu sprawy i usiłował skupić myśli. Nie czuł żalu do Szuberta, a jednak tak trudno było zapanować nad oburzeniem. Bądź co bądź, znajdując się w normalnych warunkach materialnych, to znaczy w takich, w jakich przez szereg pokoleń żyli Borowiczowie, oczywiście mógłby, a nawet chciałby pracować,