Strona:Świętopełk Czech - Jastrząb contra Hordliczka.djvu/71

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Sekretarz schował spokojnie wonną paczuszkę pieniędzy, podawszy jeden papierek kelnerowi, który go przyjął z uśmiechem poufałości. Potem kazał przynieść nanowo ponczu. Łykając dymiący płyn, zaczął znów wyzywająco opowiadać wesołym głosem jakąś niemożliwą awanturę myśliwską na Ukrainie.
— A widziałeś pan tam kozaków? — przerwał mu ktoś z towarzystwa.
Nie wiem, dlaczego wydało się to pytanie śmieszne dla towarzystwa, bo całe wybuchnęło wyuzdanym, burzliwym śmiechem, w którym i sam czcigodny kasztelan brał udział wszystkiemi pergaminowemi pręgami swej twarzy tak dalece, że nawet jego siwy wąs na chwilę równowagę utracił.
Pan Hordliczka patrzył zmiażdżony ze zdziwieniem na śmiejące się towarzystwo; zagadkowy ten śmiech na twarzach siedzących zdawał mu się tak szczególnym, tak dziwnym, że mimowoli szukał jakiegoś nieczystego tła, a również zdawało mu się, że oczy wszystkich śmiejących się na nim spoczywają.
Opuścił miejsce gry. Chłodny wietrzyk dmuchał na jego rozpaloną skroń, a miliony gwiazd błyszczały nad nim na jasnym, majestatycznym firmamencie nieba. Promienie tych świateł wiecznych padają, jak krople niebieskiej rosy, na zranione serca ludzkie i łagodzą najgorszy ból; ale pan Hordliczka nie wznosił ku nim swych oczu. Chylił głowę nizko aż na wzdychającą pierś, którą paliła ciężka świadomość winy.
Przez całą drogę do domu płonęło przed nim,