Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Dwie królowe Tom II.djvu/070

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Nieznajomy był upartym, nie puszczał go, a oblicze jego wyrażało zniecierpliwienie. Szeptał mu coś na ucho.
Dudycz, który się opierał wpuszczeniu do izby, po chwili mrucząc zrobił mu miejsce.
Natręt z gibkością na swój wiek szczególną, wyłamując się i wyginając jak wąż wsunął do środka i w progu jeszcze długo coś Petrkowi szeptał do ucha, ukazując karteczkę, na którą gdy Dudycz rzucił okiem, schował ją zaraz do kieszeni.
Monti, który zdala się temu przypatrywał, chwilę stał jakby niepewny i zdumiony. Zwrócił wzrok natarczywy na obcego tego, ale spotkały się ich wejrzenia i nieznajomy oczy natychmiast odwrócił.
Kto i jakiego stanu to mógł być człowiek, trudno było odgadnąć. Typ twarzy wskazywał Włocha, a suknie kogoś co zarówno mógł należeć do dworu, i do bogatego mieszczaństwa. Twarz niepiękna nadzwyczaj była rozumną, wejrzenie bystre, wyraz oblicza pełen przebiegłości i energii, która się w zręczność umiała przestroić.
Monti tak patrzał na przybysza jak gdyby szukał w nim kogoś dawniej znanego lub przynajmniej widzianego, co zdawało się niepodobać natrętowi, odwracającemu oczy w inną stronę.
Ponieważ Dżemma z nikim, oprócz Bianki mówić nie chciała, Monti mógł swobodnie odstąpić