Straszny dziadunio/IV

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Maria Rodziewiczówna
Tytuł Straszny dziadunio
Wydawca Biblioteka Dzieł Wyborowych
Data wyd. 1898
Druk Drukarnia Granowskiego i Sikorskiego
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
IV
Pustka.

Minęło lato. Znów w ciasnem petersburskiem mieszkanku zebrało się pracowite grono. Codzień rano dwóch młodych ludzi schodziło na śnieżną ulicę, eskortując małą dziewczynkę z tornistrem książek na ręku. Doprowadzali ją do gimnazyum, a o zmroku zabierali do domu. Śpieszyli bardzo, zziębnięci wszyscy troje, głodni i zmęczeni. Mniej śmiechu było wieczorami, bo Hieronim wracał późno z prywatnych lekcyj, odrabiał z Bronią jutrzejsze zadania, pomagał Żabbie, sam pracował więcej.
Przy lampie siedzieli we troje, zatopieni w nauce. Dziecko zbladło, spoważniało, pożerało wiedzę zajadle, podnosząc niekiedy z niemą prośbą oczy na przyjaciela, którego uśmiech, zawsze jasny, dodawał jej otuchy. Wówczas pochylał się ku niej i cierpliwie tłómaczył trudną kwestyę, szepcąc, by nie przerywać skupienia kaszlącemu Żabbie.
A Żabba kaszlał nieustannie. Napadło go to z pierwszemi mrozami i nie chciało opuścić, pomimo ziółek ciotki. Na inną kuracyę, a choćby na kilkutygodniowy wypoczynek, nie było środków pieniężnych i sposobu, przy małych zdolnościach biedaka.
Ślęczał nocami nad bibułą, mozolił się, sechł i kaszlał. Za każdym cięzszym atakiem czoło Hieronima pokrywała chmura. Znajomy student medycyny mówił mu, że na to był jeden ratunek: klimat i spokój, a on, choć się zabijał pracą, nie mógł tego zrobić przyjacielowi.
Więc coraz częściej na twarz wesołego chłopca występowały cienie, coraz mniej się śmiał, coraz rzadziej żartował z panią Dulską i swawolił z Bronią. Z Żabbą już się nigdy nie drażnił.
Życie upominało się o swe prawa nad niefrasobliwą, śmiałą, a serdeczną duszą sieroty; roztaczało wokoło niego ponure mgły, rzucało na silne barki coraz to nowe ciężary.
Nie stało mu czasu na swawolę i wytchnienie, musiał pracować na dwoje teraz; a gdy, pomimo trudu, odzywała się ochota do żartu i gawędy, to ją zabijał kaszel Żabby, krótki, suchy, złowieszczy. Chłopiec zwieszał głowę.
Bronia była mu jedyną otuchą i pociechą w życiu, przywiązywał się do niej z dnia na dzień coraz silniej, poznał, jak drogą mu była po tym strasznym niepokoju, gdy ją mógł utracić; odtąd strzegł ją, jak oka i nie opuszczał nigdy.
Rzadkie wolne chwile i święta spędzał w domu z nią, wypytując o koleżanki i strapienia klasowe, przeglądając rysunki, pomagając lepić figurki.
Koledzy śmieli się z niego, Żabba gderał, ciotka ruszała ramionami tylko, dziecko dziękowało pieszczotą, cieszyło się z owych chwil na tydzień przedtem i to go zadowalniało.
Pewnego dnia, wychodząc z instytutu, Żabba rozminął się z Hieronimem. Tłum kolegów ich rozdzielił i Litwin sam ruszył ku domowi.
Przypomniał sobie, że przyjaciel miał lekcye na mieście i obiecał wrócić późno, więc zawrócił w stronę gimnazyum po Bronię.
Przed drzwiami przybytku wiedzy było pusto. Dziewczęta już się rozpierzchły do domu, na całe dwa tygodnie. Była to właśnie sobota przed świętami Bożego Narodzenia. Żabba wstąpił do znajomego stróża, u którego Bronia czekała czasem na przybycie opiekunów.
— Poszła już — objaśnił stróż.
— Sama?
— Nie widziałem. Wyszedłem na miasto, a kiedym wrócił, nie zastałem jej. Będzie temu pół godziny.
Litwin trochę się zaniepokoił, ale wnet pomyślał, że może Rucio go wyprzedził i wziął dziewczynkę do sklepu farb. Od miesiąca marzyła o malowaniu.
Poszedł do domu na spóźniony obiad. W mieszkaniu ciotka była sama, drzemiąca nad pończochą.
— A gdzie to Bronia? — zagadnął.
— Niema jeszcze.
— A bo i w gimnazyum niema!
— Znajdzie się. Nie twój kłopot. Jedz spokojnie. Coraz trudniej zebrać was na obiad!
Litwin umilkł, ale co chwila był niespokojniejszy. Gdy skończył, zamiast wypocząć, chodził od okna do okna i mruczał. Minęło parę godzin.
— Czy to pan Hieronim dziś nie przyjdzie? — zagadnęła ciotka frasobliwie.
— Zaraz będzie. Poszedł na lekcye.
Żabba zapalił lampę w swojej izdebce, ale czytać nie mógł; nasłuchiwał.
Nareszcie rozległy się kroki na schodach; Hieronim wszedł, ale sam.
— Gdzie Bronia? — zawołał Litwin.
— Jakto, gdzie? Nie chodziłeś po nią?
— Owszem ale mi powiedziano, że ty zabrałeś.
— Ja? Wszakżem ci mówił, że dziś nie wrócę aż wieczorem. Byłem na drugim końcu miasta!
— Nie rozumiem w takim razie! Dziecka nie było u stróża, gdym zaszedł, i dotąd nie wróciła.
Hieronim zbladł, jak ściana.
— Pewnie poszła sama i gdzieś zabłądziła! Gwałtu, jeszcze ją konie zatratują! Chodźmy szukać!
Poszli i, pomimo trzaskającego mrozu, szukali wytrwale do późnej nocy. Ciotka darmo ich czekała, nie pojmując nieakuratności.
Wrócili wreszcie bez tchu i sił, i bez dziecka. Żabba opowiadał nieszczęście ciotce. Hieronim padł na łóżko i płakał.
Nazajutrz cały instytut wiedział o zniknięciu żony Białopiotrowicza, wiedziała policya, dorożkarze, koleżanki i profesorowie, wiedziała cała falanga młodzieży.
Przyjaciele nie jedli, nie spali, nie nocowali nawet w domu, szukali, nie szczędząc pieniędzy, próśb i starań. Daremnie.
Daremnie Rucio zwiedzał najczarniejsze stołeczne nory, daremnie policya rozesłała swoich agentów, daremnie koledzy szperali każdy zosobna.
Dziecko zginęło, jak ziarnko piasku na pustyni, bez śladu, bez wieści; została po niem garstka rupieci, kilka zabawek, figurek z chleba, rysunków i straszna pustka dla dwóch młodych, co, po dwutygodniowych poszukaniach, straciwszy resztę nadziei, wracali o zmroku, milcząc, do domu.
Nie tknęli jadła i, aby uniknąć ciekawości i utyskiwań ciotki, poszli wprost do swej stancyjki.
Nazajutrz upływał termin wakacyj świątecznych; zapalili lampę i wzięli się do nauki. Żaden nie myślał o kursach. Myśleli o ciemnej główce, co tyle miesięcy, pochylona nad stołem, towarzyszyła im ochoczo; myśleli o jej srebrzystym śmiechu, co rozrywał im suche formuły, o myślących, serdecznych oczętach i drobnej postaci dziecka.
Na stole walały się jej zeszyty i książek kilka; zda się, że wejdzie co chwila, przytuli się do Hieronima, gwarząc lub wydając lekcye, albo usiądzie koło Żabby i prosić będzie o ciekawą, straszną historyę.
Po długiem milczeniu obadwa podnieśli jednocześnie głowy, spojrzeli sobie wzajem w oczy i otarli parę natrętnych łez. Tracili jedyną radość w życiu.
Tej samej nocy Żabba, wyczerpany ostatecznie, dostał pierwszego krwotoku i nazajutrz leżał bez sił, blady, zestarzały o całe lata. Hieronim poszedł sam na kursa i lekcye.
Coraz czarniej robiło się na horyzoncie biedaka. Ze wszech stron opadało go życie, owo istotne, ciężkie, straszne, jak moc piekielna; zabierało mu ufność młodości, wiarę w swe własne siły, pogodę duszy. Bez przerwy, bez odetchnienia, spadały nań troski i bóle, zawody i choroby; nieszczęście uwzięło się go podeptać, zdruzgotać, zniszczyć.
Borykał się z dolą, jak mógł, opędzał się od mar złowieszczych, co go i we śnie prześladowały, pracował, zamęczał się, mozolił.
Była jednak troska, której praca nie mogła zwalczyć, dla której nie było ulgi: troską tą był Żabba. Choroba piersiowa, dawna, zwalczana młodością, tajona może długo, podminowała wreszcie organizm, powaliła go, jak robak wali stuletnie sosny.
Od owego pierwszego krwotoku już nie wrócił do dawnych sił, choć po kilku dniach zaczął znów chodzić na kursa i pracować wieczorami.
Była to już daremna praca, były to już kursa bez przyszłości; wyglądał już, jakby go śmierć naznaczyła swym porządkowym numerem, już blizkim. Kto wie, może on to sam widział, choć milczał po swojemu, skulony nad pracą, to trzęsąc się z chłodu, to dysząc z zewnętrznego żaru; może jego krótkowidzące oczy widziały dalej, niż reszta ludzi, gdy, leżąc bezsennie w nocy, patrzył błędnie przed siebie.
Nigdy się nie skarżył, nigdy, ani na ból, ani na słabość, ani na swą młodość straconą. Był spokojny, pogodny, cichy, jak zawsze.
Kto wie, może się mamił nadzieją.
Hieronima, na myśl o przyjacielu, dławiły łzy; nie mógł patrzeć w jego wpadłe oczy, słuchać jego ciężkiego oddechu. Uciekał na miasto, sprowadzał doktorów, znosił, jakie mógł, przysmaki. Doktorowie mówili: „powietrze“, inaczej petersburska wiosna go weźmie, nie zniesie podmuchów Ładogi; dawali jakieś półśrodki, które nie przynosiły żadnej ulgi, i odchodzili, zabierając ostatni grosz studenta. Żabba mruczał niechętnie na te odwiedziny.
— Dałbyś pokój. Jak zdamy egzamina, to odpoczniemy. To mi przejdzie. Głupstwo! Jakiś ty zawsze niecierpliwy, Ruciu; chciałbyś z chorobą rozprawić się w trzy słowa. Trzeba mieć cierpliwość i czekać.
— Czego czekać? — rzucił się zrozpaczony — śmierci?
— Na wszystko trzeba czekać — odparł Litwin spokojnie, ostrząc ołówek bez przerwy i przykrości. — Po kolei wszystko przejdzie. A jak śmierć, to co?
Hieronim zagryzł wargi, by nie jęknąć.
— Jak śmierć, to koniec! — wyszeptał, dławiąc się łzami.
— A jak koniec, to co? — ciągnął flegmatycznie Żabba, jakby mówili o najobojętniejszym przedmiocie. — Koniec, to dobra rzecz. Od dzieciństwa koniec nas nęci; kończyć napędzają; my sami, czyśmy kiedy przestali marzyć o końcu? W każdej klasie gimnazyum, na każdym kursie, zawsze wzdychamy, żeby też prędzej skończyć. Nie tak?
— Wcale nie tak! — mruknął Hieronim. — Nie wzdycham wcale, żeby się rozstać z tobą. Ty to nie masz czucia i nerwów, tobie wszystko jedno, żyć, czy umrzeć, zostać ze mną, czy rzucić mnie samego na świecie! Jak na złość, nie chcesz jeść, o co cię proszę, ani przestać chodzić do instytutu. Tybyś rad skończyć, wierzę!
Żabba umilkł pod gradem zarzutów. Była to jego zwykła taktyka; upór swój bezmierny krył pod tem spokojnem milczeniem. Przekonać go i uprosić nie było sposobu.
A Hieronim dzień i noc myślał o tem dobroczynnem powietrzu, które miało wrócić przyjacielowi życie; myślał, gryzł się, posępniał, przeklinał biedę.
Ludzie z upragnieniem czekali wiosny, onby ją rad był odsunąć na lata, wykreślić z kalendarza; wiosna nie niosła mu odrodzenia i słońca, niosła mu śmierć i zgubę.
Grosz po groszu, oszczędzając się bezmiernie, nic prawie nie jedząc, nie śpiąc, chodząc prawie w łachmanach, zebrał sześćdziesiąt rubli. Więcej nie mógł.
A wiosna nadchodziła tak szybko, jak nigdy, a Żabba sechł w oczach.
Stara ciotka miała coraz częściej zapłakane oczy, szyła coś nocami. Gdy się zeszli z Hieronimem, wzdychali oboje. I ona była biedna. Żyła ze studentów, a to dość powiedzieć w Petersburgu, a jednak i ona myślała o tym wyjeździe, i ona zbierała grosz do grosza, równie z trudnością, jak Białopiotrowicz.
Na współkę mieli sto rubli.
Pewnego wieczora, w marcu, Hieronim zastał w mieszkaniu awizacyę dla siebie, na ośmdziesiąt rubli.
— Co to? Zkąd to? — pytał Żabby.
— Z poczty — odparł mruk.
— Któż mi może przysyłać pieniądze.
— Zobaczysz, jak odbierzesz.
Chłopiec pobiegł, ile miał tchu. W biurze, przy gazowym płomyku, przeczytał co następuje:
„Jesteś marnotrawca i próżniak. Zrobiłeś mi kłopot z maszyną; majster wziął za jej ustawienie 20 rubli, odtrącam to od należnej ci sumy, a resztę odsyłam, wedle umowy. Drugi raz za podobne zerwanie stracisz całą zapłatę, jako karę za niesumienność. Twój dziad, Polikarp Białopotrowicz.“
Hieronim, jak huragan, wpadł do przyjaciela.
— Józef, jedziesz jutro! — krzyknął.
— Ja? Dokąd?
— Do Krymu! Leczyć się! Mam pieniądze!
— Jakie pieniądze? Jaki Krym? — Żabba wytrzeszczył oczy.
— Krym jest jeden! A pieniądze masz!
— Et, durzysz mi głowę. Co mi tam Krym. Nie chcę!
— Józef!
Litwin zatkał uszy dłońmi, wnurzył nos w książkę. Wyglądał jak uosobienie uporu i zaciętości.
Ale Hieronim na nic już nie zważał. Książkę cisnął w kąt, przyjaciela wziął obu rękami za głowę, przypuścił szturm do mruka.
— Bracie! Zlituj się nademną, jeśli nie nad sobą. Daj mi tę jednę pociechę, żebym był o ciebie spokojny, żebym ciebie miał jednego! Toż ja sierota, ni domu, ni łomu, ani duszy rodzonej nigdzie. Tyś mi jeden i bratem, i rodziną. Tyle lat byliśmy razem, cóżem ci zawinił, że samochcąc chcesz ginąć i mnie rzucić? Było nam dobrze razem. Życie tak przeżyjemy. Józik! mój ty drogi, kochany, serdeczny! Zrób mi tę łaskę, jedź! Da Bóg, poprawisz się, dopędzisz te podłe kursa! Józik! nie upieraj się, zlituj się nademną! Żebym mógł w biedzie choć ciebie mieć zdrowym!
Głowa Litwina szamotała się zrazu energicznie w objęciu przyjaciela, aż mu spadły okulary, potem uspokoiła się trochę, odwracał ją tylko, by mu Hieronim nie mógł spojrzeć w oczy, w końcu skrzywił się, zmarszczył i zaczął burczeć.
Student odetchnął. Litwin, gdy odzyskiwał mowę, tracił upór, można było trafić do jego duszy.
— Rozdepcesz okulary — mruczał. — Już trzecia para w tym roku z twojej gorączki.
— Bierz dyabli okulary! Pojedziesz, Józefie? — pytał chłopiec z serdeczną prośbą w głosie.
— Nie wiedzieć czego! Zawsze ci głupstw się zachciewa. Zkąd wziąłeś pieniędzy?
— Dziad przysłał. Ustawiałem mu młocarnię latem.
— Nie kłamiesz?
— A cóż, myślisz, że nie potrafię złożyć maszyny? Żebyś ją widział, jaka głupia!
— Et, bredzisz. Pewnieś krwią i potem zebrał pieniądze.
— Anim sobie na nie i palca nie skaleczył. Jedziesz, Józik?
— Sam, nie chcę.
— A jakże?
— Z tobą. Inaczej nie, nie!
— A no, to pojadę i ja. Dziękuję ci, bracie!
Uściskał Litwina z całych sił.
— Nie zaduś mnie — burczał Żabba, wykręcając się, by kolega nie zobaczył łez, które mu się do oczu cisnęły. — Ot, lepiej podnieś okulary. Ja ci mówię, że rozdepcesz. Trzecia para.
Hieronim był już u ciotki z radosną nowiną.
Nazajutrz wyjechali na południe. Stara ciotka pobłogosławiła obu, kazała pisać często, płakała, dopóki pociąg nie zniknął jej z oczu. Wróciła ze ściśniętem sercem do domu.
Praca i jej rozrywała smutne myśli, zresztą pierwsze listy Żabby i Hieronima pokrzepiły otuchę. Przez miesiąc listy szły regularnie. Chory miał się lepiej; Hieronim znalazł jakieś zajęcie, zarabiał i tam na życie. Pisali o kwitnących sadach, o morzu pogodnem, o bogatym kraju, obiecywali wrócić po wakacyach. Staruszka była weselsza. Potem nagle, w pół lata, urwały się wieści.
Tydzień, dwa, miesiąc, ani słowa; pisała — żadnej odpowiedzi, wysłała depeszę — bez skutku.
Studenterya zaczęła wracać do stolicy. Biednej staruszce zdawało się codzień, że i oni wrócą z innymi. Codzień wyglądała, słuchała znajomego kroku na schodach, cieszyła się myślą, że może listy zaginęły, lub nie pisali o powrocie, chcąc jej zrobić niespodziankę.
Niespodziankę, ha! Tak, niespodzianką była sina koperta, którą jej wręczył posłaniec z telegrafu pewnego wieczora, i niespodzianką krótka wiadomość: „Żabba umarł.“





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Maria Rodziewiczówna.