Straszliwe zdarzenie/Część druga/IV

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Maurice Leblanc
Tytuł Straszliwe zdarzenie
Podtytuł Powieść
Wydawca Spółka Nakładowa „Odrodzenie“
Data wyd. 1928
Druk Drukarnia Wydawnicza w Kaliszu
Miejsce wyd. Lwów
Tłumacz Anonimowy
Tytuł orygin. Le Formidable Événement
Źródło Skany na Commons
Inne Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


IV.
BITWA.

Najpewniejszą deską ratunku było dla nich zanurzyć się w rzece i pod wodą przejść na lewy brzeg. Lecz postanowienie to, oddalające ich od Rollestona i na które w ostateczności tylko godził się Szymon, przewidział widocznie Forsetta, gdyż z chwilą, gdy świt rozproszył ciemności, ujrzeli na drugim brzegu dwóch włóczęgów, posuwających się w górę Sommy. Jakże w takich warunkach wyjść na brzeg.
Za chwilę przekowali się, że schronisko ich jest już znane i że nieprzyjaciel wykorzystuje ich wahania. O pięćset metrów wstecz sterczała lufa strzelby. Z przodu ta sama sytuacja.
— Forsetta i Mazzani, oświadczyła Dolores. Jesteśmy otoczeni z dwóch stron.
— Ale przed nami niema nikogo.
— Owszem inni bandyci.
— Nie widzę ich.
— Jednakże są tam, ukryci za kamieniami.
— Biegnijmy wprost nas, a przedrzemy się.
— Trzebaby przebyć wolną przestrzeń pod krzyżowym ogniem Forsetty i Mazzaniego. A są oni doskonałymi strzelcami! Napewno nie chybią!
— Więc?
— Więc musimy bronić się tutaj.


∗   ∗

Rada była dobra. Bloki marmurowe, porozrzucane bezładnie, jak klocki zabawki dziecinnej, tworzyły rodzaj prawdziwej fortecy. Dolores i Szymon, wdrapawszy się na górę, wybrali na szczycie kryjówkę, osłoniętą z wszystkich stron, z której najmniejsze poruszenie nieprzyjaciół było widzialne.
— Zbliżają się, oświadczyła Dolores po chwili bacznego wpatrywania się.
Rzeka przyniosła w swym biegu olbrzymie pnie drzew i belki, osadzając je na brzegu. Okoliczność tę wykorzystali Forsetta i Mazzani, aby się zbliżyć. A przytem, osłaniali się dużemi deskami, niosąc je przed sobą. Dolores wskazała Szymonowi, że i inne przedmioty również zmieniały położenie swoje, niby olbrzymie tarcze, utworzone z pozbieranych materjałów, jak np. zwoje lin, szczątki łódek, kawały pontonów, odłamki kotłów. Wszystko to posuwało się nieznacznie jak ciężkie i masywne żółwie, kierując się ku jednemu celowi, niby promienie zbiegające się w ośrodku. Ośrodkiem tym była forteca marmurowa. Pod rozkazami Forsetty i Mazzaniego banda włóczęgów pełzła, a od czasu do czasu widać było wystającą jakąś rękę lub głowę.
— Ach, westchnął Szymon z wściekłością, gdybym miał przynajmniej kilka kul, zatrzymałbym tę inwazję stonóg!
Dolores ułożyła obydwa niepotrzebne już karabiny w ten sposób, by nastraszyć nieprzyjaciela. Lecz widocznie bezczynność oblężonych dodawała otuchy napastnikom, przytem prawdopodobnie Indjanie zrozumieli podstęp, gdyż już bynajmniej się nie ukrywali.
Aby popisać się swoją zręcznością jeden z nich (Forsetta, oświadczyła Dolores) zabił celnym strzałem lecącą mewę.
Mazzani nie pozostał w tyle. Z chmur wynurzył się właśnie zarys aeroplanu, którego warczenie oddawna dawało się słyszeć. Zamknąwszy motor olbrzymi ptak zdawał się obniżać lot i przeleciał ponad rzeką. Gdy znalazł się na wysokości strzału Mazzani zmierzył z karabinu i strzelił. Aeroplan pochylił się naprzód, zakołysał się na obie strony i oddalił się, niknąć im z oczu, lotem nierównym jak gołąb zraniony.
Szymon nie posiadał się z oburzenia i wysunął głowę z za kamieni. Lecz natychmiast dwie kule, odbite o marmur, pouczyły go, że należy być ostrożnym.
— Błagam pana, proszę się nie narażać, jęczała Dolores, ocierając mu chusteczką krew z czoła, draśniętego odpryskiem kamienia.
— Widzi pan... ci ludzie muszą nas zwyciężyć... A pan wciąż nie zgadza się na opuszczenie mnie? Naraża pan życie swoje, a przecież nic nie może nam pomóc?
Odepchnął ją nieco brutalnie:
— Nie chodzi tu o moje życie... Ani też o pani... Ale nigdy ta garść nędzników nie dojdzie do nas!
Mylił się. Niektórzy z włóczęgów byli już oddaleni zaledwie o jakie ośmdziesiąt kroków. Słychać było ich rozmowy a twarze zdziczałe i surowe, porośnięte kilkudniowym zarostem, ukazywały się coraz śmielej z poza improwizowanych tarcz, jak głowy zabawek dziecinnych, przedstawiających djabły, wyskakujące z pudełek.
Forsetta wydawał rozkazy:
— Naprzód!... Niema czego się bać!... Oni nie mają naboji!... Naprzód! Prędzej!... Kieszenie Francuza wypchane są banknotami!
Siedm bandytów puściło się naprzód biegiem. Szymon wyciągnął rewolwer i strzelił. Chybił jednakże. Bandyci przystanęli wyczekująco. Widząc, że wszyscy są cali, Forsetta triumfował:
— Ależ oni są straceni!... Mają tylko rewolwer i to popsuty! Do ataku! Nuże!
Sam, przykryty kawałkiem blachy, przybliżał się również. Mazzani i reszta bandy utworzyli koło o trzydziestu do czterdziestu metrów, okrążając łup.
— Przygotować się! krzyczał Forsetta. Noże do garści.
Dolores doradziła, by nie pozostawać na szczycie, gdyż nieprzyjaciele mogli niewidocznie dla nich, podsunąć się blisko fortecy i przekraść się pomiędzy blokami kamiennemi. Szymon usłuchał i oboje opuścili się przez szczelinę, aż na dół.
— Oni są już tu! rzekła szeptem. Trzeba strzelać...
— Tędy, przez ten otwór...
Przez szparę tę Szymon zobaczył dwóch bandytów, kroczących na czele ataku. Gruchnęły dwa strzały. Bandyci runęli i poraź drugi banda zatrzymała się przerażona.
Skorzystali z tej chwili osaczeni, by ukryć się na brzegu rzeki. Trzy wielkie bloki tworzyły tu rodzaj budki.
— Do ataku! zawołał Forsetta zachęcając swoją bandę. Widzicie przecie, że są okrążeni. Mazzani i ja trzymamy ich na celu! Jeżeli Francuz się ruszy, zabijemy go!
Z dzikim wyciem banda rzuciła się na ukrycie. Aby wytrzymać uderzenie, Szymon i Dolores musieli się podnieść i odsłonić do połowy. Dolores obawiając się spełnienia groźby Indjanina, rzuciła się przed Szymona, czyniąc mu niejako wał ochronny ze siebie.
— Stać! zawołał Forsetta, powstrzymując rozpęd bandytów. Ej, Dolores, porzuć no twego Francuza! No, obiecuję mu życie, jeżeli go porzucisz! Niech idzie swoją drogą! Wiesz, że chodzi mi o ciebie!
Szymon lewą ręką chwycił Dolores i trzymał ją mocno.
— Nie ruszać się! Zabraniam pani opuszczać mnie! Ja odpowiadam za panią i póki żyję, ci nędznicy nie dostaną pani.
— Brawo, panie Dubosc! zawołał szyderczo Forsetta. Zdaje się, że skorzystano z pięknej Dolores i że upodobano ją sobie... No, no... ci Francuzi, zawsze tacy sami... Rycerze!
Ruchem rozkazującym zgromadził bandytów, szykując ich do ostatecznej rozprawy.
— Dalej, towarzysze! Jeszcze raz! Wszystkie pieniądze dla was! Mazzani i ja rezerwujemy sobie tylko tę panią! Naprzód!
Rzucili się wszyscy razem na osaczonych. Na rozkaz Forsetty posypały się w nich jak pociski, kawałki blachy, żelaziwa. Dolores uniknęła ciosów, lecz duży odłamek kotła uderzył w Szymona właśnie w chwili, gdy strzelił i trafił Mazzaniego. Z bólu upuścił browning, który natychmiast podniósł jeden z bandytów, podczas gdy Forsetta walczył z Dolores, unikając jej sztyletu. Udało mu się objąć ją obiema rękami i obezwładnić.
— Szymonie! jestem zgubiona! zawołała, usiłując chwycić się jego ramienia. Lecz Szymon miał przeciwko sobie pięciu bandytów. Bez broni, walcząc jedynie pięściami i nogami, uniknął trzykrotnych strzałów z rewolweru, z którym źle i nieumiejętnie obchodził się bandyta i wystrzelił napróżno trzy ostatnie kule. Pod ciężarem napierających wrogów zachwiał się i upadł. Dwóch chwyciło go za nogi, dwóch innych starało się zdusić go za gardło, podczas gdy piąty wysilał się wciąż by strzelać jeszcze z nienabitego rewolweru.
— Szymonie, ratuj mnie... ratunku! wołała Dolores, którą porwał Forsetta i unosił owiniętą w koc i skrępowaną sznurem.
Wówczas Szymon wytężył rozpaczliwie wszystkie siły, wyrwał się z rąk oprawcom i zanim mieli czas opamiętać się, jakby pod wpływem nagłego natchnienia, wyciągnął z kieszeni portfel, rzucił go im wołając:
— Precz z rękam i bydlęta! Podzielcie się tem!
Trzydzieści tysięcy!...
Paczki banknotów wypadły z portfelu i rozsypały się na ziemi. Bandyci nie zawahali się ani sekundy. Rzucili się na łup i na czworakach zaczęli zbierać pieniądze, pozostawiając Szymona na wolności.
O jakieś pięćdziesiąt kroków dalej Forsetta uciekał ze zdobyczą swą przewieszoną na plecach. Szedł w dół rzeki. Jeszcze dalej, dwóch włóczęgów przepływało rzekę na tratwie z desek, pomagając sobie długiemi tykami zamiast wioseł. Jeżeli Forsetta dojdzie do nich, będzie uratowany...
— Nie dojdzie! postanowił Szymon, objąwszy przestrzeń rzutem oka.
Gwałtownym ruchem wyrwał zbierającemu pieniądze bandycie jego długi nóż i puścił się w pogoń.
Forsetta, pewny, że Francuz znajduje się w rękach bandytów nie spieszył się, tembardziej, że dźwigał ciężar. Owinął, by się tak wyrazić, Dolores wokoło szyji, przerzucając jej nogi, głowę i ręce sobie naprzód i przyciskając je do piersi karabinem i ramionami. Chcąc zachęcić wiosłujących zawołał:
— Oto jest kobieta!... To moja część. A wam przypadną w udziale wszystkie jej klejnoty!...
Bandyci ostrzegli go.
— Hej! Uważaj!
Forsetta odwrócił się i ujrzał Szymona już w odległości jakich dwudziestu kroków. Wówczas jednym ruchem ramienia zrzucił Dolores na ziemię, tak jak się uwalnia od ciężaru.
Kobieta, padając, zdołała uchwycić lufę karabinu i pociągnęła za sobą Indjanina.
Tych kilka chwil, jakich potrzebował Forsetta, by chwycić karabin, zgubiły go. Szymon skoczył na niego zanim mógł strzelić. Upadł znów, dostał cios sztyletem w biodro i na kolanach błagał o zmiłowanie.
Szymon rozwiązał sznury Dolores, poczem zawołał na włóczęgów na tratwie. Ci bowiem, przerażeni tem, co się stało, starali się odpłynąć na drugi brzeg.
— Macie teraz pilnować rannego... A tam pozostał drugi Indjanin, także ranny. Trzeba go opatrzeć! Wam daruję życie.
Bandyci jednakże rozpierzchli się na wszystkie strony, zabierając ze sobą banknoty. Szymon nie myślał ich ścigać.
Pozostał panem pola bitwy. Zabici, ranni i rozpierzchli wrogowie byli zwyciężeni. Nadzwyczajna przygoda rozwijała się dalej, jak w kraju dzikim, w niespodziewanych okolicznościach i otoczeniu.
Odczuł głęboko te chwile potyczek, jakie przezywał, na ziemi La Manche, pomiędzy Francją a Anglią, w kramie, będącej terenem śmierci, chytrości, zbrodni i siły. A jednak zwyciężył!
Nie mógł powstrzymać się od uśmiechu i trzymając oburącz karabin odebrany Forsecie, rzekł do swej towarzyszki:
— Prerja!.. Prerja Fenimora Coopera!... Far-West.... Wszystko się tu powtarza: atak Siuksów, blokhaus improwizowany, porwanie, bitwa, z której zwycięzcą wychodzi wodz Bladych Twarzy!...
Dolores stała naprzeciw niego. Jej cienka bluzka jedwabna wisiała w strzępach, odsłaniając piękną pierś. Szymon dodał, głosem mniej pewnym:
— A oto piękna Indjanka!
Czy to wzruszenie, czy też zmęczenie po wielkim wysiłku. Dolores zachwiała się i o mało nie upadła. Podtrzymał ją silnem ramieniem.
— Chyba pani nie jest ranna? zapytał troskliwie.
— Nie... Chwila słabości... Już przeszło... Tak bardzo bałam się... A przecież nie powinnam była się obawiać, bo pan obiecał mnie wyratować... Ach, panie! Jakże panu jestem wdzięczna!
— Zrobiłem to, co każdy inny na mojem miejscu byłby uczynił. Niech pani nie dziękuje.
Chciał odsunąć się od niej. Lecz Dolores przetrzymała go za rękę i po chwili milczenia, wyjąkała:
— Ta, którą wódz nazywa piękną Indjanką ma inną nazwę, nadaną jej w ojczyźnie. Czy mam wymienić tę nazwę?
— Jaką nazwę?
Cichym szeptem nie spuszczając z niego palących oczu, rzekła:
— „Nagroda Wodza“.
Doprawdy, był chyba bardzo naiwny, jeżeli już dawniej nie pomyślał sobie, że ta piękna kobieta nosi takie miano! Ze jest ona zdobyczą, o którą każdy walczy zaciekle, że jest więźniem, którego ratuje się za każdą cenę i że swem smagłem posągowem ciałem i czerwonemi ustami przedstawia ona istotnie najcudniejszą nagrodę!
Objęła go za szyję swemi pieszczotliwemi ramionami i chwilę tak stali nieruchomie w niepewności tego, co ma nadejść. Lecz obraz Izabelli stanął wyraźnie w umyśle Szymona. Przypomniał sobie przysięgę, jakiej żądała: „Ani chwili wahania, Szymonie! Nie przebaczyłabym nigdy!”
Odsunął dziewczynę, mówiąc:
— Niech pani odpocznie — mamy długą drogę przed nami!
Dolores odeszła w milczeniu, potem zbliżyła się do rzeki, zaczerpnęła dłonią wody i umyła twarz. Poczem, nie zwlekając, zabrała się do pracy, przeszukując zapasy rannych i zabierając od nich amunicję i żywność.
— No, możemy już ruszyć w drogę! rzekła. Mazzani i Forsetta nie umrą z ran, ale są unieszkodliwieni. Pozostawmy ich pod opieką włóczęgów. We czworo potrafią stawić czoło napaściom.
Pozatem nie padło między nimi żadne słowo. Szli w milczeniu w górę rzeki, aż po upływie godziny znaleźli się w miejscu gdzie zakreślała ona łuk, wspominany już przedtem przez uchodźców z Cayeux. Tutaj odnaleźli ślady Rollestona, które szły wprost, oddalając się od Sommy, czyli trzymając się wciąż kierunku na północ.
Kierunek źródeł złota, prawdopodobnie, zauważył Szymon. Rolleston wyprzedził nas o cały dzień drogi.
— Tak, odpowiedziała Dolores, to prawda. Lecz banda jego bardzo liczna, nie mają już koni, a przytem prowadzą dwóch więźniów, a to wszystko obciąża i opóźnia.
Napotykali często włóczęgów. Wszyscy już słyszeli dziwną wiadomość o źródłach, bijących złotem, lecz nikt nie mógł dać żadnych wyjaśnień.
Wreszcie spotkali starą kobietę, coś w rodzaju wiedzmy kulawej, wspierającej się na lasce i niosącej worek po staroświecku krzyżykami haftowany, skąd wyglądała głowa małego pieska.
Dolores zaczęła ją rozpytywać. Staruszka odpowiadała zdaniami krótkiemi i rytmicznemi, jakby układającemi się w dalszy ciąg jej monotonnej piosenki... Szła ona, tak, szła już trzy dni... nigdy nie zatrzymując się... Zdarła swoje buty... a kiedy była bardzo zmęczona... kazała siebie nieść pieskowi swemu...
— Tak, pieskowi swemu... powtarzała... Nieprawdaż, Dicku mój?...
Szymon szepnął:
— Ależ to warjatka!
Stara przytaknęła głową i dodała tonem zwierzenia.
— Tak, warjatka... nie byłam nią... ale to złoto... deszcz złota ujrzałam i zwarjowałam... to leci w górę jak wodotrysk... a sztuki złota i piękne kamyczki padają jak ulewa... Tytko podstawić swój kapelusz lub worek i złoto napada... Mam pełny worek... Czy chcecie zobaczyć?
Śmiała się cicho, jakby do siebie i pociągnęła oboje bliżej, poczem chwyciła psa za kark, wyrzuciła go na ziemię i otworzyła swój worek. Śpiewając dalej, mówiła:
— Wy dobrzy ludzie, prawda? Innym nie pokazałabym... Ale wy nie zrobicie mi nic złego...
Dolores i Szymon nachylili się z ciekawością. Swemi kościstemi palcami wiedźma podniosła najpierw kupę gałganów, przeznaczonych na posłanie dla Dicka, potem odsunęła kamyki żółte i czerwonawe, koloru ognia. Pod niemi znajdowały się sztuki złota. W zięła je pełną garścią i potrząsnęła z zadowoleniem. Były to stare monety rozmaitych wielkości.
Szymon rzekł ze wzruszeniem:
— Ona istotnie przychodzi stamtąd!... Stamtąd!...
I potrząsając staruszką, zapytał:
— Gdzie to jest? Ile godzin szliście stam tąd? Czy widzieliście może ludzi, prowadzących dwóch więźniów, jednego starca i jedną panienkę?
Lecz wiedźma podniosła już swego psa i drżącemi rękami pakowała go do worka. Nie chciała wiedzieć już o niczem. Oddalając się, zaśpiewała znów na nutę swej monotonnej piosenki:
— Jeźdźcy na koniach... Pędzili galopem... Było to wczoraj... Śliczna panienka jasnowłosa...
Szymon wzruszył ramionami:
— Majaczy stara... Rolleston przecie nie ma już koni.
Lecz Dolores zauważyła:
— Tak, ale miss Bakefield ma jasne włosy...
Zdziwili się bardzo, gdy nieco dalej znaleźli ślady Rollestona, łączące się z innemi śladami, utworzonemi jakby przez podeptanie ziemi kopytami licznych koni. Dolores określiła ich liczbę około dwunastu. Ślady te były dawniejsze niż ślady bandytów. Widocznie o tych jeźdźcach wspominała wiedźma.
Dolores i Szymon szli teraz drogą znaczoną na wilgotnym piasku. Skończył się wreszcie teren, utworzony z muszelek i równinę przerywały jedynie duże skały zupełnie okrągłe, utworzone z kamieni, nagromadzonych w marglu, kule olbrzymie wypolerowane przez fale głębin i prądy podmorskie. Dalej skały te cieśniły się tak jedna obok drugiej, przeszkodę nie do przebycia, tak, ze jeźdźcy, a potem i Rolleston musieli zboczyć, by je ominąć.
Idąc tym śladem Dolores i Szymon doszli do szerokiego wklęśnięcia terenu, dokąd schodziło się terasami i gdzie w głębi leżało jeszcze kilka takich skał okrągłych.
Pomiędzy temi skałami widać było trupy ludzkie. Naliczyli ich pięć.
Były to trupy ludzi młodych, ubranych elegancko jak do konnej jazdy, w butach z ostrogami. Czterech miało siady kul, czwarty poniósł śmierć od ciosu sztyletu, wbitego pomiędzy łopatki.
Na piasku porozrzucane były uzdy, dwa worki z owsem, puszki konserw i maszynka spirytusowa.
Kieszenie zabitych były opróżnione. Jednakże Szymon w kieszeni kamizelki jednej z ofiar znalazł notes z notatką, zawierającą listę dwunastu nazwisk: Paweł Cormier, Armond Darnand, itd... z uwagą: „Spis uczestników polowania w lesie Eu“.
Dolores zbadała najbliższą okolicę. Wskazówki jakie zebrała i fakty ustalone przez Szymona, pozwoliły odtworzyć mi dokładnie to, co się stało. Jeźdźcy myśliwi z Normandji — rozłożyli się obozem przedostatniej nocy w tem miejscu, zrana zostali napadnięci i pomordowani przez bandę Rollestona.
Napad takich ludzi, jak Rolleston i jego zbóje musiał zakończyć się morderstwem i rabunkiem, chociaż celem bandytów było najprawdopodobniej zdobycie koni. Po dokonaniu krwawego dzieła mordercy oddalili się galopem.
— Ale jest tu tylko pięć trupów, zauważyła Dolores, chociaż spis zawiera dziesięć nazwisk. Co się więc stało z innym.
— Ranni, dogorywujący gdzieś zapewne w pobliżu, czy ja wiem? Moglibyśmy może ich odnaleźć przeszukując okolice. Lecz czy wolno nam to uczynić? Czy mamy prawo odwlekać, gdy chodzi o ratunek miss Bakefield i jej ojca? Niech pani sobie tylko wyobrazi, że ten Rolleston wyprzedza nas o jakie trzydzieści godzin! Że on i ludzie jego mają doskonałe konie i broń, podczas gdy my... A potem, gdzie ich znaleść?
Zacisnął pięście z wściekłością:
— Ach, gdybym wiedział wreszcie, gdzie jest to źródło złota! Jaka odległość dzieli nas? Czy jeden dzień? Czy dwa dni? Co za straszliwa rzecz nic nie wiedzieć! Iść tak naoślep w tym przeklętym kraju!



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Maurice Leblanc i tłumacza: anonimowy.