Przejdź do zawartości

Strach na wróble

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
>>> Dane tekstu >>>
Autor Józef Birkenmajer
Tytuł Strach na wróble
Wydawca „Głos Narodu”
Data wyd. 1935
Druk Drukarnia „Głosu Narodu”
Miejsce wyd. Kraków
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Okładka lub karta tytułowa
Indeks stron
JÓZEF BIRKENMAJER.




STRACH NA WRÓBLE.







DRUKOWANO JAKO RĘKOPIS.

KRAKÓW 1935.

  Osobne odbicie z „Głosu Narodu“ 1935 r.  



CZCIONKAMI DRUKARNI „GŁOSU NARODU“ W KRAKOWIE.



Wśród łanu wiechatego owsa, tuż koło grzędy głów kapuścianych — opodal Jędrzejowej zagrody — stał strach.
Nie był-ci on wcale straszny, jakby z nazwy sądzić można było. Złośliwi utrzymywali, że się go nie bały nawet wróble.
Był to bowiem strach na wróble.
Jędrzej, który po nocach nieraz do Krakowa furmanił (starszego pana wiozący), a przed figurą na Dworosku z lękiem się pożegnywał, mawiał często za dnia (bo ino wtedy z ludziskami gadał), że strach ma wielgie oczy.
Ale ten strach, co stał w owsie, nie miał oczu wielgich — ba, bardzo prawie wcale ich nie miał, bo te, co mu chłopaki węglem nakrechały, bezmała już spłukała deszczowa woda. Taki to był-ci z niego strach!
Co gadać, łapserdak i oberwus to był, nie strach nijaki!
Na dwóch patykach, wpoprzek wbitych, go rozpięto, ze szmaty głowę umaglowano jako-tako, kapaluch czarny, wyszarzały już i dziurawy, na tę łebiznę nadziano, poprzeczki okryto kamizolą, czyli kabatem starym, furmańskim, Jędrzejowym, w paski czarne i burakowe, na to włożono sukmany strzępek, w której jeszcze (póki cała była) Jędrzejowy dziaduś chodzili, a potem jeszcze wnęk Jędrzeja Wawrzek, gdy zmłodu krowy pasał, od deszczu miał uchronę; portki, rozumie się, także całe nie były, ino że to nie wstyd dla straszka, a przytem on, pośmidrąg taki, wstydać się nie umiał. Bucików mu ta żadnych nie było potrza, jako że w zimie nie stał na polu, a w lecie to i godniejsi od niego przez butów chodzą. Ale zato jakby chciał pana udać, na jednej łapie (na tym, ma się wiedzieć, drągu) zegarek mu przywieszono jarmarczny, za dwa grajcary, co chodzić nie chodził, ale miał fajny - piękny portret pana cysarza ze śkłem i na papendeklu.
Zresztą, na co mu ta był zegarek! — Chodzić on, ten niby godzinnik, nie potrzebował, bo nad głową straszka najlepszy zegar, i to dzwoniący, powiesił sam Pan Bóg. Zegar za śkłem modrem, ze słońcem we wskazówce. Bo jak na kościele segnaturka śpiewała: dzień! dzień! dzień! — tedy napewne było wiadomo, że to już dzień — godzina szósta albo i siódma... a słońce wtedy zara obudzone stawało ze śpiączku i po Juszyńskiego gruszy drapało się wgórę, kieby chłopak swawolny — juści, że dopomóc se musiało, bo na to niebo wysokie niełacwo się wydostać.... Zasie kiej słonko stało nad Wroniną rzeźnią, jakgdyby kominem haw chciało zaźreć do środka, to wiadomo było, że już połednie. Wtedy odzywał się na wieży stary dzwon, największy, i połednią godzinę odzwaniał: Pokój wam! wam! wam! — że to w ową porę przerywano na polu robotę i wypoczywano, posilając się na miedzach. A gdy słonko z za cmentarza smugą ino krwawą się wychylało i z wieży kościelnej przygadywał dzwon średni: Do - dom! Do - dom! — wtedy straszek wiedział, że już ludziska, od roboty pomęczeni, wnetki do chałpy wrócą, bo już jaka siódma wieczór będzie, albo i później.
Od ranka do wieczora na sąsiednim wygonie, podle lasa, pasała krowy Salka sierota, co ją Jędrzej z litości do siebie na służbę przygarnął, choć sam miał w chałupie swego dosyć — dzieciów i wnęków nawet. Nie miała-ci ona u niego używania, nie miała! Co już docna sprzenosiły dzieci Jędrzejowe i wnęki, w to jej odziewać się dawano — że strzęp był na strzępie i łata na łacie — nierzadko i łat nie stało; w łachmanach chodziła ostatnich, kusych i wysiorganych niemal do ciała żywego. W dnie słotne, gdy ziąb i deszcz wdzierały jej się za pazuchę, przykucała kole kaplicznego słupca i na głowę se zarzucała, niby bracką lub organistową kapicę, worek od ziemniaków, co jej dawało niejaką ochronę; szczękała zębami, rączynkami się na krzyż uderzała po żebrach, to znów przebierała nóżkami chudemi, wykrzywionemi, zabłoconemi, gdy zaś i tak rozegrzać się nie poradziła, przytulała się do Krasuli, leżącej nad przykopą i żującej trawę spokojnie, mlaskliwie, jakby z namysłem lub ze smakiem.
Ale kiedy się trafiły dni ciepłe, jasne, słoneczne, Salka nie była taka markotna. Wylegiwała się na trawie, grzała się w słonecznem cieple i przyglądała tym obłoczkom, co chodziły po niebie, niby krówki białe i łaciate, pasące się pod okiem słońca, jak to na wygonie pod jej, Salcynem, okiem pasły się: Kwiatula z Krasulą, Brzydziochą i Grechotem. Albo też plotła wianek z rumianków, łezek Matki Boskiej i bławatków — by go rzucić na grób matuli, zaraz za cmentarną furtą położony. Albo układała sobie z kamyczków kopczyk pod kapliczką, żeby mogła wspiąć się do framugi i umaić obrazek. Albo se chodziła, pośpiewując, aż się po lesie rozlegało:

Jagem pasła bydło,
Widziałam strasydło
W cornym kapalusie,
Wołało: nie bój się!

Wprawdzie to śpiewka pospolita i nie przez Salkę wymyślona, atoli strachowi na wróble się widziało, że to ona o nim śpiewa — tak wszyćko tam do niego pasowało. A że mu się na polu cniło, bo nawet i ptaki rzadko do owsa przylatywały, skłonniejsze jawnie do dworskiej pszenicy za górką, — więc rad był nietylko tej Salcynej śpiewce, ale też, i tak zobecnie jej tu przebywaniu, bo miał na co pozierać i cej nie cemu się przysłuchać. Lubił Salkę szczerze i prawdziwie, jak brat siostrę, bo mu się w tych łachmanach, przytem z tą bladą gębusią i chudemi nóżętami, wydawała do niego samego podobna, jak rodzona siostra, zwłaszcza, że i ten zdarty przyodziewek od tej samej Jędrzejowej famieliji obojgu się dostał. Oboje tu piekli się na słońcu, mokli na dżdżu, dygotali na wichurze, trzęśli się, gdy biły pioruny — oboje warowali przez dzionek cały: on pilnował Jędrzejowego owsa, ona krów Jędrzejowych.
I tak tu im we dwoje raźniej było — ona że miała z kim se pogwarzyć, więc mu opowiadała (niby nie jemu, ale tak sobie sama) to o matuli swojej nieboszce, to o Jędrzejowem gospodarstwie, to na Brzydziochę się uskarżała, że taka nieprzystępna i taka zła w spojrzeniu i że raz zjadła jej całą pajdę czarnego chleba, który jej, Salce, na obiad dano. On gadać nie umiał — a nawet i gęby rozewrzeć — więc ino słuchał a słuchał, kiwając kiej niekiej głową lub wymachując rękawem obwisłym, pustym, jak u bezrękiego inwalidy. I taka bywała ich rozmowa nieraz aż do samego przedwieczerza, gdy Salka przypominała sobie o krowach, które tymczasem, bywało, zalazły w las, albo i w szkodę (nie bronił im tego strach) — i spędziwszy, gnała ku oborze, okładając je witką kalinową, to pokrzykując;
— Nę, krowisie, nę, nę!
Brzydziochę najczęściej kijem okładała — mało na nią było i pręta — bo w tej czarnej krowie jakby zły duch siedział, taka była krnąbrna, uparta i zła; może dlatego, że prowadzono ją koło Wroninej rzeźni, skąd biła nieraz woń krwi bydlęcej... Grechot też się nieraz na matkę swoją zapatrzył i wyprawiał cielęce figle, ale jego to łatwo było do opamiętania zmusić, bo był chudy i słaby, a kija bał się nawet zdaleka; natomiast Brzydziocha była zawzięta i mściwa, tak, iż nieraz Salka musiała wzywać ludzi do pomocy.
...Słońce coraz to później wstawało, coraz to niższą dróżką szło ponad ziemią i kładło się coraz wcześniej — już nie za cmentarzem, ale u jego podnóża, bardziej w stronę młyna. Coraz więcej było ranków chłodnych, coraz mniej ciepła w godzinę połednia. Dzwony niekiej biły dźwiękiem jakimś smutniejszym z dzwonnicy, niewidzialnej poza mgłą. Na polach uprzątnięto najpierw żytko, bacząc, by przy zwożeniu snopków wyrzucić wprzódy z nich szare, wścibskie kłopot - ziele. Krowy tera chadzały po opuszczonych ścierniskach, póki ich nie przeorano pod zasiew ozimy. Jęczmień przez czas jakiś jeszcze z fantazyją straszył hardo wąsiska, ale i on też niebawem lec musiał pod sierpem. Nie oparły się ludzkim nożom i główska kapuściane, spadając ze śliskim chrzęstem w zgrzebne worki, w których przenoszono je do kómory Jędrzejowej, żeby tam znów zbratały się z dawnym swym sąsiadem — grochem, wpierw już wyłuskanym na przetaki; na miejscu, gdzie były wzrosły i gdzie się głowiły (zielono-ż jeszcze miały w tych głowach, kiej je ścinano) pozostały tylko bezradne głąby...
Strach na wróble patrzył na tę rzeź — i nic nie mówił, ino dumał, kiwając smutnie głową i potrząsając dwugrajcarowym zegarkiem, który wciąż ino pokazował jedną, jakąś smutną niebywałą godzinę... Wiatr rzucał strzępem sukmany, jak żaglem wiszącym na rejce flisackiego statku...
Owies jakosik dość długo się zielenił, ale z czasem też pożółkł i wyziarnił się pieknie, na ostatku i jego zżęto. Że późna już była pora roku i że spieszno było ludkom do innych robót, co czekały w chałupie, więc nikt sobie trudu nie zadał, by uprzątnąć stracha na wróble. Został sam samiuśki w szczerem polu... i ręką — a raczej rękawem — machał na wszystko...
Kopano potem ziemniaki — krągłe, twarde, mączyste, cielisto-burej barwy — podobne do małych pyzatych twarzyczek o krzywo umieszczonych oczkach, zaklęsłych noskach, zbyt ścieśnionych lub zbyt rozdziawionych wargach. To co było przódziej ich nacią, dziś jako zeschły perz rzucano na szarą kupę i palono. Wlekły się dymy siwe, długie, wilgne, cierpkawe, na podobieństwo i na spotkanie mgieł, snujących się gdzie niegdzie pod lasem, a gdy stlały płomienie ogniska i żar przypadł ku ziemi, w gorącym popiele pieczono ziemniaki. Nieraz się przytem pożywiła Salka. Strach musiał się smakiem obywać, a od dymów twarz i nawet odzież mocno mu poszarzała. Stawał się coraz brzydszy. I coraz smutniejszy. I coraz mniej potrzebny.
Bo ptaków z jesienią wiela odleciało w inne strony.
Salka po staremu przychodziła codzień pod słupiec. Trawa na wygonie była już doszczętnie wyskubana i stratowana; krowy, zmuszone ogryzać przywiędłe listki kolczastej tarniny lub suche badyle przydrożne, porykiwały z głodu, stawały się złe i nieposłuszne. Salka, sama też wygłodniała i osłabiona od umęczenia ciągłej bieganiny, nóg nie czuła pod sobą — były tak cienkie, zgrabiałe, jak patyki. Ilekroć przysiadła, ażeby odpocząć, kłuło ją po ciele nielitosne zimno. Nie palono już ognisk, przy których tak miło było grzać skostniałe ręce — tera to i chuchanie nie pomagało; Krasula zaś temi czasy nieczęsto przylegiwała na ziemi, więc i od niej ocieplić się nie było można.
Raz — po rannym przymroku — przyszedł wicher szalony, co huczał w lesie, jak sto młynów, a na cmentarzu wył płaczliwie, jak sto dusz w czyścu cierpiących; rozchybotał krzewy i drzewa, z gałęzi otrząsał fałszywą pozłotę liści, wzbijał kurzawę, jakby tratując pola i drogi tysiącem kopyt końskich... Tą kurzawą ciskał w oczy wszystkiemu, co napotkał, poczem obezwładniał zdobycz objęciem zimnem a mocnem, do objęć śmierci podobnem.
Salka w przerażeniu, w osłupieniu, oszołomieniu, nie wiedziała co począć. Chciała wracać do chałupy, cóż kiedy nie mogła pozbierać krów, bo jej kurz oczy przesłaniał; wiatr ją mroził, dławił, obalał na ziemię. Czuła, że się nie oprze, nie strzyma, nie wydoli. Przycupnęła pod słupcem, który jej dawał jaką taką zasłonę i czekała, pokiel nie przejdzie wichura.
Strach na wróble — choć ta ani jemu ani nikomu nic z tego przyjść nie mogło — nie dawał się wiatrowi. Silnie widać był wbity w ziemię lub go trzymała zmarznięta gleba, bo tyczka, trzymająca ten niby brzuch i głowę, nie zgięła się pod potężnym naporem, ledwie że się chybotała. Zadzierał-ci straszek, jak zawdy, głowę do góry i urągliwie se świstał na wszystkie wiatry, a rękami — czyli raczej rękawami — ostro wymachiwał, jakby bijąc się z kimś niewidzialnym. Wiater, nie mogąc go pokonać, postanowił przynajmniej go obedrzeć — zaczął więc obchodzić raz z tej, raz z tamtej strony, tarmosić za przyodziewę, jak pies, co napadł żebraka, doskakiwać, osaczać, aż nakoniec zerwał mu z kija jeden rękaw sukmany, zatoczył nim parę furczących młyńców, szasnął wbok, wydął całą sukmanę, jak bieliznę suszącą się na sznurze, potrząchnął drugim rękawem, jak ministrant zdejmujący z księdza komeżkę, aż wreszcie uniósł ze sobą cały ten łup, trzepoczący się w powietrzu, jak raniony wielgaśny myszołów, gdy napróżno stara wzbić się w górę. Ciężka była sukmana, deszczami namokła i stężała od szronu, więc nie poleciała daleko — upadła tuż koło kapliczki, otulając skuloną Salkę, która dzięki straszkowi została w ten sposób nieco zabezpieczona od zimna. Owinęła się szczelnie w grube, choć przetarte i dziurawe sukno, nie dbając wiele o to, co się dzieje na całym świecie — chuchała na zziębnięte palce, tarła obolałe łydki — zwolna robiło się jej krzynę cieplej.
A strach uradowany, że Salce dopomógł, nabrał jeszcze większej zuchwałości. W samej tylko kamizoli burakowo-czarnej, jak młocek stający do roboty, wziął się za bary z wiatrem — niby to odkasawszy rękawy u ramion, które już teraz były ino drewnianemi kikutami, bo i ten zegarek cysarski kajsik się urwał — a i brzękadło, które wisiało na drugiej łapie, też się kadyś zapodziało. Wicher mu jeszcze ino kapalus zerwał z głowy i poniósł hen, daleko, ale więcej nic poradzić nie mógł, więc namordowawszy się, dał wreszcie spokój i ucichnął.
Salka, że to już późnawo było, zaczęła zganiać rozbiegłe krowy; troje bydła znalazła, ale Brzydziochy nikaj odszukać nie mogła. Nareszcie, przechodząc koło cmentarza, zobaczyła furtę ozwaloną. Zajrzawszy przez nią, widzi, że Brzydziocha tratuje po mogiłce jej matki, chrupiąc rosnące tam zioła i powiędłe wianuszki, kiedyś przez nią, Salkę, tu ochwiarowane.
Jakże to Salki nie miało rozgniewać!... Chyciła kij i dalej spędzać Brzydziochę. Ale ta już była dnia tego gniewna ponad miarę. Pochyliwszy kańciaste czoło, poderwała je nagłym ruchem i oburóż przebodła dziewczynkę.
Salka padła — nie wiedziała wcale, ile czasu tak leżała. Znalazł ją Wawrzek, zaniepokojony tak długą jej niebytnością; owinąwszy strzępem sukmany straszkowej, zaniósł dziewuszysko do chałupy. Dawali jej leki różne, przyzywali ludzi, którzy się na leczeniu znali. Nie pomogło. Po tygodniu Salka umarła. Pochowano ją na szarym cmentarzu, kole matusinego grobu, z którego rozchylił się poziomy krzak głogu, owijając obie mogiłki koroną krwawą i cierniową.
Na ściernisku nieprzeoranem, na twardej grudzie, stał cicho, nieporuszenie, nikomu już niepotrzebny, obdarty strach na wróble. Nie umiał — i nie miał kogo — zapytać, co się stało z Salką. Z nieba posypał się śnieg biały, jak lelija... nakrył cmentarzysko, wygon, drogę, orną ziemię i podlesia...
Cicho, nieporuszenie, sztywno, w smutnem zadumaniu, stał drewniany, skostniały, tyczkowaty strach. Nikomu nie był potrzebny, nikogo nie wzruszał, nikogo nie zaciekawiał. Nikogo nawet nie straszył...
Nie straszył nawet wron, co nie znajdując żeru w lesie, czarną, złowieszczą chmurą pociągnęły w stronę dworskiego brogu, wrzaskliwie, przeraźliwie głosząc niezbożne hasło:
— Kraść! kra-aść! kra-aść! kraść!
Gdy zoczyły stracha na wróble, znać im się podobały burakowe pasy starej kamizoli, bo oto w jednej chwili czarna zgraja obsiadła niewinną ofiarę i dalej drzeć na strzępy całą przyodziewę, bijąc się o każdą chadrę, każdą łatę i każdy przyszczepek. Wiotka i zbutwiała kamizola, portasy w gorszym jeszcze były stanie — wszystko to stało się pastwą wron i wyściółką ich legowisk. Zerwały wkońcu i potargały nawet płachtę, z której wyrobiona była głowa tego cudaka...
W miejscu, gdzie przódziej stał strach na wróble — koło kapliczki i wedle cmentarza — czernił się teraz wśród śniegów prosty, samotny krzyż...






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Birkenmajer.