Sto djabłów/Tom I/XV

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Sto djabłów
Podtytuł Mozajka z czasów czteroletniego sejmu
Wydawca Wydawnictwo „Kraj“
Data wyd. 1870
Druk Druk Karola Budweisera
Miejsce wyd. Kraków
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


Są czasem dziwnie mściwe losy, — które po rodzinach, po ludziach, po głośnych imionach i olbrzymich majętnościach w przeciągu jednéj wieku ćwierci, czasem rychléj — śladu nie zostawiają.... Niezwykłe szczęście, rozgłośna sława, powodzenie niezmierne więcéj powinny obudzać trwogi, niż radości, bo to, co się niém buduje, nagle, jednym piorunem obalone upada. — Z téj epoki Stanisławowskiéj tak chwilowo świetnéj, ledwie dziś znaleźć można ruiny, często i gruzy znikły.
Z znacznéj części Warszawy Stanisławowskiéj szczątki nawet zginęły... Podróżni, którzy ją zwiedzali, unosili się nad wspaniałością i wykwintem więcéj oryginalnych, niż w istocie pięknych ogrodów księcia Podkomorzego na Szulcu, gdzie dziś smutny stoi szpital.
Było to w istocie jedno z najciekawszych w stolicy miejsc, do którego gdy już przestało gromadzić samą śmietankę towarzystwa, jeszcze długo na piwo chodził gromadnie lud podziwiać fantazję księcia.
W epoce, o któréj mowa, ogrody na Szulcu były jeszcze takiemi, jakiemi je stworzył gust dosyć nieosobliwy autora. Położenie wzgórzyste dozwoliło podzielić przestrzeń niezbyt rozległą na tarasy zasadzone winną latoroślą. Ale ta część ogrodu wyglądała jeszcze jako wszystkie winnice, reszta wpół angielska, pół francuzka, przedewszystkiém była wielce osobliwą. Nie szczędzono ani marmuru, ani kamienia, ani cegły, ani nawet porcelany do przyozdobienia i poopasywania kwater bukszpanem i misternie pozasadzanych kwiatów. Miejscami ogród wyglądał na chiński...
Maleńkie drzewka, mikroskopowe chatki, a obok niewiele wznioślejsze wieże, obeliski, świątyńki, ołtarzyki, fontanny ledwie były trochą drzew poprzedzielane... tego wszystkiego było do zbytku, nadto i dosyć niesmacznie nabito. Wschody i galerje marmurowe wiodły z tarasów ku dołowi na maleńkie jeziorko, osłonione znowu chałupkami dla łabędzi, po którém oprócz nich żeglowało kilka statków. Jedyna marynarka ówczesnéj rzeczypospolitéj, nie licząc téj, którą książę panie kochanku założył wraz ze szkołą dla majtków w, Albie... na umyślnie pokopanych kanałach, aby na wypadek, gdyby morze do nas przyszło, mieć w pogotowiu wszystko na jego przyjęcie.
W blasku pięknéj nocy księżycowéj wśród wiosennie rozkwitłych klombów... w ogrodzie oświeconym jeszcze kolorowemi latarniami à la veritienne, przy dźwięku przedziwnéj muzyki ukrytéj w krzewach, któréj melodje rozchodziły się wśród ciszy... kilkadziesiąt osób zaproszonych na zabawę przechadzało się po ogrodach księcia Podkomorzego.
Stworzone one były do takich nocnych zabaw, gdyż w czarownym półmroku ginęły dysharmonijne kontrasty, mieniły się proporcje, a wielka rozmaitość budowli, ozdób, posągów, zieleni i drzew tworzyła obraz wielce fantastyczny.
Ale ta część jego zewnętrzna, jakkolwiek sama z siebie urocza, ginęła całkiem, gdy gość schodził do tajemniczych głębin ogrodu.
W tych piętrzących się tarasach, do których wstęp osłaniały pozasadzane krzewy, kryły się zaczarowane pałace. Kilka piątr połączonych z sobą zewnętrznemi i wewnętrznemi galerjami i wschodami, składały się na gmach, który Jan Potocki zwał powieścią z tysiąca nocy.
Dla nieznajomego wniście w te pieczary, których zewnątrz niepodobna się było domyślać, stanowiło już niespodziankę zdumiewającą. Nagle z ogrodu widział się przeniesionym do wytwornego ogromnego salonu, który kończył się grotą całą wysadzaną muszlami. Biła w niéj fontanna, a w prawo i lewo ciągnęły się oświetlone galerje wiodące do nowych sal coraz innych i odmiennie przybranych.
Niektóre z nich popodpierane były słupami odzianemi wedle mody wieku od stóp do głów w źwierciadła, inne podtrzymywały karjatydy.
Jeden z salonów okryty hieroglifami, wyobrażał egipską świątynię, inny był niby jaskinią w skałach wykutą i najeżoną ogromnemi bryły głazów.
Wszystko to przy rzęsistém oświetleniu wieczorném wyglądało na marzenie. W jedném miejscu z górnéj sali przez okno obwiedzione marmurową balustradą, oko w dół spadało przez cztery piętra sal oświeconych i opierało się na tafli wody, która środek dolnego gmachu zajmowała.
We dnie mogło to wszystko wydać się nieco sztuczném, dekoracyjném, teatralném, w marmurach znalazły się fałsze, w rzeźbach niedoskonałości, ale w blasku świec i półcieniu nocy, sale podziemne zdumiewały każdego.
Tego dnia świetne towarzystwo krążyło po pieczarach, galerjach i grotach. Niejedna Dido z Eneaszem przysiadła na czułą rozmowę, niejedno westchnienie obiło się o mury.
Cała sala jedna poświęcona była bufetowi, w którym gospodarowano po polsku; burgund, węgrzyn, szampańskie, angielskie piwo lały się strumieniami, beczki pełne oranżady i limonady dostarczały paniom ochłody, a stoły dwa zastawione mięsiwem, konfiturami, cukrami i ciastem zapraszały przechodzących, którzy też chętnie się około nich zatrzymywali.
Świetności temu wieczorowi dodawały przepyszne toalety pań i złociste, szyte, kameryzowane stroje mężczyzn, niemniéj wytwornie od kobiet poubieranych.
Krążyło wiele strojów polskich bogatych i świetnych, francuzkie wszakże przeważały.
Muzyka w ogrodzie jedna grała tym, co chcieli używać świeżego powietrza, druga ukryta w środku podziemia brzmiała dla tych, co czarowne groty woleli. Swoboda największa panowała w tém towarzystwie, a spojrzawszy na nie, słysząc srebrne śmiechy i wesołe wybuchy, któżby był nie rzekł, że to najszczęśliwszy i najswobodniejszy kraj w świecie obchodzi jakieś wielkie zwycięztwo? któżby zgadł, że to była jedna ze scen wielkiéj stypy, wśród któréj grzebano wstyd, powagę, przyszłość kraju... a bawiono się tak wyśmienicie! Żadne miejsce do obyczajów wieku lepiéj zastosowane nie było. Tu się można było zgubić, znaleźć, podąsać, porzucić, pogodzić i zgodę uroczyście poprzysiądz, a oko ciekawego szpiega w labiryntach zgubione nie odkryłoby ani jednéj sceny dramatu.
Wśród zaproszonych osób na tę galę, którą na chwilę zaszczycił nawet król przybyciem swém, błądził z twarzą ponurą starosta.
Zawsze on miał minę znudzonego życiem człowieka, ale tego wieczora szczególniéj, znudzenie to dochodziło aż do niecierpliwości i sarkazmu. Kiedy niekiedy przesuwająca się krokiem Sylfidy ukazywała mu się otoczona gronem czcicieli jego ex-żona, uśmiechnięta, wesoła, roztrzpiotana, szczęśliwa, jak gdyby w jéj losie najmniejsza nie zaszła zmiana.
Nigdy tak swobodną nie bywała za owych lepszych czasów, nigdy nie wydawała się piękniejszą i pewniejszą siebie. Na kogo rzuciła okiem, wlókł się za nią ujarzmiony, pochwycony, pociągnięty; ale wkrótce, gdy napróżno żebrał drugiego wejrzenia, zostawał gdzieś pe drodze i innym, nowym ustępować musiał miejsca.
Ukryty za słupem starosta patrzał długo na czarownicę, śmiał się, a gdy mu z oczów znikła, potarł czoło, jakby chciał spędzić wspomnienie natrętne minionego szczęścia.
Naówczas wpadła mu w oczy siedząca i słuchająca muzyki, niemal odosobniona kasztelanowa, to drugie wspomnienie młodości. Po błyskotliwym motylu, który zaświeciwszy skrzydełkami przeleciał, ta jeszcze mu się wydała piękniejszą. Była poważną, smutną, ale na czole i w oczach jaśniała powaga niezmienna, jedna, trwała, która duszy i serca spokój i uczucia wytrwałości znamionowała... Starosta zawahawszy się z razu, postąpił, niby przechadzając się ku niéj... stanął nieco opodal, nareszcie nabrawszy odwagi, przysiadł.
— Pani kasztelanowa zadumana?
— Słucham muzyki...
— Pani smutna!
— Ja? nie — muzyka uroczysta zawsze na mnie czyni wrażenie.
— Cóż pani mówi o losie moim?
— Żeś pan nań może zasłużył...
— Nie — ja to sobie miłosierdziem Bożém nad zasługi tłumaczę — uśmiechnął się starosta, prędzéj późniéj dostałbym się był do czubków... Nigdy nie kochałem téj kobiety.
— Jakżeś się pan ożenił?
— Nie wiem.
— Byłeś pan małoletnim?
— Zdaje mi się, że jeszcze nim jestem... a co najpewniejsza, to żem bardzo nieszczęśliwy i że nikt nawet nie lituje się nade mną. — Śmieszny los. — Nina spojrzała nań.
— Litują się wszyscy nad panem, ja pierwsza.
— Tak, bo ja od pani jednéj litości nie żądam.
— Dlaczego?
— Chciałbym coś więcéj. — Kasztelanowa spojrzała groźno i surowo.
— Więcéj nad litość nie mogę mu ofiarować.
— Serce więc całe dostało się komu innemu? gdybym zgadł?
— Wszak ci to bardzo łatwo.
— A! nie sądzę — urzędownie daje się serce u ołtarza, to prawda, ale pani kasztelanowa nie zechcesz mi przecie wmawiać, że się kochasz w czcinajgodniejszym małżonku swoim...
Kasztelanowa zamilkła.
— Są osobliwsze przeznaczenia, — mówił ironicznie starosta, wpatrując się w nią. — Wpada w życie czyjeś postać obca, nieznana, bez żadnego z niém związku i łamie mu wszystkie szyki. Takim dla mnie był ten nieoskrobany kniazik, który przyczynił się do mego rozwodu... to mniejsza, ale co daleko dziwniéj, podobno i na uczucia pani dla mnie wpłynął...
Kasztelanowa oburzona nie dała mu dokończyć.
— Panie starosto, — zawołała, — nie zwykłam do żartów...
— Przepraszam... pani najlepiéj wie, że to nie są żarty. Moja ex-żona porzuciła go, to prawda, ale teraz pani go protegujesz. Mnie nie pozostaje dziś nic, jak stanąć w szeregu tych, co go ze świata chcą sprzątnąć. Dowiedziona rzecz, że mi będzie ciągle zawadzał.
— Ale zkądże pan do tak śmiałych przychodzisz domysłów! — oburzając się przerwała Nina.
— A któż posłał kasztelana do jego więzienia?
Spojrzał na nią.
— Kasztelan idzie gdzie chce... żona go nie posyła.
Starosta uśmiechnął się.
— Byłoby coś wiecéj do powiedzenia, ale się wstrzymuję, — dodał, — pani stanowczo mnie nienawidzisz...
— Lituję się nad panem...
— Pani! Nino! — szepnął ciszéj starosta, — o wielkie są winy moje... ale czyż teraz nie pokryjesz ich miłosierdziem?.. Ja jestem już wolny, ty wolną być możesz...
Kasztelanowa wstała zarumieniona.
— Ani słowa więcéj! — rzekła groźno.
— Wszystko więc niepowrotnie zerwane... skończone?..
Domawiał tych wyrazów, gdy piękna starościna stanęła przed niemi, ujęła z obu stron suknię i dygnęła im wdzięcznie.

Et l’on revient toujours,
A sez premiers amours!

Zaśpiewała im nad uchem.
— Otóż to ładnie, pięknie, przykładnie, starosta wierny pierwszym uczuciom.
— Gietto!
— Ale je jure mes grand Dieux, były między wami pierwsze uczucia, to ja zmąciłam ten czysty kryształ miłości... a mnie już dziś niema. Nina się rozwodzi, pan starosta się żeni i mnie prosicie na wesele...
Kasztelanowa płonęła gniewem, starosta usta gryzł.
— Gietto! — zawołała przyjaciółka, — wolno ci z życiem, przysięgą i małżeństwem obchodzić się, jak się ze swym mopsem obchodzisz, ale pozwól, że nie wszyscy są jak ty... dziećmi.
— Cóż starosta na to? — ruszając ramionami i śmiejąc się rzekła Gietta, — ja dostałam burę, a waćpan?
— Ja także.
— Czy za podobną mojéj propozycję?
— O nie! — rzekł starosta, — ale za niezręczny komplement.
— Jam zawsze znajdowała, że waćpan nie umiesz tourner bien un compliment, jestem z kasztelanową przeciwko panu.
Dla kasztelanowéj cała ta rozmowa stawała się coraz przykrzejszą, zwróciła oczy w inną stronę niechcąc słuchać jéj i dając do zrozumienia Gieccie, aby skończyła, ale to tylko mogło ją przedłużyć. Starościna domyśliwszy się o co idzie, usiadła. Starosta pozostał także.
— Przebaczże temu nieszczęśliwemu staroście, odezwała się pół cicho, ja się za nim wstawiam... jest raczéj bête niż méchant...
— Dziękuję, — szepnął starosta.
— Ja każdemu oddaję sprawiedliwość.
Widząc, że Gietta uwzięła się ją dręczyć, kasztelanowa wstała chcąc odejść, ale przyjaciółka nie mogła jéj saméj zostawić, wsunęła rączkę swą pod ramię jéj i kiwnąwszy głową ex-mężowi poszła razem z Niną.
Była zaledwie o kilka kroków, gdy Gietta schylając się do ucha przyjaciółki zaczęła żywo:
— Już wiem wszystko... i tobie ten oryginał główkę zawrócił?
— Kto?
— A ten mój książę, którego ja bliżéj poznawszy, brzydzę się nim, — rzekła starościna. — Tous les gouts sont dans la nature... ale to człowiek dziki, nieokrzesany, nie naszego świata i obyczaju... trzebaby długi czas poświęcić jego edukacji, jużcić lepiéj wziąć gotowego... Ja takich ludzi znam, są kompromitujący, tragiczni, niezabawni, wszystko zaraz biorą na serjo... miłość ich nawet niewesoła... zazdrośni, nieostrożni. Ja ci nie życzę, jeśli już na ciebie przyszła pora, że chcesz nareszcie (i masz słuszność) z młodości korzystać, wybierz sobie człowieka przyzwoitego, dyskretnego... to gbur...
— Moja Gietto, — odezwała się uśmiechając się kasztelanowa, — słucham cię i podziwiam. Zkądże naprzód przypuszczenie, że ten książę twój...
— Mój?
— Tak, tyś go pierwsza na świat wyprowadziła, a więc twój książę mnie obchodzi? powtóre, moja najdroższa, ja wcale nie myślę mieniać spokoju mojego sumienia na namiętność, na zabawkę niezdrową i nie... sumienną. Czy kocham kasztelana czy nie, wiary mu dotrzymam.
— Heroizm! ja zawsze mówiłam, że ty stworzoną jesteś na heroinę, — odparła Gietta. — Kasztelan jest doskonały na tatka, ale na męża!! nie rozumiem... na ukochanego? jeszcze mniéj. I dla niego, któryby o tém ani wiedział, bo poczciwe człeczysko do zaślepienia cię adoruje... marnować życie...
— Nie dla niego, tylko dla siebie, — zawołała Nina, — nie chcę się sprzeniewierzać — sobie!
— Dziwne pojęcia! — ruszyła ramionami Gietta, — a gdyby serce, które jest panem — przemówiło...
— Zmusiłabym je do milczenia...
— Ja, przepraszam cię, całkiem to pojmuję inaczéj, — mówiła Gietta. — Patrz na nasz świat, pokaż mi jednę żonę, któraby małżeństwo i przysięgę brała na serjo, jednego męża, któryby wiary dotrzymał. Dlaczegóż ja z dobrodziejstw tego poczciwego wieku naszego nie mam korzystać? Ściśle biorąc, nie odpowiadam za to, idę tam, gdzie przedemną poszli wszyscy... Straconego życia, uronionéj młodości nikt mi nie nagrodzi.
Schyliła się jéj do ucha.
— Starosta ex-mój kocha się w tobie do dziś dnia... słowo ci daję... ale ci go nie radzę, nudny, to mało... ale wyżyty i i zepsuty... rozumiesz... nieznośny.
Kasztelanowa udała że nie słyszy.
— Bądź pewna, że lepszéj nademnie przyjaciółki mieć nie będziesz...
Kusicielka widząc, że Nina nie odpowiada, poczęła o rzeczach obojętnych i wprowadziła do innéj sali...
Tu na uboczu rozmawiało kilka osób, Ignacy Potocki, Kołłątaj, Niemcewicz...
Pierwszy z nich miał twarz smutną i zamyśloną... Jest to jedna z tych wielkich a pięknych postaci wieku, która dowodzi, że nie wszystko w Polsce było zgnilizną i zepsuciem. Nie tylko, jak mówiła kasztelanowa Kamieńska (Kossakowska) płacił ów za przewinienie i błędy rodziny swéj, ale należy do najwspanialszych epoki téj zjawisk, umysłem a nadewszystko charakterem. Dla tego może znalazł dziś więcej nieprzyjaciół i sędziów niesprawiedliwie oceniających go, niż apologistów. Ignacy Potocki wśród wielu jeden pojmował i obowiązki potomka wielkiéj rodziny i wymagania wieku; czuł, że arystokracji trzeba było albo stać na wyłomie i pracować lub się położyć do trumny... Stawał więc wszędzie, nawet tam, gdzie jego rodzina i jego świat niechętnie go wiedzieli, a bronił nietylko sprawy kraju, ale godności stanu aż do ostatecznéj ofiary.
Piękne rysy jego twarzy w tym dniu jak zawsze były spokojne, oblicze pogodne, takie, jakie na medaljonie Schnorra pozostało... patrzał ale zdał się być obcym temu co go otaczało.. Ks. podkanclerzy, który mu towarzyszył z twarzą nabrzmiałą, oczyma wystającemi, wzrokiem niespokojnym, odgadującym, ruchliwym, stanowił typ nie łatwy do określenia. Z czoła widać było bystrość pojęcia, rozum przenikliwy, z ust pożądliwość świata i ambicją nienasyconą a niebardzo przebierającą w środkach; w wyrazie twarzy malowała się i duma dorobkowicza i plebejuszowska zazdrość a szyderstwo. Nic sympatycznego nie mówiło z téj fizjonomiji, na któréj przyszłość tajemnicza była i zagadkowa. Zdało się patrząc nań, że człowiek ten ma jasno przed sobą wyznaczony cel, ale dróg do niego wybierać nie będzie i ugiąć się potrafi... W oczach czytałeś oczekiwanie jakieś, które już go znużyło...
Mimo mnogości pism X. Hugona Kołłątaja, roli jaką grał, losów jakim uległ, z osób działających téj epoki nikt mniéj znanym nie jest... nikt pochwalić się nie może, by zajrzał w głąb téj duszy. Kołłątaj z małym wyjątkiem, dobrze był ze wszystkiemi, szczerze z nikim; nie miał przyjaciela, choć wielu liczył zwolenników... Jest to figura historyczna jedna z najtrudniejszych do ocenienia, bo niedokończona. Los nie dozwolił mu ani przyjść do marzonéj władzy, ani ofiar nagrody osiągnąć, ani wyrzec ostatniego słowa. Wiemy to tylko jedno że w przekonaniach i zasadach był człowiekiem swéj epoki i każde drgnienie ducha wieku oddźwięk w nim znajdowało...
Trzecim był Juljan Niemcewicz, niemniéj ciekawy owoc czasu, a jako człowiek, poeta, patrjota, nieodrodny syn kraju i wieku swego. Najszlachetniejsze serce, umysł bystry choć niesięgający głęboko, poczucie piękna wszelkiego potężne, wola słaba... wyjąwszy, gdy o ojczyznę chodziło.
Książę jenerał, który go znał najlepiéj i cenił wielki talent, zaklinał go w młodości, aby pracował i spoważniał; ale pan Juljan innym jak go Bóg stworzył być nie mógł. Zbyt ulegał wrażeniom wieku i otoczenia swego, którego błędy widział a sam uniknąć ich nie mógł. W chwili, o któréj mowa, byłto piękny młodzieniec, pełen talentu autor „Powrotu posła“, patrjota gorący i domownik a przyjaciel serdeczny posła pruskiego Luchesiniego, serdeczniejszy jeszcze wielbiciel saméj pani... niestety!
Nienawiść dla Moskwy, którą zachował do śmierci, była jedną z cech jego szlachetnego charakteru; brzydził się nią jako gwałtem i fałszem. Każdy piękny czyn go poruszał, ale téż każda śmieszność nieubłagane z ust wywoływała szyderstwo. Kochało go wielu, bali się niemal wszyscy. Przy wielkiéj miłości dla Polski, wychowaniem, nawyknieniem, ciągłém towarzystwem sfrancuziałém i kosmopolityczném, Juljan nabrał powierzchowności i fizjonomji obcéj; w pojęciach nawet czuć było więcéj Europejczyka niż starego polskiego szlachcica. Ale pojęcia te wierne wielkim zasadom wiodły go zawsze drogą postępu, ku prawdzie. W czasie sejmu wesołością swą, wiarą w przyszłość, dowcipem, żywością, gotowością serca i pióra Niemcewicz innym przodował.
Stare aureole Naruszewiczów, Krasickich, Trębeckich patrzały nań, jak na obiecującego młodzika jeszcze; dla ducha narodowego, dla kraju więcéj on uczynił niż oni wszyscy. Poetę zabił w nim obywatel; ale poszarpany laur zastąpił wieniec dębowy, zielony wiecznie. Oddał na ofiarę ojczyźnie więcéj niż inni, bo talent rozproszony na usługach, którego dla własnéj sławy samolubnie zachować nie chciał. Rzucił go kawałkami po gościńcu męczeństwa i wygnania.
Trzej panowie stali u wnijścia jednéj z sal; przed nimi ciągnęło się oświecone wnętrze, po którém jak cienie snuły się rozpromienione kobiety i nadskakujący mężczyźni. Ignacy Potocki zdawał się myślą być gdzieindziéj.
— Co mówisz, panie Juljanie, na to wszystko? — zapytał po chwili Ignacy Potocki. — Ja patrzę na nasze dzisiejsze położenie jak człowiek krótkowidzący, który się wysila dal zobaczyć, i sięgnąć jéj okiem nie może. Czyto stypa, czy chrzciny?...
— Ale chrzciny, panie Ignacy! — zawołał Niemcewicz. — Najświetniejsze nadzieje!... wydobędziem się raz ze szpon najjaśniejszéj carowéj i samoistną stanie rzeczpospolita na stopie innych państw europejskich, gdy dotąd była...
Śpiącą, zgrzybiałą, upartą staruszką, niechcącą się ruszyć z krzesła — dodał Kołłątaj. — Ale panowie moi, pilnujcie się, aby w odrodzonéj rzeczypospolitéj zająć stanowiska dawne, i żeby młodsi nie ubiegli.
Obaj spojrzeli na Kołłątaja, który, jak zawsze, powiedział te słowa trochę gburowato dla wyrazistości i twarzy nadał coś tajemniczego.
— Panie podkanclerzy, — rzekł Potocki — jaśniejszym być prosimy.
— Nie jest to łatwém — rzekł ks. Hugo — ja sam nie widzę jasno, czuję raczéj. Jak wszędzie, tak u nas gotuje się coś zwiastującego nowy rzeczy porządek; nowi ludzie (boć i ja do nich należę) występują z łona narodu, ze dna społeczeństwa. Na tém dnie wre i kipi i budzi się do życia... lud.
— A! — zawołał Ignacy Potocki — bodajby co najrychléj wstał; mielibyśmy w nim do ocalenia ojczyzny droższego sprzymierzeńca niż króla jm. pruskiego i cesarzowę. To tylko nieszczęście, mości podkanclerzy, że lud nie dorasta w godzinie; że pierwszym objawem jego niemowlęcéj siły... burzenie; że nim przezeń się co odrodzi, wiele naprzód zginąć musi.
— Któż wie, czy nie taki jest rzeczy porządek? — spytał podkanclerzy — ja nie wiem.
— Ale zkądże dowód, że lud poczuwa się do synowstwa w rzeczypospolitéj? — spytał Niemcewicz.
— Dowodem to, że wy mu sami chcecie rozkuwać kajdany, czując, że go w nich długo nie utrzymacie — mówił Kołłątaj. — Ustawa nowa prawnie powoła go do życia; ale będzie tylko sankcją faktu, któryby i bez niéj stać się musiał.
— Właśnie dla zapobieżenia temu, aby nieprawnie nie przyszedł, my mu chcemy dać uznanie.
— Tak jest, — rzekł Niemcewicz; — szlachta zrzecze się przywilejów; wieśniak uzyska opiekę prawa, któréj nie miał, a kilkanaście lat spokoju i oświaty stworzy prawdziwy naród, gdy dotąd on cały w szlachcie się zamykał.
— Ale prędko — rzekł Kołłątaj; — ale nie skąpcie swobody, aby jéj wam nie wydarto. Wielki czas, żeby się to nareszcie dopełniło i żeby szlachta, rzuciwszy w kąt przywileje, jęła się do pracy, do znoju, do obowiązków.
— Znać w waszmości niedoszłego kaznodzieję, — rzekł Niemcewicz; — a do szlachty macie ząb, ojcze.
— Nie ja, nie ja! lękam się, aby zęba nie miał lud, który cierpi, czuje, i choć nie rozumie, odczuwa co się wkoło dzieje. Widzi, że ojczyzna upada, a panowie hulają i skaczą; że Moskal robi u nas porządek, a my mu się kłaniamy... A choć obiecujecie mu wyrzeczenie się przywilejów, w obyczaju tkwi szlachectwo i wyjątkowy stan, któremu prawie wszystko wolno.
— Nic łatwiejszego — odpowiedział Potocki — jak narzucić tłumom nienawiść powagi wszelkiéj.
— Ale ona się sama rodzi jako skutek codziennych upokorzeń i nadużyć.
— Niech tylko Bóg uchowa — dodał, poglądając na podkanclerzego Potocki — aby kto podsycał namiętność tłumu i zakłócił nam spokój publiczny, którego tak potrzebujemy. Mogłoby to być dziełem tylko ambitnego kogoś, coby chciał sam ludowi przewodzić; bo u nas tłum jest, ale ludu jeszcze niéma... tylko nazwisko.
Spojrzał na ks. Kołłątaja, który usta skrzywił.
— Panie hrabio! — odrzekł, nacisk pewien kładąc na tytuł, podkanclerzy — rozumiem, do kogo pijecie. Ale ten tłum nie potrzebuje ani poduszczeń, ani podszczuwaczy, ani tajemniczego działania... sam on już o sobie myśli... i o ojczyźnie.
— Przyznaję się, że tego nie widzę — rzekł Potocki.
— Ani ja — dodał Niemcewicz. — Gdzie o chleb trudno, tam się polityką nie zajmują...
— Na wsi, pewnie — rzekł Kołłątaj; — ale i w starożytności i w nowszych czasach miasta były zawsze sercem narodu; one dawały hasła, one szły z inicjatywą. Wiecie panowie, co tam wre pocichu i fermentuje na dnie téj spokojnéj Warszawy, która patrzy na wasze tany, skoki, szały, grę, miłostki, i czuje téż, że za nie płacić będzie?
— A wy, księże podkanclerzy — spytał Ignacy Potocki — świadomi jesteście?
— Niezupełnie, — rzekł Kołłątaj; — wszakże o moje uszy łatwiéj się coś obije.
— Obiło się co? — pytał Niemcewicz. — Mieliżbyśmy już naszych jakóbinów w kolebce?...
— Kto wie? może! — szepnął Kołłątaj. — Lud śpiewa piosenki, których dawniéj nie umiał; w szopkach przy żłobku Chrystusowym pokazują osobliwsze rzeczy. Spojrzyjcie na mieszczan, gdy ambasador ciągnie do zamku, jak na niego patrzą. Przysłuchajcie się rozmowom rzemieślników... Dalipan, tam praktyczniéj rozumieją politykę niż my.
— Nie powiem — odparł Ignacy Potocki, — bo lud ma jednę formułę polityczną... pięść, i jedno lekarstwo... wojnę, a nam trzeba spokoju, aby wyrobić siłę.
— Zacznijcież od siebie — szepnął Kołłątaj. — Nie marnujcie czasu,
Jgnacy Potocki westchnął.
— Wierzcie mi — rzekł, — łatwiéj z tego materjału, którym jest lud i mieszczaństwo, stworzyć naród, niż z nas eks-królików rzeczypospolitéj zrobić obywateli. Starych nałogów nie otrząsa się tak łatwo. Wieki stworzyły obyczaje, lata przetwarzać je muszą; ale przyznajcież nam choć dobre chęci!
— Gdyby wszyscy panowie podobnie szli do pana Ignacego — rzekł Kołłątaj...
— Toby panów nie było — rozśmiał się Niemcewicz. — Ale mój podkanclerzy, myśmy tu nie na sesji komisji sejnowéj, tylko na asamblach... powiedzże nam co weselszego!
— A zkąd wezmę? — spytał Kołłątaj.
— Choćby o naszych jakóbinach... — dodał nalegając Niemcewicz. — Ja ich sobie nie umiem wyobrazić, gdzie u nas na nich materjał?
— A gdzie był we Francji w przededniu rewolucji? Gorące jéj słońce zielone owoce w kilku dniach dojrzałemi czyni.
— Ks. podkanclerzy gdyby chciał, mógłby nam coś ciekawego powiedzieć, — dorzucił Niemcewicz.
— Powiedzieć nie, ale pokazaćbym mógł, — uśmiechając się powoli i oglądając dokoła, wyjąkał ks. Kołłątaj.
— Na Boga! proszę..
— Ale sekret...
Ignacy Potocki obojętnie słuchał, Niemcewicz był ciekawy, a przytém znany z tego, że sekretu utrzymać nie umiał, z tém tylko, że powierzoną mu tajemnicę dowcipnie ubraną w świat puszczał.
Ks. podkanclerzy obejrzał się raz jeszcze, ale grupy opodal krążyły, powoli sięgnął do bocznéj kieszeni sukni i dobył białą, niepoczesną blaszkę.
Sala była tak oświecona, że Potocki i Niemcewicz wyczytali na niéj z łatwością wybite niezgrabnie wyrazy:

Piasto more.

— Cóż to jest? — spytał Potocki.
— Cóż ma za związek obyczaj piastowski... z jakóbinizmem polskim?
Kołłątaj ruszył ramionami, odebrał blaszkę i pospiesznie ją schował.
— Ja nie wiem, — rzekł, — to może znak i hasło..
— Czyje?
— Tych, coby starą piastowską kmiecą rzeczpospolitę zamiast szłucheckiéj stworzyć chcieli... Wiele się działo rzeczy za Piastów, o których już głucho było za Jagiellonów, a dziś ich i ks. Naruszewicz nie dojrzy.
Piasto more! — rzekł Niemcewicz powtarzając, — bądź co bądź, już to nie kmiecie godło stworzyli... znać w niém pedanta nieco i łacinnika nie dobrego... Chłop Piasta nie pamięta i po łacinie nie umie.
Kołłątaj bystro nań spojrzał.
— Poprostu, ktoś ks. podkanclerzego zmistyfikował... — rzekł Potocki.
— Może, — odparł chłodno Kołłątaj.
Piasto more! — powtarzał Niemcewicz. — Ale prosimy o objaśnienie.
— Żadnego nie mam, — rzekł Kołłątaj, — wiem tylko, iż ten znaczek służy za godło stowarzyszeniu jakiemuś republikańskiemu, które się bez szlachty obejść myśli i... może nie zbyt jéj jest życzliwe...
— To się pewnie u nas nie urodziło, — odpowiedział Potocki, — jest to naśladownictwo Francji, zasiane ręką nieprzyjazną...
— A jeśli zasiew się przyjmie? — spytał Kołłątaj.
— Tém gorzéj dla nas, — zawołał Potocki, — naśladowania wszelkie niewiele warte, w literaturze rodzą lichoty, w polityce potwory... Wszystko jest zaraźliwe, ale choroby szczególniéj...
Spojrzeli na siebie z podkanclerzym.
W téj chwili nadszedł Jan Potocki, który zapewne dla dodania fantastyczności scenie dnia tego przywdział był ubiór wschodni przywieziony z Marokko.
— Kochany kuzynie, — rzekł Ignacy, — przeląkłem się widząc cię... Cały ten wieczór dziwnie wygląda, a ty...
— A ja musiałem się do harmonji z nim dostroić, — uśmiechając się rzekł Jan. — Wy, co się zajmujecie polityką, nie macie czasu żyć... ja... tylko o tém myślę... Żal mi was.
— Zazdrościm wam, — rzekł Niemcewicz, — ale gdyby wszyscy żyć chcieli, ktoby w kuchni gotował?
— Może pan Bóg, — odpowiedział Jan Potocki, — i kuchnia mogłaby być niezgorszą wnosząc z reputacji kuchmistrza...
Wszyscy się rozśmiali.
— Ale cóż chcecie! — mówił wesoło Jan, — są ludzie, coby po polityce płakali. Nie ja... Jedni lubią ostrygi, drudzy politykę...
— Cóż słychać o balonie? — spytał Niemcewicz.
— Lecimy z Blanchardem, — rzekł Jan — stanowczo przyrzekł mi, że mnie bierze z sobą. Ziemia ciekawą być musi, gdy się na nią patrzy z góry... Ja i mój pudel musimy sobie pozwolić téj satysfakcji.
— Pudel także? — spytał Kołłątaj.
Jan Potocki spojrzał bystro.
— Pudle są wszędzie, panie podkanclerzy, gdzie są ludzie, sami oni nie puszczają się na odkrycia, ale w towarzystwie... ich pełno...
— Wzlecieć to nic, — przerwał Ignacy, — byle nie zlecieć i nie rozbić się.
— A gdyby? — spytał Jan, — raz w życiu trafia się kark skręcić; przyznasz, że heroiczniéj niepodobna, jak z mongolfierki...
Ad astra! — rzekł ramionami ruszając Niemcewicz, — hrabia zawsze wzdychasz do wielkich rzeczy.
— Do nowych, panie Juljanie, — odparł skromnie Jan Potocki, — życie składa się z tak oklepanych ingredjencji, historja tak się powtarza, dnie są tak jednostajne, iż każda nowość dobrodziejstwem.
— Choćby skręcenie karku? — spytał Kołłątaj.
— Ale z balonu!.. Co chcecie, i to nie nowe! świadkiem los Faëtona...
Grupa coraz się powiększała, a rozmowa po chwilce zmieniła się zupełnie, obyczajem polskim zeszła na kobiety. Pani Lucchesini przechodząca właśnie zabrała Niemcewicza wiernego sługę, hrabia Jan poszedł za skinieniem pięknéj Julji, królowéj ówczesnéj salonów, któréj piękność i urok zaćmiewał wszystkie inne. Zostali w końcu chmurny i jakby nadąsany Kołłątaj i Potocki.
— Zabiłeś mi wmość klina tém swojém Piasto more! — rzekł p. Ignacy, — ale szczerze, wierzycie wy w co podobnego u nas?
— Nietylko wierzę, ale przekonany jestem, że istnieje... Lekarstwem na to szeroka swoboda i przyznanie praw człowieka ludziom... Oby tylko nie zapóźno...
To mówiąc, wymknął się ks. podkanclerzy spiesznie, o ile mu nogi i pedogra dozwoliły.
Poważniejsi ludzie znikali, piękniejsza tylko połowa... kobiety i młodzież nie umieli opuścić sal ks. podkomorzego, muzyka brzmiała, na dole szalonego tańczono mazura. Ks. Józef w kurtce, w opiętym stroju, prowadził rej w tańcu z Julją Potocką. Była to najpiękniejsza para w całéj Warszawie, a gdy na nich koléj przychodziła, widzowie otaczali kołem tańczących.. oczów oderwać nie mogąc... Po niejednéj z tych figur, w których cudna Julja wydała się nieziemską jakąś istotą, starzy, młodzi, kobiety, wszyscy w uniesieniu, jak na teatrze, okrywali ją oklaskami i okrzykami bez końca.
W upojeniu tańca, wesela, wina, muzyki... zdawało się temu światu, że miał zupełne prawo do tego życia i roskoszy, że sobą przedstawiał kwiat żywota, najwdzięczniejsze uosobienie ideału...
W chwili, gdy sale brzmiały jeszcze, gdy w jednéj z nich spijano toasty z kolei wszystkich przytomnych i wszystkich życzeń bezsilnych, za ścianą pieczary, w nędznéj dziurze, na słomie, szparą przyglądając się zabawie leżało dwóch stróżów z dóbr ks. podkomorzego. Czekali oni na ukończenie balu, aby wymieść jego szczątki.
Były to dwie postacie, które ukazaniem się swojém przeraziłyby towarzystwo, gdyby wyszły ze swéj kryjówki... dwaj ludzie łachmanami okryci, w koszulach brudnych, bosi i pijani... Oba oni od pół roku nie widzieli chaty rodzinnéj, zamiatali ogród, czyścili sale, a dla zalania tęsknoty upijali się rano i dolewając przez dzień, dożywali tak nocy.
Były to machiny do pracy, była to para bydląt, którą służba liberyjna mniéj może jeszcze warta, pomiatała jak niebożém stworzeniem... Rąbali drwa do kuchni, nosili wodę, zamiatali po koniach i ludziach... wreszcie, jak teraz, ze swéj jamy patrzali na ten błyszczący świat i nie uczyli się go kochać oczyma...
Obok tych istót ludzkich wybranych, z wejrzeniem jasném, z uśmiechem na ustach, z perłowemi ząbkami, z warkoczami złotemi, tych ludzi dwoje ledwie wyglądało na ludzi... Twarze mieli pożółkłe, wejrzenie osowiałe, usta spieczone, ciało popadane od pracy, na grzbietach reszty koszuli, na nogach obuwia reszty... Przez szparę w ścianie wciskał się do ich zakątka promień tego światła, które oblewało sale... to jeden to drugi przykładał oko i wzdychał... Widzieli wszystko i stół złotem zasypany, i lejące się wino, i kobiety rajskiéj piękności, słodko szepczące do uszu tancerzy jakieś obietnice szczęścia...
— Macieju! Maciéj! hę! śpisz? — mówił jeden potrącając drugiego, — ano spojrzta! jakie to bestyjstwo hece wyprawia! jak Bóg miły hece... a pije to, a skace, a śmieje się dyby małpy... i takie scęśliwe, ze nie potsebuje pracować nigdy...
— A cobyś i ty spał, jak ja, to nie gadał, co się nie godzi, — zamruczał Maciej — niby to ty nie wiesz, co nas Pan Bóg nierównie stworzył, — a jak jegomość z kazalnicy mówi (kiedy pana niema w kościele), im dano się tu najeść i napić i nadurzyć, a nam u Ojca niebieskiego dopiero przyjdą gody.
— Ale! będzies ty ich widział! rzekł pierwszy — naprzód, że nim się dochrapiesz do św. Piotra, nagrzeszysz srodze... a potém myślita, że oni i Pana Boga nie obałamucą! Abo to mu kościołów nie stawiają i nie kłaniają się... i nie pochlebiają.
— Tyle ty już Pana Boga nie miej za bajbardzo — rzekł drugi, on się zna na farbowanych lisach... Tyle ich, co tu użyją, aż ich wszyscy djabli pobiorą.
— A tymczasem nasz brat... męczy się i z głodu zdycha!
— Coś to nie słyszał o miłym Chrystusie, który przecie Pan Bóg był, a jak mu na świecie dojedli, — czy to my lepsi być mamy?!
— Toś mądry!... Pats no pats...
— Co mam patseć, a ocy sobie psować, mało się ich widziało, malowane kukły! Wolałby ja zobacyć wioskę swoją i chatę i matkę starowinę i żonę, co tam na przyzbie siedząc, ocy ociera.
— A ty no — nie z parobkiem — rzekł drugi szydersko.
Kułak mu nagrodził ten koncept boleśny.
— Cicho! a nuż posłyszą, dopiero sobie na cięgi zarobimy. Gdyby wiedzieli, że my tu siedzim za ścianą.
— A po cośmy téż wleźli, boć to ty spokusił — teraz siedź i nie wyleziesz, choćbyś z pragnienia zdychał, — a oni jak się rozskacą, to im psecie końca nie będzie do dnia... Lepiéj już spać, aby o żołądku zapomnieć, niż patrzeć głodnemu, jak jedzą i spalonemu, jak piją.
— Toć się psecie choć muzyki nasłuchacie, a to nie drumla i cymbały, — rzekł drugi. — Ale na tém urwała się rozmowa, oba zamyślili się o wsi i domu — rozmarzyli tęsknotą i sen powoli znużone skleił powieki.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.