Sprawa Dołęgi/XLI

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Weyssenhoff
Tytuł Sprawa Dołęgi
Rozdział XLI
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1917
Druk Wł. L. Anczyc i Spółka
Miejsce wyd. Warszawa; Lublin; Łódź; Kraków; New York; Poznań
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
XLI.

Dołęga chodził już po mieszkaniu, a nawet wyjechał parę razy powozem, korzystając z jasnych dni, którymi jeszcze uśmiechała się jesień. Powrót do zdrowia napełniał go fizycznym dobrobytem, kojącym nieco ciężkie moralne zawody. Wracała świeża ochota do życia i Jan ją witał prawie z takiem olśnieniem, z jakiem spotyka dojrzałość dorastający młodzieniec. Ale twarde doświadczenie przerabiało tę ochotę w przezorność, tę siłę w hamowaną dzielność. Oczy Jana błyszczały głębokim, zdrowym już ogniem w wychudłej twarzy. Już ubierał się starannie, zgolił brodę, która mu urosła podczas choroby, widywał ludzi i powrócił do niektórych zajęć.
Czytał dużo powieści, na co oddawna nie miał czasu. Zajmowały go głównie te opowiadania, które płynęły szaro, jak życie nasze, lecz, prześwietlone jasno, dawały wrażenie wielu barw, zlanych w jedną. Lubił współczesną historyę, książki, mające na celu sens życia, a nietylko jakąś nerwową rozkosz, lub zadziwiającą dysekcyę pospolitych stanów duszy. Po staremu, szukał pożytku, nawet w beletrystyce; sądził, że budzenie uczuć altruistycznych, obywatelskich jest najszczytniejszem zadaniem piśmiennictwa, — o ile jednak łatwiejszem, niż wyznawanie tychże zasad, zachowanie tych uczuć w dziedzinie czynu! Pisarz, pracując wyobraźnią dobiera sobie wypadki i oświetlenia; człowiek czynu wpleciony jest ściśle i zależnie w rozpęd machiny życiowej ogólnej.
— Jam jest jednym z tych bezimiennych pisarzy, którzy krw ią własną piszą dzieje wewnętrzne naszego pokolenia...
Poczuł w piersi ciepło swego miłowania, swego zapału do działań pożytecznych — i uznał za dobre swe ciężkie rzemiosło.
Rozmyślał tak pewnego dnia po południu nad skończoną książką, gdy dzwonek z przedpokoju przerwał mu zadumę. Służący wszedł do pracowni i oznajmił:
— Jakaś młoda pani przyszła i kazała mi oddać tę kartkę.
Dołęga wziął złożony we dwoje kawałek papieru, na którym ołówkiem napisane były te słowa:
»Przyszłam. Proszę mnie przyjąć«.
Rzucił się do przedpokoju i po chwili powrócił do pracowni z Halszką, ciemno ubraną, zakwefioną. Prowadził ją za rękę, ciągnąc niemal za sobą, do okna, jakby chciał dobitnie się przekonać, czy to prawda, czy nie powrót snu gorączkowego.
Co pani uczyniła?
— Przyszłam do pana.
— Sama?
— Sama. Musiałam przyjść.
Podniosła woalkę i ukazała twarz bardzo bladą, jednak oczy patrzyły prosto na Jana, pełne blasku i powagi.
— Moja najdroższa pani! Więc dla mnie tyle... niechże pani siada.
Ale Halszka nie usiadła, tylko wyciągnęła ku Janowi obie ręce.
— Czy pan już zdrów zupełnie, zupełnie? Myślałam, że zwaryuję, kiedym się dowiedziała o tym tyfusie.
— Moje dobre, najmilsze dziecko! — mówił Jan gwałtownie, całując ją po rękach, poczem uprosił ją, aby siadła na krześle przed biurkiem, a sam usiadł naprzeciwko, pochylony, zapatrzony. Świat niknął mu w pamięci od tego zjawiska tutaj, w jego mieszkaniu, ile razy je przywoływał, napełniało go boleścią i uciekał od niego do swojej smutnej filozofii. Teraz siedziała przed nim ta Halszka żywa, blizka, szarpiąc rękawiczki i gotując jakąś trudną przemowę, która zdawała się więznąć w falującej piersi. Spuściła oczy i odezwała się:
— Proszę tak nie patrzyć na mnie... proszę mi powiedzieć...
— Przepraszam najmocniej; nie mogę jeszcze ocknąć się z podziwu, że pani taka dobra dla mnie i zechciała przyjść aż tutaj.
— Jam gotowa... gotowam uczynić wszystko, co pan rozkaże.
Uśmiech nagły i gorący przeistoczył twarz księżniczki roztulił usta, rozpromienił oczy niezmierną słodyczą i ponętą. Dołęga nie omylił się co do znaczenia tych słów; zrozumiał, że serce to proste nie szuka wykrętów, oddaje się z zaufaniem jemu i pyta o los swój. Poczuł na razie wielką wdzięczność dla Halszki.
— Moja najdroższa pani! Ta chwila nagradza mi wszystkie cierpienia.
Ośmielona, poczęła mówić wyraźniej:
— Jam nie rozumiała, co czynię, miesiąc temu. Nie było pana przy mnie — i nie rozumiałam. Ale kiedy mi powiedzieli, że pan taki chory, poczułam, że to moja wina. Prawda?... Modliłam się za pana ciągle i obiecałam sobie, że jeżeli pan wyzdrowieje i pamięta o mnie, to ja...
Zatrzymała się i zadrgały jej powieki. Jan przerwał:
— Już mnie Bóg ocalił, pewnie na prośbę pani. Już zdrów jestem i silny, i gotów pójść w drogę, która mi przeznaczona. Już nawet szczęśliwy jestem, z łaski pani, boś mi powróciła wiarę, że są piękne dusze wśród ludzi — choćby jedna tylko.
— Pamiętał pan o mnie ciągle? I tak, jak dawniej?
— Pamiętać będę całe życie.
Halszka w stała i uroczystym wyrazem twarzy


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Weyssenhoff.