Sprawa Clemenceau/Tom III/XIII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Aleksander Dumas (syn)
Tytuł Sprawa Clemenceau
Podtytuł Pamiętnik obwinionego. Romans
Wydawca Drukarnia E.M.K.A.
Data wyd. 1927
Druk Drukarnia „Oświata“
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. L’Affaire Clémenceau
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom III
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XIII.

Tak więc, jak wszyscy co cierpią, cierpienie własne uczynić chciałem osią całego świata. Wszystko dokoła niej się zbiegać miało, i porywałem się roztrząsać prawa Boskie i ludzkie. Potrzeba by ni mniej ni więcej, tylko przewrotu całego świata, by mi przywrócić miejsce utracone. Wszystko, co kiedykolwiek dla szczęścia i uspokojenia ludzkości powiedzianym i zrobionem było przez największych zdało mi się niedostatecznym, niesłusznym i kłamliwem, ponieważ z tego wszystkiego uspokoić mię nie mogło.
Przebiegałem myślą najboleściwsze i najgłośniejsze katastrofy dziejowe, jakie historia nam przekazała, i cóż! oto byłbym je wszystkie przeniósł z męstwem bohatera! Ta jedna co spadła na mnie przechodziła moje siły.
Ostatni ten paradoks nie jest wszakże zupełnie pozbawiony prawdy. Niedole, porażające swym ogromem, podnosząc swe ofiary ponad poziom innych łudzi, czynią je, z pokolenia w pokolenie, wieczystem przedmiotem podziwu i uwielbienia, ale te nędzne domowe klęski, pozbawione szczytności i poezji, opowiadanie? o których pobudza słuchaczy do śmiechu, które pustota ludzka opiewa na wszystkie tony, a z których się kona powoli i cicho, z dwiema palącemi łzami pod powieką, którym wypłynąć nie wolno. Do zniesienia takiej klęski potrzebne nieznane, donkiszotowskie bohaterstwo, na które nie potrafiłby się może zdobyć ani wielki zwyciężony spod Farsalii, ani sławny więzień ze św. Heleny.
Takie były myśli i uwagi, które przetrawiałem w sobie od rana do nocy, i to jeszcze najmniej dotkliwe. Gorsze widziadła dręczyły mię wśród nocy bezsennych, teraz bowiem nie sypiałem wcale, i te same obrazy majaczyły wciąż przede mną. Miałem je ciągle przed sobą jak owe czarne plamy co ćmią się nam w oczach niekiedy, które wzrok machinalnie ściga wśród przestrzeni, zanim się nie rozpłyną w powietrznym eterze, a które ledwie się natarłszy z prawej, rysują się znów z lewej strony. Obrazy te były to dziwaczne, to lubieżne, ale zawsze nacechowane potworną rzeczywistością.
Widziałem Izę już z jednym, już z drugim, we wszelkich pozach namiętności rozpasanej. Niestety! dość mi było przypomnieć, by wyobraźnią dopełnić reszty. Wtedy, trzęsąc się od stóp do głowy, zimnym potem oblany, zrywałem się z łóżka, gotów wszystko tłuc i łamać dookoła, byłe spłoszyć i odegnać to straszne widzenie.
Ileż razy w nocy otwierałem okno z postanowieniem rzucenia się z niego i roztrzaskania głowy o bruk uliczny! Ile razy brzytwą dotykałem sobie gardła! Ile razy odkrywałem pierś własną, a stanąwszy przed zwierciadłem szukałem miejsca, gdzie najpewniej ugodzić by można! W takich chwilach dziką zmysłowość posuwałem aż do chęci oglądania własnej agonii. W obłędzie moim siłą nawyknienia przejawiał się jeszcze artysta; szukałem odpowiedniej do skonania pozy. To znowu śmierć, którą zamierzałem zadać sobie nie zdawała mi się dostateczną: za mało bolesną była dla szału co mię opanował. Byłbym pragnął męki. Chciałbym widzieć zdruzgotanie, słyszeć chrzęst własnych kości pod kołem tortury! Może znalazłbym rozkosz na szczycie najwyższej męczarni, jak męczarnię znajdujemy na szczycie najwyższej rozkoszy.
A jednak nie zabiłem się. Była to tylko choroba, mania samobójstwa; stan nie zrozumiały dla tych co nie doświadczyli go na sobie, w którym się żyje, jeżeli życiem nazwać to można, między żądzą i strachem unicestwienia. Chciałoby się wyrwać, i wyrwać gwałtownie z tego świata, gdzie duszno jak w grobie, a mimo to staje się i wraca od progu wieczności! To, co powstrzymuje nas w ten sposób, nie jest ani tajemną nadzieją ulgi, ani naturalną obawą cierpienia; tylko nie podobna umrzeć i koniec. Jest się pod wpływem nieustającego podniecenia, odżywiającego się co chwila, a nigdy nienasyconego. Pragniemy, pożądamy śmierci aż do rozjątrzenia, aż do wściekłości, aż do szału; dłoń jakaś nas popycha, dłoń jakaś nas wstrzymuje. Nie żyje się już, nie umiera! To spazmy tajemniczości, to satyra bez miary.
I któżby uwierzył, że jeden błąd kobiety do mózgu mężczyzny rzucić może zamęt taki? Ah! ja cierpiałem, przysięgam!. W rzadkich chwilach przytomności pojmowałem dobrze, że powodem wszystkiego była bezczynność mojego umysłu, nawykłego od lat wielu do pracy, do dociekań, do twórczości czynnej, teraz zaś, od kilku już miesięcy skazanego na nieużyteczne krążenie około jednej, wyłącznej myśli. Wtedy, począłem wyszukiwać nowej karmy dla tego zgłodniałego umysłu. I wiecież co znajdowałem? Oto najdziksze, najszaleńsze pomysły przychodziły mi do głowy, jako jedynie możliwe: zamachy, pożogi, gwałty! Być Brutusem, Erostratem, albo Tarkwiniuszem! Niechęć do życia spożytkować, wreszcie na jaką zbrodnię niesłychaną i nie mogąc się już wsławić talentem, potwornością zasłynąć. Jeżeli wam się zdarzy widzieć człowieka nawiedzonego wielką boleścią, jak kryje się i usuwa w cień samotny, możecie twierdzić na pewno, ten nieszczęsny na prostej drodze do szaleństwa stoi. To już tylko kwestia czasu.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Aleksander Dumas (syn) i tłumacza: anonimowy.