Spojrzenie w Przyszłość/III

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Agnieszka Pilchowa
Tytuł Spojrzenie w Przyszłość
Wydawca Wydawnictwo „Hejnał”
Data wyd. 1933
Druk Drukarnia Pawła Mitręgi w Cieszynie
Miejsce wyd. Wisła
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


Dorobek nasz z dwóch tysięcy lat zgniatany jest ku ziemi, a wiele ludzi i przyziemnych duchów kręci się, jak dokoła wieży Babel, narzekają różnemi językami, iż źle się robi na świecie.
A są to dopiero pierwsze bóle porodowe. Ludzkość ma wydać na świat płód, stanowiący owoc jej czynów z ostatnich dwóch tysięcy lat z oznakami chorób jeszcze z przed lat tysięcy.
Etapy bólu będą coraz częstsze, a krzyk boleści rozlegać się będzie po całym świecie.
W którą stronę będzie zwrócona Karma, w tym kraju najgłośniej odzywać się będzie ból i rozpacz. Według klisz najniższych poród sam zapowiada się bardzo ciężko.
Lecz rodząca otrzymuje narkotyki z rąk lekarzy ludzkich dusz, by krzyk jej nie rozlegał się po całym świecie i by płód jej nie runął z gwałtowną siłą na głowy ludzkie. Poród jest nieunikniony, lecz dobre duchy czuwają, by się odbył o ile możności jak najspokojniej.
Potworek, który ma przyjść na świat, niechaj będzie ostrzeżeniem przed dalszem niezdrowem i złem zapładnianiem i tworzeniem niedoskonałych i niebezpiecznych myśli i czynów. Mimo narkozy, zadanej przez dobre duchy, odczuje niejeden dotkliwie ciężar tworów, rodzonych pod wpływem tłoczącej się Karmy.
W roku 1914 groźne larwy, wampiry i przeróżne dusze drapieżne, odziane w ciało astralne, płynęły naokoło ziemi, jak ryby w morzu, czatując na swoje ofiary. Rzucały się i na ludzi i na duchy, a niewidzialni podżegacze szczuli je i pobudzali do tem większej zaciekłości. Nieszczęsne duchy urządzały sobie dzikie widowiska, przypominające poniekąd walki byków, tylko że na ziemi toreadorzy drażnią te zwierzęta, aby z niemi następnie walczyć, tam zaś niewidzialni toreadorzy szczuli dzikie bestje zaświata na ludzi, siadając im nieraz na grzbiecie, lub wysyłając je za wskazywanemi przez nich ofiarami.
„Weź go! nie puść! on twój! rwij, duś!“ — takie krzyki ze świata astralnego mieszały się z opętańczemi nieraz krzykami „hurra!“ i t. p. na ziemi.
Podobnie jak na ziemi tłumy żądnych senzacji widzów przyglądają się walkom byków, tak tam niezliczone tłumy nieszczęsnych duchów napawały się widokiem tych niesamowitych igrzysk, biorąc w nich zresztą w miarę możności czynny udział.
Na świecie rzadko kto zorjentował się, jakie koszmary go otaczają i zmuszają do przelewu krwi. Najwięcej wiedziały o tem konie; to też lęk okrutny malował się w ich oczach i stawały dęba, kiedy kłute ostrogami przez swoich jeźdźców pędzone były na pole walki. A tam krew ich, zarówno jak krew rannych i zabitych żołnierzy, stanowiła żer dla niewidzialnych hien, które pochłaniały z niej pranę życia; w ciepłocie jej magnetycznej tarzały się duchy z szatańskim śmiechem i wyciem piekielnej, sadystycznej radości i rozkoszy.
Ciała koni i ludzi leżały na polu bitwy. Na te zimne zwłoki fizyczne zapewne chętnie rzuciłyby się także szakale i hieny ziemskie, przyobleczone w ciała fizyczne. I one są niebezpieczne, drapieżne i krwi chciwe, ale w porównaniu z potworami astralnemi są to jeszcze łagodne baranki. Bo w tamte wcielają się często nieszczęsne duchy upadłe i za ich pośrednictwem zdobywają sobie djabelski eliksir życia. Podobnie jak ludzie wyrabiają z wnętrzności zabitych zwierząt kiełbaski i t. p., przygotowując sobie w ten sposób pokarm cielesny, tak te duchy w przeróżny sposób przekształcają teleplazmę i magnetyzm, ulatniający się z mordowanego ciała. Na błyskawicznie zeń wytworzone różne kształty rzucają się następnie, wyprawiając straszne orgje, podczas gdy duch ofiary wije się konwulsyjnie i narzeka, a ciało jej zlewają śmiertelne poty.
Straszne jest to, co piszę. Może ktoś powie, że to wytwór bujnej fantazji. Ach, gdybym miała pisać wszystko, co podczas wojny przesunęło się przed mym wzrokiem ducha, a co potem tak jaskrawię przejawiało się i na ziemi, to musiałabym napisać wiele grubych tomów. A więcej widziałam scen z świata ducha, niż ze świata ziemskiego, bo też świat ducha lepiej mi jest znany i szybciej się tam rozglądam i orjentuję, niż na tym świecie.
Groźne wampiry omijały tych, których otaczało więcej światła duchowego i których serca ogrzewała miłość bliźniego. Ci nie rzucali się zazwyczaj sami z bronią w ręce na nikogo, a gdy dosięgła ich kula nieprzyjacielska, żegnali się z tym światem, szepcąc: „W ręce Twoje, Panie, oddaję ducha mego“, lub t. p. Do takich ludzi miały łatwy przystęp dobre duchy i pomagały im odłączyć się od zranionych, lub poszarpanych ciał, unosząc ich hen, poza obręb tego piekła.
Czytałam niedawno w gazecie, iż w Ameryce ciągnął lud po ulicach ogromne gumowe świnie i tym podobne postacie zwierząt, wydęte powietrzem, chcąc wyrazić w ten sposób dziękczynienie Bogu za urodzaj. Kiedy spojrzałam na odnośne ilustracje, przypomniała mi się natychmiast niejedna scena ze świata astralnego, zwłaszcza z czasów wojny. Dusze zwierząt przedpotopowych, przedstawiające już jedynie skorupę zewnętrzną, wewnątrz pustą, nadymano i nadziewano teleplazmą krwi poległych żołnierzy i koni, skoro ogromne masy duchów i hien nasyciły się już nią dostatecznie. Teleplazmą tą, która wydziela się z ciała, niby mgła, przy upływie krwi, napełniały nieszczęsne duchy puste kształty dusz przeróżnych potworów, z których życie ulotniło się przy przyjściu Chrystusa na świat i na linach magnetycznych, utworzonych z swoich własnych ciał, ciągnęły je nad ziemią ociężałe i groźne. Robiły one wrażenie żywych, bo napełnione były siłą twórczą ducha i magnetyzmem zwierzęcym, a nierzadko zawierały uwięzionego wewnątrz i ducha — najczęściej poległego żołnierza — lub duszę konia. Wówczas potwór ten wydawał głos, a z ócz jego biło światło, jakby sam żył i patrzył.
Upadłe duchy wlokły takie potwory i śpiewały hymn zwycięstwa, wykrzykując burzliwie: „Niech żyje król świata! niech żyje jego świta! Niech żyje i króluje!“
A na ziemi tu i ówdzie grała po miastach muzyka i ludzie zatańczyli radośnie, gdy przyszła z pola bitwy wieść o zwycięstwie. Cieszyli się, nie widząc i nie wiedząc, co się dzieje naokoło nich i co się dzieje z tymi, co polegli!
A teraz znów mnóstwo takich starych, pustych dusz mają w pogotowiu słudzy piekieł. Z niemal wszystkich tych dusz przedpotopowych zwierząt, które zostały wydęte teleplazmą ludzi i zwierząt poległych w czasie ostatniej wojny, wyssaną została zpowrotem ta teleplazma. Chodzą jednak z niemi, jak z próżnemi butelkami spoglądając bacznie na ziemię i ciesząc się, że niebawem rozpoczną swój piekielny tan i wówczas nasycą się sami dowoli i napełnią niejako na zapas i te puste dusze.
Dobre duchy, które otaczają teraz ziemię sklepieniem ochronnem, stłaczają ich ku ziemi, by zło nie rozszerzało się i nie rozlewało szeroko poza obręb ziemi. To też ciasno im jest i źle. Ognistym wzrokiem patrzą na świat i ludzi, wyglądając pożogi, walki, rozlewu krwi! Wiele przygotowań poczynili do tej wspanialej piekielnej uczty i wprost dławią się złością, że tak powoli, niemal nieznacznie pomrukuje tu i ówdzie lud niezadowolony i zrywa się do walki.
Liczą, że ciężary karmiczne, jakie sobie ludzkość sama stworzyła przy ich czynnym współudziale, nie dadzą im długo czekać na krwawe żniwo. „Bij, zabij, morduj, rżnij!“ powtarzają stale, patrząc na ziemię i na ludzi. Ci zaczynają powtarzać to coraz częściej. I czytamy coraz częściej w gazetach o morderstwach, dokonywanych na zimno, nieraz nawet pozornie bez wyraźnej przyczyny. To ci ludzie, których ten krzyk dolatuje. Nie słyszą go, jednakowoż czują, że coś ich popycha do zbrodni i przy małem nieraz podnieceniu, sami nie wiedząc kiedy, stają się zbrodniarzami. To głos złego ducha znalazł podłoże w ich wnętrzu, ów krzyk przekleństwa nie odbił się o nich, jak groch o ścianę.

W roku 1914 i przez cały czas trwania wojny było jakoś więcej przestrono naokoło ziemi, niż obecnie — lecz ciemny pas kłębiących się dokoła niej chmur karmicznych i całego jej nieszczęsnego dorobku sięgał wówczas blisko dwakroć wyżej, niż teraz. Obecnie klisze są gęsto zbite, a różne ciemne, ciężkie duchy, zgniatane coraz bardziej ku ziemi wraz ze swoim i ludzkim dorobkiem karmicznym i nowemi złemi pomysłami, zlewają się poprostu z sobą w jedno ciemne kłębowisko.
Pomiędzy niemi przesuwają się duchy mniej niebezpieczne, a także i inne, dobre, łagodne, chroniące swoich bliskich na ziemi. Te ostrzegają ich we śnie, a gdzie mogą, to i na jawie, przed wszelakiem złem, które lepiej dostrzegają i widzą, niżeli ludzie na ziemi.
Wiele duchów, nie wiedząc w tym natłoku o ukróceniu złej woli, sądzi iż miejsca brak w przestrzeni i że całe przestworze wypełnione jest duchami.
Nie sięgając wzrokiem poza obręb pierścienia, nie widzą przecudownych promieni światła, które rozlewają się daleko, szeroko w bezkresy wieczności. Nie wiedzą, iż poza obrębem ich ciemności, gdzie tyle tylko światła zabłyśnie, ile go z sobą niosą pomiędzy nie duchy świetlane i ile się go rozlewa z dobrych myśli, jest prawdziwa wiosna w miłosnym rozkwicie radości.
Te duchy często wołają w zaświecie wystraszone, iż koniec świata się zbliża. Czując zaś niesamowity ciężar swoich win, wołają: „Źle jest, źle! Chrystus nas idzie sądzić!“ — lub: „Bóg nas karze!“
To samo daje się słyszeć tu i ówdzie i od ludzi, żyjących na ziemi. Wieści o zbliżającym się końcu świata rozgłaszało i rozgłasza wielu w próżności i niewiedzy duchowej, zaliczając przedewszystkiem siebie do owej garstki zbawionych, którą Bóg zachowa — boć oni znaleźli prawdę, a kto im nie wierzy, jest sługą szatana i przeznaczony jest tem samem przez samego Boga na potępienie wieczne!
A On zachował świat, a nam żywot wieczny...
Nie widzą oni świetlanej przyszłości, jaka oczekuje wszystkie duchy i ludzi, jakkolwiek ci skrępowani są jeszcze różnemi łańcuchami karmicznemi i rozciągnięci na krzyżu własnej swej grzesznej twórczości.
Wśród ogromu klisz, tłoczących się nad ziemią, widzę nieraz przedziwne obrazki. Niejedna klisza, oparłszy się rogiem swym mocno na jakimś skrawku ziemi, zsunęła z siebie na głowy ludzi dorobek ich, uderzając nim także i niewinnych, to jest tych, którzy Karmą swą nie zasłużyli aż na takie ciosy, jakie przeżywali i przeżywają jeszcze.
Wiele opadło na ziemię takich klisz, na których widniały wspaniałe pałace, a w nich ludzie, żyjący w dobrobycie ziemskim, lecz o sercu zatwardziałem na niedolę ludzką, troszczący się jedynie o dobro własne, lub swoich najbliższych. Wolno im było mieć bogactwo, opływać w dostatki, ale mieli z nich czerpać dla siebie tyle tylko, ile było dla nich konieczne. Resztę mieli umiejętnie rozdzielać między biednych, zgłodniałych, osładzając im życie i ocierając im łzy. Wyprosili, wybłagali, wyczarowali dla siebie takie życie, obiecując, iż będą na ziemi pamiętali, jak mają używać tych środków materialnych. Tymczasem zamiast naprawiać dawne swoje grzechy, stwarzali nowe, rosnąc w pychę, wykorzystując siły i pracę biedaków, którzy im weszli w drogę, każąc im sobie służyć, a dając im w zamian obok nędznego wynagrodzenia najrozmaitsze kopnięcia. Obiecali, że jeżeli tylko dane im będzie bogactwo, wyrównają w jednem życiu wiele swoich błędów i wiele dobrego uczynią na ziemi. Nie spełnili przyrzeczenia, to też ponieważ majątek ów już im się karmicznie nie należał, a otrzymawszy go na usilne prośby oszukiwali jednak nadal innych i samych siebie, zwyciężyło zło, zabierając im majątek, jak naprz. w Rosji i na innych krańcach świata. Pozabierali te majątki różni ludzie i usadowili się w nich nieraz mocą jeszcze większego bezprawia, niszcząc niejeden cenny zabytek, niejedno dzieło sztuki — pracę ludzi subtelniejszych duchowo. Nowi właściciele nie dzieląc się sprawiedliwie dochodami z tych majątków z uciemiężonymi i głodnymi, nie wynagradzając ich uczciwie za ich pracę, przeciwnie trwoniąc bezmyślnie grosz i chleb, będą od-’ powiadać za te nadużycia; jednakowoż ponoszą za nie również w dalszym ciągu odpowiedzialność i dawni właściciele, jakkolwiek wypędzeni już ze swego ziemskiego raju. Boć mieli dane środki do wyrównania swej Karmy i czynienia dobrze na ziemi, a zmarnowali je.
Wiele jest takich klisz, które przy opuszczeniu się na ziemię czyniły nędzarzy z magnatów. Przy podnoszeniu się ponownem z ziemi wtłoczyło się na nie jeszcze i wtłacza się nadal wiele scen z życia tych dawnych magnatów, rozproszonych obecnie po świecie. Można tam ujrzeć, jak ludzie ci otrzymują za swoją pracę nieraz tyle, ile dawali najniższemu swojemu słudze, a często, jak żebrzą o kawałek chleba, drżąc z zimna i głodu i nie mając gdzie głowy skłonić.
Klątwa na bogaczy dosięgła i mniej winnych, ale tym inaczej się zarysowywują ich obrazy na kliszach astralnych — znów według ich wartości moralnej i według tego, ile są winni temu światu.

Wśród tego zacieśnionego dorobku naszego na całej kuli ziemskiej i poza nią widzę olbrzymią kliszę Chin i Japonji, na której widnieją ustawiczne walki oraz klęski żywiołowe, zwłaszcza trzęsienia ziemi i zalewy, dziesiątkujące ludność tych krajów, a wreszcie zalew ich ostateczny przez fale morza, o czem już wspominałam przed laty na łamach „Odrodzenia“.[1] Na kliszy Chin przesuwają się prawie bez przerwy walki, walki przeplatane trzęsieniami ziemi, a potem wody, wody, wody — nowe morze.
Ponad tem jednak wysuwają się opodal wielkie miasta i wysokie góry. To klisze zatopionej ongiś Atlantydy. Jest klisza, na której ona widnieje jeszcze taka, jaką była ongiś w rozkwicie, a jest też i inna, na tle której przelewają się jak we mgle wody, a w nich ryby i wszelkie twory morza, oraz pływające po niem okręty. Klisza zaś zatopionej Atlantydy, wynurzającej się już w świecie astralnym, zarysowuje tylko na wierzchołkach gór przyszłe jej życie w czasach, kiedy wody zaczną się przelewać przy przechylaniu się osi ziemskiej.
Tuż przy tej kliszy są jeszcze dwie inne, na których widnieją już wysepki, wynurzające się z dna morza przy równoczesnem zalewaniu innych kontynentów.

∗             ∗

Widzę klisze, pochylone najniżej nad ziemią, według których miałoby się stać to i owo, gdyby naturalnie dobre duchy ustawicznie z tego coś nie skreślały.
Tak to na najbliższą przyszłość, bo już na rok 1933, zakreślone jest odebranie Górnego Śląska i wszystkich innych skrawków ziemi, które niby to bezprawnie zostały odjęte naszym braciom Niemcom. Jest zakreślone w planie, by najprzód, gdzie się da, na niemieckiej stronie w różny sposób gnębić obywateli polskich, wywołując tem podobnąż reakcję ze strony polskiej wobec obywateli niemieckich, aby w ten sposób sprowokować powstanie, a potem wojnę. Nieszczęsne duchy zacierają ręce i podskakują z radości, gdy różni politycy po obu stronach zaostrzają sprawę czyto drogą gazet, czy ustnych przemówień. Na kliszach ujawnia się błyskawicznie wszystko, co się w tych sprawach drukuje czy to po tej, czy po tamtej stronie; gdy tylko ktoś pomyśli coś w tej sprawie, już myśl ta uchwycona jest na kliszy. Dobre duchy smucą się nad każdem zaostrzeniem sprawy, z którejkolwiek strony ono płynie.
Klisze te są mocno pochylone nad ziemią tak, że róg ich omal nie zahacza o nią. Niebezpieczeństwo jest dosyć wielkie.
Różnych takich groźnych klisz wiele pochyla się nad całą kulą ziemską. Jest ich więcej, niż przed i podczas wojny światowej. Ale też dobre duchy śpieszą teraz tem usilniej z pomocą i obroną, bo wszystkie walki, zakreślone na kliszach, oparte są na podłożu walki o ducha!
Widzą nieszczęsne duchy ukrócenie złej woli, widzą, że wszystko je gniecie, co ongiś stworzyły i co jeszcze tworzą. To też chcą na szalę rzucić próbę swej pracy, aby w ogólnym zamęcie na ziemi i w zaświecie odebrać ludziom wiarę w dobro i miłość Boga. Potem zaś obiecują sobie wysunąć tylko swoje klisze — gdzie bogiem ma być zloty cielec, a życie oparte na doczesności, gdzie czujność ludzka i jaka taka świadomość uśpiona ma zostać na wieki, a wybrani mają sobie stworzyć raj na ziemi według swojej woli.
Wiele mają takich planów i wiele ich jeszcze stwarzają. Nie podoba im się, że coś się w ich planach psuje, szczególnie od dwóch tysięcy lat. Teraz tuż nad ziemią zawisła klisza, na której widnieje naród żydowski bliski zwycięstwa, to jest opanowania ziemi po swojemu; wszyscy nieżydzi mieliby się stać jego sługami i niewolnikami. Nad tą kliszą zacierają radośnie ręce niedobre duchy, podpisując już naprzód wyroki śmierci na wszystkich tych, którzy im są niewygodni i którzyby im przeszkadzali w spełnianiu tych planów.
Lecz nie wiedzą żydzi, że już czas najwyższy, by pod kontrolę sumienia poddali Talmud i sąd, dokonany — ongiś nad Chrystusem, za który to na nich przedewszystkiem spada na ziemi odpowiedzialność, bo w nich znalazło piekło dobre narzędzia, wołające: „Ukrzyżuj Go!“
Klisza, o której wyżej wspomniałam, już się miejscami realizuje, obryzgiwana krwią ofiar skazanych na śmierć. Lecz nad nią znajduje się druga klisza. Według tej na mocy Karmy miałaby się rozpętać walka przeciw żydom i prześladowanie ich w całej Europie i Ameryce, przeplatane ugodami, gdzieby im było wolno osiąść, oraz podkupywaniem się i wciskaniem do wielu państw.
Tuż przy drugiej jest trzecia klisza, na której widnieją wielkie spory wśród samych żydów na temat, czy Chrystus był Synem Bożym, czy nie. Bo w międzyczasie okaże się, iż daremne były próby wyrwania ludzkości pamięci o Bogu i tam, gdzie piekło zdołało zrealizować kliszę panowania złotego cielca, zacznie się coraz żywiej odzywać tęsknota za Ukochanym i lud pocznie Go wyznawać w różnej formie. Właśnie im bardziej syt będzie człowiek pustych zabaw i zwodniczych radości życia, tem mocniej zatęskni za czemś wyższem, czystszem, lepszem!
Na trzeciej kliszy zapisane jest wołanie: „Ukrzyżuj Go! Krew Jego niechaj spadnie na nas i na nasze dzieci!“ Ta Karma przypada najbardziej na ostatnią setkę drugiego tysiąca lat naszej ery, szczególnie na jej drugą połowę, to jest po roku 1950. Lecz już i przedtem mają spłynąć na głowy żydów pierwsze krople krwawego deszczu. Nie z nieba będzie padać ten deszcz, nie Chrystus będzie ich karał za ich urągliwe słowa, lecz własne przekleństwo będzie ich usiłowało dosięgnąć prawem Karmy.
Na kliszach widnieje, iż oni bardzo mało ciepła mieli w duchu dla inowierców, życząc im z zasady źle. Uśmiechy na twarzach kupców żydowskich dla „gojów“ (inowierców), kupujących u nich i zanoszących im najczęściej ciężko zapracowany grosz, nie są szczere. Większa jest nienawiść żydów do nieżydów, niżeli tych ostatnich do nich — i ten nadmiar nienawiści wraca do nich. Z niego to spaść ma na ich głowy ów deszcz krwi, a nawet i oni sami mają się do tego przyczynić niesnaskami pomiędzy sobą.
Nad temi trzema kliszami znajduje się ogromna klisza, na której widać, jak wielu żydów rozrywa szatę i bijąc się w piersi, uznaje Chrystusa za Boga. Płakać będą sami nad sobą. Uwierzą w Chrystusa, lecz nie widzę, by mieli uwierzyć we wszystko tak, jak Kościół naucza. Nauka Chrystusowa będzie głoszona z katedr także przez wielu ich rabinów. Widzę nawet kilku prostych żydów i Żydóweczek, u których obudzi się wzrok ducha i będą oznajmiać, że Chrystus, Syn Boży, przyszedł ongiś, by zbawić wszystkich i że czeka cierpliwie na wszystkich, by opamiętali się i przyszli się Doń przytulić — że w Nim jest Prawda i Żywot wieczny. Ci wizjonerzy robić będą cuda dzięki łasce, spływającej na nich ze świata niewidzialnego i oni to zatrzęsą sumieniami swych braci i sióstr. Widzę potem wędrówki do Nazaren; wiele żydów, cale procesje idą, całując ziemię i kamienie, po których, jak przypuszczają, stąpał Chrystus.
Lecz w tym jasnym płomieniu miłości i pokory kłębią się jakieś dymy — coś w rodzaju kadzideł. Rozsnuwają je różne duchy, które pali płomień miłości i pokory. To wiele duchów żydów z zaświata, chcąc braci swoich na ziemi wprowadzić w błąd, będzie im sugerować: „Czytajcie, co mówił Jezus: Weź krzyż swój i naśladuj mnie.“ A sens tych słów będą przedstawiać w mylnem świetle.
To też widzę, jak wielu żydów w piątki niesie na barkach swoich krzyże, daje się przywiązywać na krzyżu i zawisłszy na nim, prosi Boga o przebaczenie swoich win.
Przykro również patrzeć na te klisze, które już omal nie wloką się po ziemi. To różne napady na sklepy, banki i gospodarstwa. Płyną te klisze; jedni myślami ściągają je na ziemię, inni, niewidzialni, wieszają się na nich, ściągając je swoim ciężarem coraz niżej. Gdyby wszystkie miały opaść, to w miastach ulice byłyby grubo wysłane szkłem szyb wystawowych i okien z mieszkań kupców i bogaczy. Lecz dobre duchy, a na ziemi ludzie, śpieszący biednym z pomocą, podtrzymują opadające klisze, podnoszą je w górę i posuwają dalej, a gdy te miną oznaczone miejsca, na których miały opaść, przestają być już tak niebezpieczne.

Klisze, które opadły nisko nad ziemią i rogiem już o nią zahaczają, trudno dobrym duchom poruszyć. Widzę wiele takich klisz; widnieją na nich różne katastrofy, kataklizmy, mniejsze i większe starcia polityczne, a ziemia tu i ówdzie zbryzgana świeżą krwią. Wiele takich wypadków zakreślonych jest na najbliższe lata. Z chmur, kłębiących się ponad ziemią, mogłyby się takie i tym podobne sceny rzutować na całym świecie na wiele, wiele lat następnych. Chmury te, to nasza siła twórcza, roztrwoniona w aktach złej woli.

∗             ∗

Widzę symboliczny mur, jakim Polska odgrodzona jest od Rosji. Wiele w nim szczelin, przez które w różny sposób przedzierali się różni ludzie. Jedni — głodni, znękani i zziębnięci w duchu życiem w Rosji, szukali poza owym murem ciepła w Polsce; nie wszyscy je znajdowali, bo i za nimi snuły się ciężkie chmury karmiczne. Inni przedzierali się i przedzierają z ukrytemi zwojami papierów, opisujących raj życia, w których niby oczy drapieżnego kota błyszczą wzniosłe pozornie hasła: wolność, równość, braterstwo i t. d. Kieszenie tych zwiastunów lepszego życia wypchane są bombami, granatami, z pod poły płaszcza wyziera wszelaka broń, a na sercu leży ukryty sztylet.
Lecz widzę także, że w ścianie robią się coraz większe okrągłe szczeliny, niby okienka małe. Przez okienka te patrzą do Rosji Polacy, a Rosjanie do Polski, a także podają sobie wzajemnie zwoje papierów. To papiery jakieś ugodowe, zawierające tranzakcje handlowe. Po wymianie ich jacyś atleci duchem — ale z głową pochyloną ku ziemi — robią w ścianie większe otwory, tworząc okna i drzwi. Gruz, sypiący się przytem, pada przeważnie na stronę polską. Wiele Polaków patrzy nieufnie na tę robotę, bo pył kłębiący się przy rozbijaniu tej ściany zasłania im widok na Rosję. Z tamtej strony muru gromadzą Rosjanie przy większych otworach różne narzędzia i skrzynie, naładowane żywnością i innemi towarami. W dali stoi wiele nędznych i oszarpanych ludzi; i oni patrzą nieufnie, ale stoją cicho, wyczekując, co z tego wyniknie. Przez nawpół otwarte drzwi, a nawet i okna odbywa się wymiana skrzyń i narzędzi. Atleci wybijają jeszcze większe otwory w ścianie, przez które mają jechać wagony z węglem z Polski i inne produkty drogą wymiany.
Wszędzie widzę jakiś ożywiony ruch — na morzu i na lądzie — ale też i niespodziane błyskawice, grzmoty i huki. To walka o ducha!
Podłoże jej jest i będzie różne — ale im mniej narody — w pierwszej mierze słowiańskie — podtrzymywać będą granice między sobą, im bardziej dążyć będą do zgody, tem szybciej odniesie w tej walce dobro zwycięstwo nad złem.
Dodać muszę, że widzę także masy robotników przy pracy, wzmagającej się coraz bardziej.
Lecz przedtem jeszcze jakiś skrzypek o trupiej czaszce usiłuje się bardziej opuścić ku ziemi. Zdaleka słychać jego muzykę. Przed nim chorągiew, na której wypisane nuty marsza żałobnego. On go gra jako pieśń przyszłości: „głód, mór, rewolucja, wojna, cholera“ — kłębi się w chmurach kosmicznych. Lecz jakieś błyskawice przepalają mu te nuty, rozświetlając owe chmury. Za każdym razem skrzypek opuszcza na chwilę ręce. Wnet zaczyna grać dalej, lecz trudno mu już odtworzyć pierwotną melodję, bo w nutach jest coraz więcej luk, potworzonych przez błyskawice dobrych duchów.





  1. Patrz „Zagłada Japonji i Chin“ w „Odrodzeniu“ z roku 1927 i w „Hejnale“ w r. III.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Agnieszka Pilchowa.