Strona:Biblioteczka Uniwersytetów Ludowych 22.djvu/20: Różnice pomiędzy wersjami

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
[wersja przejrzana][wersja przejrzana]
Status stronyStatus strony
-
Skorygowana
+
Uwierzytelniona
Treść strony (podlegająca transkluzji):Treść strony (podlegająca transkluzji):
Linia 1: Linia 1:
<center><big><big><big>{{Rozstrzelony|'''ZAJĄ|0.3}}C.'''</big></big></big></center><br />
<center><big><big><big>{{Rozstrzelony|'''ZAJĄ|0.3}}C.'''</big></big></big></center><br />
{{---|50px}}<br /><br />
{{---|50px}}<br />
{{tab}}Był pogodny ranek jesienny. Na trawie poczerniałej, w rowach przydrożnych, na ciemno zielonej runi oziminy znać było mróz biały: słońce zarumieniło już wschód, zapowiadając dzień jasny i pogodny, jeden z tych pięknych dni, jakimi nas czasem spóźniona jesień obdarza.<br />
{{tab}}Był pogodny ranek jesienny. Na trawie poczerniałej, w rowach przydrożnych, na ciemno zielonej runi oziminy znać było mróz biały: słońce zarumieniło już wschód, zapowiadając dzień jasny i pogodny, jeden z tych pięknych dni, jakimi nas czasem spóźniona jesień obdarza.<br />
{{tab}}Na drodze panował ruch niezwykły. Na furach i pieszo dążyli chłopi ku miasteczku, niektórzy prowadzili krowy lub woły; owdzie kobieta szamotała się z »gadziną«, szarpiąc ją umocowanym u tylnej nogi postronkiem, tam znów jakaś jejmość z waszecia dumnie spoglądała z wysokości rozklekotanej bryczki, owdzie przemykał na biedce Żydek zaaferowany, okładając biczem wychudzoną szkapinę.<br />
{{tab}}Na drodze panował ruch niezwykły. Na furach i pieszo dążyli chłopi ku miasteczku, niektórzy prowadzili krowy lub woły; owdzie kobieta szamotała się z »gadziną«, szarpiąc ją umocowanym u tylnej nogi postronkiem, tam znów jakaś jejmość z waszecia dumnie spoglądała z wysokości rozklekotanej bryczki, owdzie przemykał na biedce Żydek zaaferowany, okładając biczem wychudzoną szkapinę.<br />

Wersja z 22:28, 31 mar 2013

Ta strona została uwierzytelniona.
ZAJĄC.




Był pogodny ranek jesienny. Na trawie poczerniałej, w rowach przydrożnych, na ciemno zielonej runi oziminy znać było mróz biały: słońce zarumieniło już wschód, zapowiadając dzień jasny i pogodny, jeden z tych pięknych dni, jakimi nas czasem spóźniona jesień obdarza.
Na drodze panował ruch niezwykły. Na furach i pieszo dążyli chłopi ku miasteczku, niektórzy prowadzili krowy lub woły; owdzie kobieta szamotała się z »gadziną«, szarpiąc ją umocowanym u tylnej nogi postronkiem, tam znów jakaś jejmość z waszecia dumnie spoglądała z wysokości rozklekotanej bryczki, owdzie przemykał na biedce Żydek zaaferowany, okładając biczem wychudzoną szkapinę.
Wszyscy dążyli do jednego celu — a wszystkim było pilno, każdy się śpieszył.
Bo też to i dzień niezwyczajny. Wtorek po świętym Marcinie, wielki jarmark w Okpiszewie, sławny na całą okolicę. Na ten dzień ściągali do Okpiszewa z sąsiednich, a nawet z bardziej odle-