Przejdź do zawartości

Spełniona obietnica

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
>>> Dane tekstu >>>
Autor Józef Birkenmajer
Tytuł Spełniona obietnica
Data wyd. 1938
Druk Drukarnia "Nowiny Polskie"
Miejsce wyd. Milwaukee
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Okładka lub karta tytułowa
Indeks stron
JÓZEF BIRKENMAJER

..SPEŁNIONA OBIETNICA..

DRUKIEM NOWIN POLSKICH MILWAUKEE, WIS


1938

Połowę nieba jeszcze zalegała szara oćma poranku, gdy biskup Wojciech cichą drogą samowtór z bratem Radzimem zdążał z kościoła Bogarodzicy do grodźca książęcego w Gnieźnie.
Drogę oną odbywał codzień o tej porze, odkąd późną jesienią roku zeszłego zawitał w te strony, jako bezdomny tułacz i wygnaniec. Nie odstraszały go jesienne słoty, ani zimowe zawieje i śnieżyce, ani — jak teraz — wiosenne roztopy, które jezioru, zwanemu Jeleń, w dwójnasób wody i powierzchni przydały, a drogę całą rozmyły doszczętnie.
Co dzień szedł tą drogą biskup w skupieniu, rozmyślaniu i modlitwie. Od lat najmłodszych nawykł zrywać się z łoża wcześnie, tuż po północy, i śpieszyć do świątnicy Pańskiej, przed obraz Najświętszej Dziewicy. Czynił to był, jako pacholę, w domu książęcym ojca swego, pana na Lubicy, następnie zaś w szkole mistrza Oktryka w Magdeburgu, gdzie opiekun jego serdeczny, arcybiskup Adelbert, brał z sobą młodego scholara północkiem do kościoła św. Jana Chrzciciela na Górze, sprawdzić, czy mnisi św. Benedykta nabożnie śpiewają jutrznię i nie wysypiają się po stallach. Nie inaczej postępował był biskup Wojciech, jako biskup praski, gdy proboszcz Wiliko, zaspany i wystraszony, zrywał się z łoża ciepłego, słysząc ciche kroki swego pasterza sunącego w mroku nocnym, niby widmo białe, ku kościołowi świętego Wita na modlitwę. Także w awentyńskim klasztorze św. Aleksego żaden ptak rańszą godziną nie budził się i nie rozpoczynał śpiewów, jako ten mnich Słowianin, co do Rzymu przybył z kraju dalekiego, leżącego kędyś pośrodku Germanji. A i w mogunckim wspaniałym dworze, z pozłocistej sypialni imperatorskiej wymykał się chyłkiem o północy najmilszy gość Cezara Ottona III. Adalbertus-Wojciech, i pokryjomu chodził od komnaty do komnaty, od izby do izby, obmywając z błota i kurzu obuwie wszystkich domowników — od safianowych, purpurowych i śpiczastych trzewików cesarskich do prostych, wykręconych i połatanych kierpców najlichszego z wyrobników… i szedł sam, boso i cicho, przez cały uśpiony pałac, po zimnej marmurowej posadzce, a przystanią tej conocnej pielgrzymki była mu mała ośmiokątna kaplica, gdzie złotym zarysem wybiegała ze ściany bizantyńska mozaika: w środku potężny Władca-Zbawiciel, Christos-Pantokrator, a po bokach Boża Macierz i święty Jan Chrzciciel czyli Prodromos, zanoszący do Gospodzina modlitwę za biedną i znękaną społecznością ludzką.
Oj, natułał się też, natułał w ciągu czterdziestu lat swego żywota syn księcia Sławnika Wojciech z nieodstępnym bratem swoim Radzimem, czyli — jak go w mowie łacińskiej przezwano — Gaudentym. Poznali Europę całą od południowej saraceńskiej granicy aż po przyległe do północnego Kraju Mgieł ziemie Lutyków, od dalekiej, zachodniej Francji aż po wschodnie obszary węgierskie i polańskie. Rozmyślał o tem wszystkiem dzisiaj Radzim-Gaudenty, ze szczególną tkliwością przypominając sobie w ten chłodny i mroczny poranek jasną i ciepłą Italję, gdzie o tym czasie zielenią się już uprawne pola i oliwne gaje, gdzie oracz chodzi za pługiem, a pasterz za owcami, pośpiewując pieśń słodką: gdzie razem z pieniem skowronka wita jutrznię poranną dzwon na wieży prostokątnej, wysokiej, przytulonej do awentyńskiego wzgórza, oraz pieśń uczonych mnichów w najwdzięczniejszej w świecie greckiej mowie, nad którą tylko pienia anielskie w niebiesiech mogą być piękniejsze.
Dziką się wydawała Radzimowi po owych cudach włoskich, francuskich, flandryjskich i mogunckich owa rozległa kraina polańska, którą własnymi stopami przemierzyli byli przed pół rokiem: od Krakowa przez Kielce, Wrocław, Łęczycę i Trzemeszno aż do Gniezna. Pamiętał, jako się pewnego dnia zbłąkali w owych ostępach i jako się dziwowała, kiedy o drogę pytali, ludność tubylcza, naśmiewając się z ich odzieży niezwykłej i z odmiennego nieco dźwięku słowiańskiej mowy.
A przecie pokochali obaj przybysze-książęta onę ziemię bagnistą i puszczami porosłą. Przywiązali się do niej, jako do drugiej ojczyzny swej ziemskiej, odkąd im odebrano własną ziemię ojczystą, rodzinną, księstwo Sławnikowe na Lubicy. Przywiązali się do potężnego księcia polańskiego, Bolesława Mieszkowica, Chrobrym zwanego, który od lat wielu przyjacielem był Sławnikowi i jego wszystkim synom, a teraz udzielił gościny i schronienia niedobitkom owego potężnego do niedawna rodu. Przywiązali się do tej ziemi polańskiej, bo nie okazała się gleba jałową dla posiewu słowa Bożego, a wiara Chrystusowa, choć niedawno tu posiana, wschodziła jednak plonem wdzięcznym.
Gdy tak rozmyślając, rzadko zaś dzieląc się rozmową, obaj bracia podchodzili do grodźca gnieźnieńskiego, przygasła już na niebie jutrzenka, a za kopcem, od strony Trzemeszna, wschodziło na niebie słońce. Czerwonym blaskiem rozsypały się jego promienie po Jelonku i błotach cierpięskich, nad którymi swarzyć się już zaczęło ptactwo wodne, żeru poszukujące. Z nad Jeziora Świętego bocian wyleciał białopióry, ptak Wojciechowi szczególnie luby, bo mu i ziemię włoską i tułactwo własne przypomniał, i przeleciawszy nad górą Lecha, osiadł wreszcie na gnieździe koło książęcego dworzyszcza.
W dworze już nie spano, choć Bolesław, ilekroć wieczorami przy piwie zbyt się zasiedział, zwykł był nieraz długo w dzień godziny nocne odsypiać. Ale teraz widać było, że go zbudzono, bo koło jego dźwierzy rojnie krzątała się służba, rozkazy jakoweś roznosząc. Nie wyprowadzano jednak koni, ani psów nie wypuszczano z psiarni, więc nie na łowy chyba wybierał się dziś władca polański. W każdym razie coś zdarzyć się musiało, skoro ruch wszędy był tak niezwykły.
Gdy się Gaudenty zastanawiał, co by to być mogło, rozjaśnił im zagadkę mąż postawny i zbrojny, który był właśnie z grodźca wyjechał i zmierzał prosto w ich stronę. Wojciech oczy ręką przysłonił, spojrzał bacznie — i rozpoznał jeźdźca:
— Brat nasz Sobiebor k’ nam jadą!
Jakoż był to Sobiebor, najstarszy z synów Sławnika, który łońskiego roku, bawiąc na wyprawie przeciw Lutykom, ocalał od owej strasznej rzezi, jaką w dzień świętego Wacława urządzili w Lubicy nasłani przez księcia praskiego siepacze, — kiedy to w jednej godzinie bolesną śmiercią zginęli czterej bracia Sławnikowice: Spicymirz, Czesław, Czcibor i Dobrosław, a rozległe państwo lubickie zostało bezprawnie zagarnięte przez potomków czeskiego Przemysła. Wraz z drugim ocalałym bratem Porajem ów Sobiebor przebywał teraz na dworze chrobrego księcia Polanów, mając w nim oddanego sobie przyjaciela i opiekuna, a — jak się spodziewał — także przyszłego mściciela jego krzywdy i sojusznika w walce o utracone księstwo.
— Bywajcie, drodzy memu sercu bracia Wojciesze i Radzimie! — powitał zdala obu. — Mam dla was nowinę ważną. Oto opat Astryk i kapłan Radła, przed kilkoma miesiącami wyprawieni od księcia Bolesława w poselstwie do Pragi, wrócili dzisiaj i listy przywieźli, was otyczące.
— Co w nich piszą? — spytał Radzim-Gaudenty.
Poskrobał się w głowę Sobiebor z zakłopotaniem.
— Nie bardzom ja tam odczytać usiłował ich pismo, bo najpierw złość mnie okrutna bierze, ilekroć o Prażanach myślę, a powtóre jam do miecza i do oszczepu zawżdy był zdatniejszy niśli do ksiąg i pióra! Pismo to wasza rzecz, bracia klerycy!
Zsiadł z konia i biskupowi pierwszego ustępując miejsca, wwiódł ich przez bramę i dziedziniec do zamku książęcego.
Gdy weszli do wielkiej świetlicy, gdzie posłuchanie dawał Bolesław przybyłym posłom, władca zerwał się na ich powitanie, bo miał ten obyczaj, iż duchownym cześć wielką okazował. Jeżeli przed chwilą, siedząc, wydawał się turem szerokim i barczystym, sposobiącym się do nagłego uderzenia, to teraz, wyrósłszy wyniosłą swą postacią niemal pod sam pułap izby, był niby dąb potężny, pod którego koroną mogą ludzie mieć ochronę przed wichrem i niepogodą. Na widok miłej mu i jasnej osoby Wojciecha książę pozbył się śladów gniewu, jaki jeszcze co tylko w rozmowie z posłami rysował się na jego czole, acz nie zatarł się jeszcze w jego twarzy wyraz smutku i szczerego zmartwienia.
Po przywitaniach wzajemnych biskup wziął z rąk Radły pismo z Pragi, zawierające odpowiedź na zapytanie, ma — li on, zgodnie z życzeniem metropolity mogunckiego Wiligiza, wrócić na opuszczoną stolicę praską. List pisany był pośpiesznie, niestarannie, jakby z lekceważeniem lub w gniewie, dużo było w nim przekreśleń i dopisków. Hej, daleko mu było do tej cudnej, wytwornej ozdobności, z jaką każdą literę swych manuskryptów wypisywał uczony i dobrotliwy opat grecki, stuletni Nilus pod Neapolem, albo do tej schludności, z jaką wypracowywali każdy dokument dostojnicy cesarskiego dworu: logo thetes Leon, albo drugi Leon, opat awentyński, albo Notherus sangaleński, nie mówiąc już o najuczeńszym ze wszystkich biskupie Gerbertusie.
— Poznaję pismo Strachkwasa, brata książęcego — rzekł Wojciech.
Na samą wzmiankę tego imienia Sobiebor zgrzytnął zębami.
— Obłudnik! Podżegacz praskiego ludu! Ten, co tobie władzę biskupią, a nam księstwo wydarł!
Wojciech nie słuchał słów tych. W miarę, jak odczytywał rządki koślawo wypisanych liter, twarz dotąd niespokojna i pełna głębokiego smutku, zaczęła oblekać się radością i zachwytem. Popatrzyli na niego bracia zdziwieni.
— Snadź coś miłego i wesołego piszą — zagadnął Gaudenty.
— Co znowu? — żachnął się Sobiebor. — Mieliżby ci zbrodniarze skruchę odczuwać, pasterza swego przepraszać i do siebie znów prosić… a nam zagrabioną dziedzinę oddać? Wierzyć mi się nie chce, by tak być miało!
— Bierz i czytaj — rzekł do Radzima biskup. — Mnie łzy wesela wzrok mącą i radość słowa w gardle więzi....
Radzim przebiegł oczyma pismo i twarz mu pobladła. Zawahał się przez chwilę, ale opanował się i jął czytać:
— “Wrzekomo jesteśmy narodem twardego karku i serca nieposkromionego, ciebie zaś zową świętym i przyjacielem Bożym. Skoro jesteś taki i tak wspaniały, to nie godzi ci się mieszkać i przebywać z niegodziwymi. Ale my wiemy, wiemy dobrze, co przeciwko nam knuje ta świętość, ubrana w pozory miłości. Syn Sławnika chce do nas przybyć nie dla naszego zbawienia, ale żeby się mścić za śmierć braci, za zabranie ojczystego grodu. …”
— Wierzę! Zemsta jest naszym obowiązkiem… Krew krwi woła! — wybuchnął Sobiebor, a oczy, jakby na potwierdzenie słów tych, krwią mu nabiegły.
Wojciech spojrzał nań ze smutnym wyrzutem, a Radzim czytał dalej:
— “Ale na nic te wszystkie starania. Nie chcieliśmy braci jego, tedy i jego jednego nie chcemy!”
Sobiebor już się porwał, by list podrzeć albo rzucić jakieś przekleństwo straszliwe na zdrajców. Ale powstrzymał go widok biskupa, przemienionego w tej chwili tak niezwykle, jakby tu nagle stanął inny jakiś człowiek niż ten, który stał jeszcze niedawno na tym miejscu. Twarz jaśniała jakimś żarem nieziemskim, a z ust płynęły słowa modlitwy, do melodii psalmu podobne:
— Rozerwałeś, o Panie, pęta moje — i ofiaruję Tobie dań chwały! Dziś, Gospodzinie, już całkowicie jestem Twoim… Spełniłeś obietnicę, jaką mi dałeś, ziściłeś sny moje i pragnienia.
Nikt nie rozumiał ani słów tych śpiewanych, ani powodu tej wielkiej radości, okrom jedynego powiernika i świadka czynów Wojciechowych, brata Radzima, który nachyliwszy się ku swej krewniaczce, a żonie Bolesława, świątobliwej księżnie Emnildzie, dawał jej półgłosem wyjaśnienia. Stąd to dowiedziano się, iż Wojciech od lat wielu żywił pragnienie śmierci męczeńskiej dla chwały Chrystusa i dla okupienia win swych współbliźnich: że mu łaskę takiej śmierci przyobiecała we śnie Bogarodzica, Dziewica Najświętsza Marja. Dowiedziano się też, że gdy na synodzie w Rzymie roku zeszłego arcybiskup Wiligiz wymógł na cesarzu Ottonie rozkaz powrotu biskupa Wojciecha do Pragi, wówczas Wojciech zgodził się tylko pod tym warunkiem, że w razie, jeżeliby dawni diecezjanie prascy nie chcieli go przyjąć, to jemu będzie wolno iść między dzikie ludy, nie znające jeszcze Chrystusowej wiary, i tam prowadzić pracę apostolską…
To wszystko było ninie przyczyną radości Wojciecha:
— Spełniłeś obietnicę, jaką mi dałeś, Gospodzinie Boże! — śpiewał. — Ziściłeś moje sny i pragnienia serdeczne…
I łzy szczęścia zalewały mu oblicze.
Ale obecni nie podzielali tej radości, owszem twarze ich zasępiły się jeszcze bardziej. Emnilda płakała cicho, tuląc do siebie jasne pacholę, nad wiek swój mądrego Mieszka. Radła kiwał smutnie głową, nie śmiejąc ozwać się słowem wobec tylu możniejszych od siebie, ale przypominając sobie śmierć niedawną tylu swych wychowańców, młodych książąt lubickich, myślał z rozpaczą w sercu, że oto jeszcze jeden syn dobrego księcia Sławnika idzie na śmierć pewną… Sobiebor ważył jakąś myśl w głowie, ale słów do niej zebrać nie mógł.
Uprzedził wszystkie słowa sam książę Bolesław. Pochylił się nisko przed biskupem i dłoń jego ucałował.
— Tedy między nami pozostaniesz już, księże Wojciesze? Nasz lud jeszcze nie całkiem oświecon wiarą prawdziwą. Jeszcze po mazowieckich smolnych borach, po jodłowych puszczach łysogórskich kryją się dawnych bogów wyznawce i przeciwko mnie szemrają. Zostaniesz z nami: biskupem naszym będziesz, mową naszą słowiańską głosić będziesz ludziom naszym ewangelję Pana Chrystusową. Tu w Gnieźnie stolicę biskupią obierzesz, przy boku moim, przyjaciela twego…
— Zaprawdę przyjacielem wiernym byłeś mi zawsze, o wielki książę — z braterską tkliwością odrzekł mu Wojciech. — Dobrze mi było na dworze twoim, jako mało gdzie na ziemi. Ale zostać tu nie mogę! Biskupstwo dawano mi i na górze italskiej Casinum, gdym tam zawitał jako pątnik. Rzekłem, iż nie na tom wyrzekł się w Pradze biskupstwa, by się o nie ubiegać gdzie indziej....
Ale Bolesław nie poniechał namowy:
— Wiem, że o dostojeństwa żadne nie dbasz księże Wojciesze czcigodny. Ale sam powiadałeś, że i ziemię moją i ludzi moich i mnie samego wielce miłujesz, że radbyś się nam odwdzięczyć za serdeczność, jakąśmy ci okazali, i za gościnę, którą wybacz, że nie była tak wspaniała, jaka rodowi twojemu i twej świętej osobie się należy. Jeżeli dzisiaj śmiem jakiej odpłaty od ciebie żądać, tedy o jednę tę rzecz prosić cię będę: byś na zawsze pozostał między nami i był nam pasterzem…
Wojciech zamyślił się i patrzył na księcia uważnie, jakby dalsze jeszcze odeń słowa wyzywając. Więc Bolesław mówił po chwili:
— Widziałeś krainy moje, które ojciec Mieszko zespolił, od wrogów zabezpieczył i do wiary Chrystusowej przywiódł. Dzieło jego jam odzierżył i utrwalić muszę. I do tego właśnie pomocy twojej mi potrzeba.
Wojciech skinął głową, jakby się zgadzał lub myśl zgadywał. Więc Bolesław mówił dalej:
— Chciałbym w Gnieźnie biskupią polską widzieć stolicę. Niezależną od Magdeburga i Niemców, Stolicy Apostolskiej jedynie podległą. Jako chcę, żeby państwo moje nie hołdowało żadnemu innemu, tak niechaj i w kościele nie rządzą nam Niemcy… zwłaszcza że oni nieraz ze słowem Chrystusowym na ustach podbój nam i krwawą walkę przynoszą…
— Wiem o tym… i nad tym boleję… szepnął cicho Wojciech. Ale zostać tu nie mogę. Ślubowałem, że pójdę między ludy, które jeszcze nie nawrócone wcale na wiarę prawdziwą. Właśnie chcę je tym nawracaniem ratować od niemieckich najazdów. Dla tegom do Lutyków się wybierał, którzy od Sasów oręża gęsto dziś giną…
— Wiem o tym — mruknął Sobiebor. — Pomimo mej woli musiałem roku łońskiego pod wodzą Sasów ze słowiańskim tym ludem wojować…
— Niestety nie chcą mnie Lutycy — westchnął Wojciech. — Na próżnom mówił, że Słowianin jestem, ich brat… że ze słowem Bożym i miłością do nich przychodzę… Odrzucili mnie od granic swoich.
Odwrócił twarz swą ku Bolesławowi:
— Pozwól tedy, książę, że pójdę na północ od kraju twojego, do ziemi pruskiej. Nie wiedzą tam jeszcze o Chrystusie i o łasce Bożej. Bałwanom kamiennym i pniom drzewnym cześć oddawają, wężom służą, takim jak ten, co w raju skusił człowieka pierwszego… Pójdę tam skruszyć niewolę szatańską, dziełu odkupienia dopomagać.
Bił się z myślami długo książę Bolesław, zanim wyraził zgodę:
— Widzę, że nie można przeciwić się woli twojej… i woli Bożej. Wiem, że i moje księstwo tej wyprawy twojej też potrzebuje. Od strony owych Prusaków dawno już nie mam spokoju… z każdą wiosną napastują granice moje. Więc choć żal mnie bierze okrutny, iż się rozstać z tobą muszę, jednak myśl podróży twej pochwalam i poczet ci dam rycerzy, którzy do samego Gdańska ciebie odprowadzą. Wszelakoż o jedną rzecz prosić cię nadal będę, a wierzę, że prośbę mą wypełnisz…
— Jeśli w mocy mojej będzie… a przedewszystkim w mocy Boga… to ci ją spełnię, o chrobry książę!
— A więc przyrzeczesz mi że gdy już ukończysz pracę swą apostolską w Prusiech, to wrócisz do mnie i na stolicy gnieźnieńskiej biskupiej pasterzem będziesz?
Zawahał się na chwilę Wojciech, od świata się wzrokiem oderwał, jakby w przyszłość czasów lub w głąb duszy spozierając, a potem spojrzał na Bolesława wzrokiem rozjaśnionym i odrzekł z mocą:
— Przyrzekam!
— Dał znak ręką bratu nieodstępnemu Radzimowi i obaj wyszli pospołu ze świetlicy…

*
*                                        *

Nie upłynęło tygodni wiele, a do gnieźnieńskiego dworzyszcza wpadł jeździec zziajany. Niósł z północy wieść straszną. Biskup Wojciech umęczon i zabity okrutnie przez Prusaków, Radzim wraz z klerykiem Boguszą pojmany w niewolę. Prusowie okupu żądają i za jeńców i za ciało martwe świętego męczennika…
Żałoba padła na kraj cały polański. Płakał lud, płakali rycerze, płakał książę Bolesław i świątobliwa Emnilda. Książę posłał pieniędzy wiele — złote denary z napisami “Bolizlaus” i “Gnezdun civiras” — by z rąk katowskich wykupić męczeńskie szczątki. I martwił się i bolał — nietylko dla tego, że utracił człowieka, którego najbardziej w życiu swym miłował. Trapiła go i nękała jeszcze myśl druga: że utracił najmędrszego powiernika i sprzymierzeńca swych wielkich zamiarów — uczynienia Polski państwem wielkim i niepodległym....
— Księże Wojciesze… święty Wojciesze! — skarżył się przy trumnie jego krwawej, złożonej w gnieźnieńskim kościele Bogarodzicy. — Wżdyć przyrzekałeś mi, że wrócisz do mnie i na stolicy gnieźnieńskiej pasterzem nam będziesz… I oto wróciłeś, niemy i martwy… Jakoż głos twój posłyszym… jakoż owcami swoimi rządzić będziesz? Czy przepomniałeś obietnicy swojej?…

*
*                                        *

Nie zapomniał biskup Wojciech o przyrzeczeniu swoim. Nie upłynęły trzy lata — gdy nadszedł pamiętny rok tysiącowy — spełniło się pragnienie chrobrego władcy Polanów.
U grobu świętego Wojciecha w Gnieźnie powstała arcybiskupia polska stolica, pierwszy widomy znak niezależności Bolesławowej dziedziny. Radzim-Gaudenty, syn Sławnika, gdy zasiadł na tej stolicy, w dokumencie rzymskim podpis swój położył: “arcybiskup gnieźnieński świętego Wojciecha.”
Sam wielki cesarz rzymski Otto Trzeci, cudem świata zwany, w pokorze i boso pielgrzymował ku trumnie swego mistrza i przyjaciela, ku tej przystani, w której wieczny spoczynek znalazł po bolesnych ziemskich tułaczkach syn księcia Sławnika… A składając hołd świętemu męczennikowi, zaszczycił jednocześnie braterskim uznaniem i przyjaźnią wielkiego władcę polańskiej krainy — Polanii — która stanęła wówczas w jednym rzędzie z najmożniejszymi królestwami Europy, z samym nawet cesarstwem rzymskim, jako państwo zwierzchnicze i niezależne.

Pisałem w Boguszówce, w lipcu, 1937.
Józef Birkenmajer.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Birkenmajer.