Przejdź do zawartości

Sen wujaszka/Rozdział VIII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Fiodor Dostojewski
Tytuł Sen wujaszka
Podtytuł (Z kronik miasta Mordasowa)
Wydawca Wydawnictwo Dzieł Pogodnych
Data wyd. 1922
Druk Drukarnia Wydawnictwa Polskiego
Miejsce wyd. Lwów
Tłumacz Sydir Twerdochlib
Tytuł orygin. Дядюшкин сон
Źródło Skany na Commons
Inne Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
ROZDZIAŁ VIII.

— Więc bawił się pan bardzo wesoło, książę, w domu Natalji Dymitrówny? — zapytała Marja Aleksandrówna, chciwem spojrzeniem obrzucając pole mającej się rozpocząć kampanji i pragnąc w niewinnym tonie rozpocząć rozmowę. Serce jej biło z nerwozy i oczekiwania.
Zaraz po obiedzie zaprowadzono księcia do tego samego „salonu“, w którym przyjmowano go rano. W salonie tym odbywały się wszystkie domowe uroczystości i przyjęcia Marji Aleksandrówny. Szczyciła się ona tą komnatą. Starzec po sześciu kielichach zupełnie się rozanielił i nietęgo trzymał się na nogach. Gadał bez ustanku. Wrodzona jego gadatliwość wzmogła się jeszcze bardziej. Marja Aleksandrówna wiedziała dobrze, — że jest to podniecenie chwilowe, i że gościa opanuje wnet ociężałość, a wtedy zechce mu się spać. Trzeba było łowić moment. Przejrzawszy pole bitwy, z rozkoszą zauważyła, że rozwiązły staruszek jakoś szczególnie łakomie spogląda na Zinę, i jej macierzyńskie serce zatrzepotało z radości.
— Nad-zwy-czaj we-so-ło — odpowiedział książę — i wie pani, jest to bez-przy-kła-dna kobieta, ta Natalja Dymitrówna, bez-przy-kła-dna! Mimo, że Marja Aleksandrówna była tak zajęta swemi wielkiemi planami, taka głośna pochwała rywalki musiała ją ukłóć w samo serce.
— Zlituj się, książę! — zawołała z iskrami w oczach. — Jeśli pańska Natalja Dymitrówna ma być kobietą bezprzykładną, to ja już nie wiem, co mam mówić! Ale pan, widać, nie zna tutejszego towarzystwa, zupełnie go pan nie zna! Wszak to tylko wystawa nieistniejących honorów, rzekomo szlachetnych uczuć, a wszystko to jest jedna komedja, blichtr i szych. Zedrzyj go pan, a zobaczy pan pod kwieciem całe piekło; całe gniazdo os, gdzie pana zjedzą i nie zostawią ani kosteczki!
— Czy być może? — zawołał książę. — To dziwna!
— Ależ przysięgam panu! Ah, mon prince. Słuchaj, Zino, jest moją powinnością, świętym obowiązkiem opowiedzieć księciu to śmieszne i dość haniebne zdarzenie z tą Natalją, w ubiegłym tygodniu, pamiętasz? Tak, książę, z tą samą, wychwalaną przez pana Natalja Dymitrówną, którą się pan tak zachwyca. O, mój najmilszy książę, przysięgam na Boga, że nie jestem plotkarką, lecz opowiem to panu jedynie dlatego, by pana rozśmieszyć, by pokazać panu na żywym przykładzie, że tak powiem, przez powiększające szkiełko, co za ludzie tu żyją. Jakoś dwa tygodnie temu przyjeżdża do mnie z wizytą ta Natalja Dymitrówna. Podano kawę, a ja wyszłam na chwileczkę. Pamiętam bardzo dobrze, ile zostało mi było cukru w srebrnej cukiernicy: była pełniuteńka. Wracam, patrzę, leży na dnie tylko trzy kawałki. Oprócz Natalji Dymitrówny w pokoju nie było nikogo. Oto ma ją pan. Kamieniczna pani, bogaczka! Jest to wypadek może śmieszny i komiczny, ale co pan sądzi wobec tego o dobrych manierach tutejszego towarzystwa?
— Czy być może! — zawołał książę, naprawdę, zdziwiony. — Cóż to jednak za wspaniały apetyt! Czy ona naprawdę sama wszystko zjadła?
— Oto ma pan bezprzykładność tej kębiety! Jak się panu podoba ten haniebny wypadek? Jabym, naprawdę, umarła chyba w tej chwili, w którejbym się zdecydowała na taki wstrętny postępek!
— No, tak, tak... Tylko wie pani, ona jest mimo wszystko belle femme.
— Natalja Dymitrówna? Wybacz książę, ale to istna ropucha! Ach, książę, książę! Co pan mówi, spodziewałam się po panu znacznie więcej dobrego smaku...
— No tak, ropucha... tylko wie pani, ona jest taka skomplikowana... No, a ta dziewuszka, która u niej tańczyła, także jest... skomplikowana.
— Zośka? Ależ to jeszcze dziecko, książę, ma wszystkiego czternaście lat.
— No, tak... tylko wie pani, taka jest zwinna i także... takie kształty... w niej się formują... jest taka mi-lut-ka! I ta druga, która z nią tańczyła, także... już się formuje...
— Ach, to jest nieszczęśliwa sierota, książę! One ją często biorą.
— Sie-ro-ta! Brudna tylko bardzo, żeby choć ręce sobie wymyła... Choć, zresztą, także jest ponę-tna...
Mówiąc to, książę z jakąś wzrastającą pożądliwocią oglądał Zinę przez binokle.
Mais quelle charmante personne — mruczał półgłosem, rozpływając się z rozkoszy.
— Zino, zagraj nam co, lub nie, zaśpiewaj raczej! Ach, jak ona śpiewa, książę! Można śmiało powiedzieć, że to prawdziwa artystka! I gdybyś książę wiedział — ciągnęła dalej Marja Aleksandrówna półgłosem, gdy Zina odeszła do fortepianu, stąpając swemi cichemi i posuwistemi krokami, które przyprawiały księcia o ciągoty, gdybyś książę wiedział, co to za dobre dziecko! Jak ona mnie kocha, jak przywiązana jest do mnie! Jakich szlachetnych uczuć pełna, jakie dobre ma serce! — No tak... pełna uczuć... a wie pani, jedną tylko kobietę znałem w całem swem życiu, z którą może się ona równać co do u-ro-dy, — przerwał książę, łykając ślinkę. — To nieboszczka hrabina Naińska, która zmarła przed trzydziestu laty. Była to kobieta za-chwy-ca-ją-ca, nieopisanej piękności. Wyszła później zamąż za swego kucharza...
— Za swego kucharza, książę?
— No tak, za swego kucharza... Francuza, za granicą. Postarała się za granicą o hrabiowski tytuł dla niego. Był to pokaźny mężczyzna, nadzwyczaj wykształcony, z małemi wą-si-ka-mi.
— I... i... jakżeż oni żyli ze sobą, książę?
— No, dobrze żyli ze sobą. Zresztą wkrótce się rozwiedli. On ograbił ją i uciekł. Pokłócili się o jakiś tam sos...
— Mamo, co mam zagrać? — zapytała Zina.
— Możebyś raczej zaśpiewała nam, Zino. Ona anielsko śpiewa, książę! Czy pan lubi muzykę?
— O, tak! Charmant, charmant! Ja bardzo lubię muzykę. Znałem się za granicą osobiście z Bethovenem.
— Z Bethovenem! Wyobraź sobie, Zino, książę znał się z Bethovenem! — woła entuzjastycznie Marja Aleksandrówna. — Ach książę! Czy książę naprawdę znał Bethowena?
— No tak... byliśmy ze sobą na sto-pie przy-jaciel-skiej. Zawsze zatabaczony miał nos. Bardzo śmiesznie wyglądał.
— Bethoven?
— No tak, Bethoven. Zresztą, może to nie był Be-tho-ven, tylko jakiś inny Nie-miec. Tam jest bardzo dużo Niemców... Ale, zdaje mi się, po-mię-sza-łem.
— Cóż mam zaśpiewać? — zapytała Zina.
— Ach, Zino! Zaśpiewaj tę romancę, w której, pamiętasz, jest tyle rycerskości — co to mówi się w niej o tej pani zamku i jej trubadurze... Ach, książę! Jak ja lubię takie rycerskie romance! Te zamki, zamki! Całe to życie średniowieczne! Tych wszystkich trubadurów, heroldów, turnieje... Będę ci akompanjowała, Zino. Proszę się przenieść tu bliżej, książę! Ach, te zamki, zamki!
— No tak... zamki. Ja także lubię zamki, — mamroce książę w zachwycie, wpijając się w Zinę swem jedynem okiem. — Ale... Boże! — zawołał, — to romanca!... Ależ ja znam tę romancę! Dawno już słyszałem tę ro-man-cę... Przy-po-mi-na mi się... Ach, Boże!
Nie porywam się na opisywanie, co się stało z księciem, gdy Zina zaśpiewała. Śpiewała starą francuską romancę, która ongiś bardzo była w modzie. Zina śpiewała przecudnie. Czysty, dźwięczny jej kontraltowy głos przenikał do serca. Jej przecudna twarz, urocze oczy, jej dziwne, jakgdyby toczone, paluszki, któremi przewracała nuty, jej włosy, bujne, czarne, lśniące, falująca pierś, cała jej postać, dumna, przecudna, pełna szlachetnego gestu, — wszystko to oczarowało biednego starca ostatecznie. Nie odrywał od niej oczu; gdy śpiewała, szlochał prawie ze wzruszenia. Starcze jego serce, podgrzane szampańskiem winem, muzyką i wskrzeszonemi wspomnieniami (a któż nie posiada ulubionych wspomnień?) — biło czemraz żywiej i żywiej. Dawno już tak nie biło... Gotów był upaść na kolana przed Ziną i płakał prawie, gdy skończyła.
O, ma charmante enfant! — zawołał, całując jej paluszki, — vous me ravissez! Teraz, teraz dopiero przypomniałem sobie... No... no... o, ma charmante enfant...
I książę nie mógł nawet dokończyć.
Marja Aleksandrówna odczuła, że nadeszła najwłaściwsza chwila.
— Czemuż więc pan sam siebie gubi, książę? — zawołała uroczyście. — Tyle uczucia, tyle siły życiowej jest w panu! Z takiem bogactwem duszy zagrzebać się na całe życie w samotności! Uciec od ludzi, od przyjaciół! Ależ to nie do darowania! Opamiętaj się, książę! Spójrz na życie, że tak powiem, okiem jasnem! Wyczaruj pan ze swego serca wspomnienia przeszłości, — wspomnienia złotej młodości, złotych, beztroskich dni; — wskrześ je pan, wskrześ siebie! Zacznij znowu żyć w społeczeństwie, pośród ludzi! Jedz pan za granicę, do Włoch, do Hiszpanji — do Hiszpanji, książę!... Potrzeba panu przewodnika, serca, któreby pana kochało, szanowało, współczuło z panem? Toć przecie ma pan przyjaciół! Wezwij ich pan, zawołaj, a przybiegnie ich cały tłum! Ja pierwsza wszystko rzucę i przybiegnę na pańskie zawołanie. Wszak pamiętam, nie zapomniałam jeszcze naszej przyjaźni, książę, porzucę męża i podążę za panem... a nawet, jeślibym była młodsza, jeślibym była równie piękna i dobra, jak moja córka, to stałabym się pańską towarzyszką podróży, przyjaciółką, żoną pańską, jeśliby pan zapragnął!
— Ja także jestem pewny, że pani była une charmante personne w swo-im cza-sie, przemówił książę, siąkając nos w chusteczkę. Oczy jego zwilgotniały od łez.
— My żyjemy w naszych dzieciach, książę, — z wysokiem uczuciem odpowiedziała Marja Aleksandrówna. Ja także mam swego anioła-stróża! To ona — córka moja, powiernica wszystkich mych myśli, skarb serca mego, książę! Odrzuciła już siedem propozycyj, nie chcąc rozstawać się ze mną.
— To znaczy, że ona pojedzie z panią, gdy będzie pani to-wa-rzy-szyć mi za granicę? W takim razie, ja nieodwołalnie jadę za granicę, — zawołał książę, zachwycony. — Nie-od-wo-łal-nie jadę! I jeślibym mógł łudzić się nadzieją... Jest to czarowne, cu-do-wne dziecko! O, ma charmante enfant... — I książę znowu zaczął całować jej ręce. Biedaczek, pragnął bardzo uklęknąć przed nią.
— Ale... ale, książę, pyta pan, czy może pan łudzić się nadzieją? — podchwyciła Marja Aleksandrówna, czując nowy przypływ krasomówstwa. — Dziwny z pana człowiek, książę! Czy istotnie uważa się pan już za niegodnego względów niewieścich? Wszak nie tylko młodość tworzy piękno. Proszę nie zapominać, że jest pan, że się tak wyrażę, ułamkiem arystokracji! Jest pan — przedstawicielem najsubtelniejszych, prawdziwie rycerskich uczuć i... manier! Czyż Marja Koczubejówna nie pokochała starego Mazepę? Pamiętam, czytałam o tem, że Lausin, ten czarujący markiz dworu króla Ludwika... zapomniałam już którego, — już we wieku podeszłym, jako staruszek, zdobył serce jednej z pierwszych dworskich piękności!... I kto panu powiedział, żeś pan stary? Kto w pana to wmówił? Czyż ludzie tacy jak pan, starzeją się? Pan, taki nabob uczuć, myśli, radości, mądrości, siły życiowej, olśniewających manier! Niechże się pan teraz ukaże gdziekolwiek za granicą, w kąpielach, z młodą żoną, z taką pięknością, jak naprzykład moja Zina, — ja o niej nie mówię, mówię tylko tak dla przykładu — a zobaczy pan, co za kolosalne zrobi pan wrażenie! Pan ułamek arystokracji, a ona piękność nad pięknościami! Prowadzi ją pan uroczyście pod ramię; ona śpiewa w wytwornem towarzystwie, pan ze swej strony imponuje bystrością umysłu, — wszystkie zdrojowiska zlecą się, by na was popatrzeć! Cała Europa szaleć będzie z podziwu, bo wszystkie dzienniki, wszystkie fejletony, po zdrojowiskach lądowych i we wszystkich miejscowościach nad morzem, będą mówiły o was zgodnym chórem... Książę, książę! A pan mówisz: czy może pan łudzić się nadzieją?
— Fejletony... no tak, no tak!... To w gazetach... — mamroce książę, nawpół nie rozumiejąc słów Marji Aleksandrówny, i coraz bardziej słabnąc wzruszony. — Ale, moje dzie-cko, jeśli nie jest pani jeszcze zbyt zmę-czo-na, to proszę powtórzyć jeszcze raz tę romancę, którą pani śpiewała!
— Ach, książę! Ależ ona umie śpiewać inne jeszcze romance, jeszcze ładniejsze!... Pamięta książę L’hirondelle? Zapewne pan to słyszał?
— Tak, pamiętam... a raczej, za-pomniałem. — Nie, nie, poprzednią romancę, tę samą, którą śpiewała przed chwilą! Nie chcę L’hirondelle! Ja chcę tę romancę... — mówi książę, błagalnie jak dziecko.
Zina zaśpiewała po raz drugi. Książę nie mógł się już utrzymać i osunął się przed nią na kolano. Płakał.
O, ma belle châtelaine! — wołał swym drżącym ze starości i wzruszenia głosem. — O, ma charmante châtelaine! O, miłe dziecię moje!... Ile wspomnień wzbudziła pani we mnie... o tem, co dawno minęło... Myślałem wtedy, że wszystko lepiej się złoży, jak się potem stało. Śpiewałem wtedy duety... z vicomtessą... tę samą romancę... a teraz... Nie wiem już, co te-raz...
Całe to przemówienie, wygłosił książę tonem zdyszanym i zachłyśniętym. Język widocznie mu skołowaciał. Niektórych słów prawie zupełnie nie można było zrozumieć. Widać było tylko, ze rozczulił się w wysokim stopniu. Marja Aleksandrówna natychmiast dolała oliwy do ognia.
— Książę! Niech się pan zakocha w mojej Zinie! — zawołała, czując, że jest to chwila uroczysta.
Odpowiedź księcia przeszła jej najśmielsze oczekiwania.
— Jestem w niej już szalenie zakochany! — krzyknął staruszek, znowu ożywiając się cały, ciągle jeszcze na kolanach i całe drżący ze wzruszenia. — Gotów jestem oddać jej swe życie! Jeślibym tylko mógł żywić nadzieję... Ale, prószę mnie podnieść, o-sła-błem tro-chę... Ja... jeślibym tylko mógł zaofiarować jej swe serce z nadzieją na przyjęcie, to... ja... Onaby mi codzień śpiewała ro-man-ce, a jabym zawsze patrzył na nią... zawsze tak patrzył... Ach, mój Boże!
— O książę! Pan oświadczasz się, i prosisz o jej rękę! Chce pan mi ją zabrać, moją Zineczkę, moją najukochańszą jedynaczkę, mego anioła, Zinę! Ale ja ciebie nie dam, Zino! Chyba wyrwą cię z moich rąk, z rąk matki! — Marja Aleksandrówna rzuciła się ku córce i mocno ścisnęła ją w ramionach, — chociaż czuła, że ją dość silnie odpychano. Maman trochę przesadziła sakramenty. Zina czuła to całą swoją istotą i z niewypowiedzianym wstrętem patrzyła na tę całą komedję. Milczała jednak, a to było — wszystko, czego Marji Aleksandrównie było potrzeba.
— Ona dziewięć razy odmawiała, by tylko nie rozłączać się z matką! — wołała dalej z patosem. — Teraz jednak — me serce przeczuwa już rozłąkę! Zauważyłam dawniej jeszcze, że ona tak dziwnie patrzyła na pana... Pan olśniłeś ją swym arystokratyzmem, książę, swoją subtelnością!... O! Pan nas rozłączy; przeczuwam to już!...
— Ja ją u-bós-twiam! — wymruczał książę, ciągle jeszcze drżąc jak osika.
— A więc ty porzucasz matkę swoją! — zawołała Marja Aleksandrówna, jeszcze raz rzucając się córce na szyję. Zinie śpieszno było zakończyć tę ciężką scenę. Niemo wyciągnęła do księcia swą przecudną rączkę i zmusiła się nawet do uśmiechu. Książę pokornie przyjął tę rączkę i pokrył ją pocałunkami.
— Ja teraz dopiero żyć za-czy-nam, — mamrotał, zachłystując się z oszołomienia.
— Zino! uroczyście przemówiła Marja Aleksandrówna — spójrz na tego pana! Jest to najzacniejszy, najszlachetniejszy kawaler ze wszystkich, jakich znam! To prawdziwy rycerz średniowieczny! Lecz oba dobrze wie o tem i sama, książę; o, na o tem wie... Biada memu sercu... O! pocoś pan przyjechał! Oddaję panu swój skarb, swego anioła. Chroń, strzeż go, książę! Błaga pana o to matka, a któraż matka weźmie mi za złe moją żałość!?
— Dość tego matko, wyszeptała Zina.
— Będziesz li ją bronił, książę, jeśliby ktoś śmiał ją obrazić? Czy szpada twoja błyśnie w oczy oszczercy lub zuchwalcowi, któryby się ośmielił rzucić potwarz na mą Zinę?
— Matko, dość już, lub też ja...
— No, tak, błyśnie... mruczał książę. — Ja teraz dopiero żyć zaczynam.. Ja chcę, by natychmiast, w tej chwili odbył się ślub... ja... chcę natychmiast posłać do Du-cha-no-wa. Mam tam bry-lan-ty. Chcę złożyć je u jej stóp...
— Jaki zapał, co za zachwyt! Jaka subtelność uczuć! — wołała Marja Aleksandrówna. — Jak pan mogłeś, książę, wprost gubić tak samego siebie, uciekając od świata? Po raz tysięczny będę to powtarzała! Ze skóry wyskakuję, ilekroć przypomnę sobie tę... djablicę...
— Cóż miałem czynić, skoro się tak ba-łem? — mamrotał książę chrząkając i rozczulając się. — Oni chcieli mnie zam-knąć w szpitalu warjatów... więc się zląkłem.
— W szpitalu warjatów! O, łotry! O, siepacze nieludzcy! Och, co za podła intryga! Książę, — słyszałam ja o tem! Ależ ci ludzie chyba sami powarjowali! Lecz za cóż to, za co?!
— A, ja sam nie wiem, za co! — odpowiedział starzec, i tak osłabł, że opadł na fotel. — Wie pani, byłem raz na ba-lu i o-powiadałem jakąś anegdotę; a im się to nie po-do-ba-ło. No i historja gotowa!
— Czy naprawdę tylko za to, książę?
— Nie — Ja pó-źniej grałem jeszcze w karty z księciem Piotrem Demen-tji-czem, i zo-sta-łem bez sześciu atutów. Ja miałem dwa kró-le i trzy damy... a raczej trzy damy i dwa kró-le... Nie! Jednego kró-la! A potem przyszły i damy...
— I za to? Za to! O, co za szatańska nieludzkość! Pan płacze, książę! Ale teraz nigdy to się już nie stanie! Teraz ja zawsze będę przy panu, mój książę; bo ja się z Ziną nie rozłączę. I zobaczymy, czy oni będą śmieli powiedzieć bodaj jedno słowo!... A wiesz, książę, twój ślub sparaliżuje ich intrygi. Spokomieją oni ze wstydu! Przekonają się, że jesteś pan jeszcze pełen zdolności męskiej... to jest, pojmą, że za warjata nie wyszłaby przecie zamąż taka piękności Może pan teraz dumnie wznieść głowę! Spojrzyj im pan prosto w oczy...
— No, tak, będę im patrzał pro-sto w oczy, — wymruczał książę, zamykając oczy.
„On się całkiem rozespał“, pomyślała Marja Aleksandrówna, „szkoda tracić słowa!“
— Książę! Pan się zbyt przejmujesz wszystkiem, jak widzę; trzeba koniecznie się uspokoić, wytchnąć z tego wzruszenia, — rzekła, nachylając się ku niemu z macierzyńską troskliwością.
— No tak, chciałbym tro-chę po-le-żeć, — odpowiedział.
— Tak, tak! Niechże się książę uspokoi! Te wszystkie wzruszenia... Czekaj książę, ja księcia sama odprowadzę... Sama ułożę pana do łóżka, jeśli potrzeba. — Dlaczego pan tak patrzy na ten portret, książę? Jest to portret mej matki, — tego anioła, nie kobiety! O, czemużto jej niema między nami! Była to zacna matrona, książę, bardzo zacna! — Inaczej jej nazwać nie można!
— Bar-dzo za-cna? C’est joli... Ja także miałem matkę... princesse... i — wyobraź pan sobie — była to kobieta bardzo kor-pu-lent-na... Zresztą, nie to chciałem powiedzieć... Troszeczkę się sfa-ty-go-wa-łem. Adieu, ma charmante enfant!... Ja z roz-ko-szą... dzisiaj... jutro... No, to wszystko jedno! au revoir, au revoir! — I książę chciał od proga posłać Zinie ręką całusa, lecz się pośliznął i omal nie upadł.
— Ostrożnie, książę! Proszę się wesprzeć na mem ramieniu, — wołała Marja Aleksandrówna.
Charmant, charmant! — mamrotał książę wychodząc. — Teraz dopiero żyć za-czy-nam...
Zina została sama. Straszliwe brzemię przygniatało jej duszę. Czuła wstręt taki, że mdłości ją chwytały. Własna jej osoba przejmowała ją prawie odrazą. Na twarzy miała wypieki. Z załamanemi rękoma, zacisnąwszy zęby, ze spuszczoną głową, stała, nie ruszając się z miejsca. Łzy wstydu potoczyły się z jej oczu... W tej chwili otworzyły się drzwi i wbiegł do pokoju Mozglakow.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Fiodor Dostojewski i tłumacza: Sydir Twerdochlib.