Przejdź do zawartości

Sen wujaszka/całość

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Fiodor Dostojewski
Tytuł Sen wujaszka
Podtytuł (Z kronik miasta Mordasowa)
Wydawca Wydawnictwo Dzieł Pogodnych
Data wyd. 1922
Druk Drukarnia Wydawnictwa Polskiego
Miejsce wyd. Lwów
Tłumacz Sydir Twerdochlib
Ilustrator Zygmunt Kurczyński
Tytuł orygin. Дядюшкин сон
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Okładka lub karta tytułowa
Indeks stron
FIODOR DOSTOJEWSKI
SEN WUJASZKA
(Z KRONIK MIASTA MORDASOWA)
POWIEŚĆ


TŁUMACZYŁ
SYDIR TWERDOCHLIB


OKŁADKĘ PROJEKTOWAŁ ART. ZYGMUNT KURCZYŃSKI
LWÓW MCMXXII
NAKŁAD I SKŁAD GŁÓWNY:  „WYDAWNICTWO DZIEŁ
POGODNYCH“ WE LWOWIE, UL. DĄBROWSKIEGO 12.




Z DRUKARNI WYDAWNICTWA POLSKIEGO WE LWOWIE.



ROZDZIAŁ I.

Marja Aleksandrówna Moskalewa, — rzecz to pewna — jest pierwszą damą w Mordasowie i co do tego nie może być najmniejszej wątpliwości. Ma ona taką postawę, jakgdyby na nikim jej nie zależało, a przeciwnie, wszyscy potrzebowali jej. Co prawda, nikt jej nie lubi, owszem, wiele osób nawet serdecznie jej nienawidzi; ale za to wszyscy jej się boją, a tej pani właśnie tego potrzeba. Potrzeba taka jest już oznaką wysokiej polityki. Jakżeż to się dzieje, naprzykład, że Marja Aleksandrówna, która okropnie lubi plotki i przez całą noc spać nie może, jeśli przedtem nie dowie się czegoś nowego — jakżeż więc to się dzieje, że przy tem wszystkiem umie ona przybierać zawsze taką postawę, że nikomu z patrzących na nią, nawet przez myśl nie przejdzie coś podobnego, by ta szanowna dama była pierwszą plotkarką w świecie, a w każdym razie w Mordasowie? Przeciwnie, ma się wrażenie, że wszelkie plotki muszą w jej obecności ustać; plotkarze — oblać się rumieńcem wstydu i drżeć, jak uczniaki przed panem profesorem, rozmowa zaś powinna potoczyć się nie — inaczej, jak na bardzo wzniosłe i poważne tematy. Wiadome jej są, naprzykład, o każdym z mieszkańców Mordasowa tak kapitalne i skandaliczne rzeczy, że jeśliby ona przy nadarzonej sposobności opowiedziała o nich i dowiodła ich tak, jak tylko ona potrafi to czynić, to w Mordasowie nastąpiłoby prawdziwe, jak to mówią, lizbońskie trzęsienie ziemi. A tymczasem milczy ona chętnie o tych sekretach, a jeśli je już opowiada, to czyni to chyba w ostateczności i to nie komu innemu, jak tylko najserdeczniejszym przyjaciółkom. Zazwyczaj nastraszy ona tylko, zrobi aluzję, że coś wie i lubi raczej trzymać danego mężczyznę lub niewiastę w nieustannym strachu, niż odrazu zdruzgotać doszczętnie i ostatecznie. To się nazywa rozum i taktyka! Marja Aleksandrówna zawsze odznaczała się wpośród nas swoją wytwornością comme il faut bez najmniejszego zarzutu, którą wszyscy sobie za wzór stawiali. Jeśli idzie o comme il faut, to w całym Mordasowie żadna z uroczych dam nie może z nią rywalizować. Umie ona, naprzykład, zabić, zgnieść, zdruzgotać jednem słówkiem rywalkę, jak tego nieraz byliśmy świadkami, a tymczasem ma taką minę, jakgdyby sama nawet nie zauważyła, że wymówiła to słowo. A wiadomo, że taki rys jest już zaletą najlepszego towarzystwa. Wogóle w poczuciu taktu przewyższa ona stanowczo nawet najgłośniejszych muzyków.
Stosunki posiada bardzo rozgałęzione. Wielu z nawiedzających Mordasów wyjechało z tego miasta naprawdę zachwyconych jej przyjęciami i nawet utrzymywało z nią później żywą wymianę zdań drogą korespondencji. Raz nawet napisał dla niej ktoś wiersze i Marja Aleksandrówna z dumą je wszystkim pokazywała. Pewien przejezdny literat dedykował jej swoją powieść, którą też czytał na wieczorku w jej domu, co wywołało nadzwyczaj przyjemny efekt. Pewien zaś niemiecki uczony, który umyślnie przyjechał był w nasze strony z Karlsruhe w tym celu, by przeprowadzić badania nad specjalnym rodzajem robaczka z rożkami, zdarzającego się w naszej gubernii i który napisał o tym robaczku cztery tomy in quarto, tak był oczarowany gościnnością i miłem obejściem Marji Aleksandrówny, że dotychczas prowadzi z nią pełną szacunku i na wysokim poziomie moralnym utrzymaną korespondencję aż z Karlsruhe.
Porównywano nawet Marję Aleksandrównę w pewnym kierunku z Napoleonem. Czynili to, rozumie się, jej wrogowie żartem, raczej dla karykatury, niż opierając się na prawdzie. Lecz przyznając w zupełności, że porównanie takie jest dziwne, ośmielę się jednak postawić jedno niewinne zapytanie: dlaczegóż to, proszę mi powiedzieć, Napoleonowi wkońcu tak się głowa zakręciła, kiedy już wspiął się był bardzo wysoko? Obrońcy starej dynastji przypisywali to zjawisko tej okoliczności, że Napoleon nietylko nie pochodził z rodziny królewskiej, ale nawet nie był szlachetnie urodzony w ścisłem tego słowa znaczeniu; i dlatego istotnie zląkł się nakoniec własnej swej wysokości i przypomniał sobie swe właściwe miejsce. Nie bacząc na niewątpliwą bystrość takiego domysłu, przypominającą chyba najświetniejsze czasy starego dworu francuskiego, ośmielę się dodać ze swej strony: czemu Marji Aleksandrównie nigdzie i nigdy nie zakręciła się głowa i zawsze pozostanie pna pierwszą damą w Mordasowie? Bywały, naprzykład, takie wypadki, w których wszyscy mówili: „ciekawa rzecz, jak teraz postąpi Marja Aleksandrówna w takich trudnych okolicznościach?“ Lecz te trudne okoliczności następowały, mijały i — nic! — Wszystko pozostawało tak układnem jak dawniej, a nawet było jeszcze lepsze jak przedtem. Wszyscy, naprzykład, pamiętają, jak jej mąż, Atanazy Maciejowicz, stracił swoją posadę, z powodu nieudolności i tępoty, wzbudziwszy gniew w szefie, który spadł był na wizytację. Wszyscy myśleli wtedy, że Marja Aleksandrówna upadnie na duchu, poniży się, będzie prosiła, błagała, słowem, opuści swoje skrzydełka. Nic podobnego się nie stało: Marja Aleksandrówna zrozumiała, że na nic tu już wszelkie prośby i tak urządziła swoje interesy, że bynajmniej nie utraciła swego wpływu na społeczeństwo i dom jej wciąż jeszcze uważany bywa za pierwszy dom w Mordasowie. Żona prokuratora, nazwiskiem Anna Mikołajówna Antypowa, zaklęty wróg Marji Aleksandrówny, chociaż udaje przyjaciółkę, już trąbiła wtedy na zwycięstwo. Skoro jednak zobaczyli, że Marję Aleksandrównę trudno zbić z tropu, domyślili się wszyscy, że zapuściła ona o wiele głębiej.korzenie, niż myślano przedtem.
A propos, skorośmy już wspomnieli o Atanazym Maciejowiczu, mężu Marji Aleksandrówny, to powiemy i o nim słów parę. Przedewszystkiem, jest to człek reprezentatywny już ze samego wyglądu zewnętrznego i mąż wcale porządnych zasad, lecz w krytycznych wypadkach jakoś tak się mięsza, że patrzy jak baran na malowane wrota. Człowiek to nadzwyczaj szanowny, zwłaszcza, gdy na uczcie imieninowej występuje w swoim białym krawacie. Cała ta jednak szanowność i reprezentatywność — momentalnie kończy się w chwili, gdy zacznie mówić. Wtedy, przepraszam za otwartość, trzeba uszy zatykać. Stanowczo nie jest on godny należeć do swej połowicy Marji Aleksandrówny; takie jest ogólne zdanie. Na swej posadzie siedział także jedynie tylko dzięki jej genjalności. Co do mnie, to ostateczny sąd mój o nim jest taki, że dawno już powinienby on stale stać w ogrodzie i wróble straszyć. Tam i tylko tam, mógłby być z niego naprawdę niewątpliwy pożytek dla jego ziomków. I dlatego Marja Aleksandrówna wspaniale postąpiła, zesławszy Atanazego Maciejowicza do podmiejskiej wioski, oddalonej o trzy wiorsty od Mordasowa, gdzie posiada ona sto dwadzieścia chłopskich, pańszczyźnianych dusz — nawiasem mówiąc, cały swój majątek i wszystkie środki, przy pomocy których tak dostojnie podtrzymuje dobrą i szlachetną sławę swego domu. Wszyscy zrozumieli, że trzymała ona Atanazego Maciejowicza przy sobie tylko za to, że pełnił służbę w urzędzie i otrzymywał pensję i... boczne dochody. A skoro przestał otrzymywać pensję i dochody boczne, to natychmiast go wydalono, z powodu zbędności i zupełnej nieużyteczności. I znowu wszyscy pochwalili Marję Aleksandrównę za właściwą jej jasność sądów i stanowczość charakteru.
Na wsi żyje sobie Atanazy Maciejowicz tak zadowolony, że nawet przyśpiewuje sobie czasami. Odwiedziłem go parę razy i spędziłem u niego cały czas wcale przyjemnie. Przymierza sobie białe krawaty, własnoręcznie czyści buty, nie z biedy, lecz wyłącznie tylko z zamiłowania do sztuki, lubi bowiem, by cholewy jego butów błyszczały jak lustro; trzykroć na dzień pija herbatę, ogromnie lubi kąpać się w parni i — jest zadowolony.
Czy przypominacie sobie państwo, jaka brzydka historja wynikła była u nas przed półtora rokiem z powodu Zynaidy Atanazówny, jedynej córki Marji Aleksandrówny i Atanazego Maciejowicza? Zynaida jest bezsprzecznie pięknością, wspaniale wychowaną, a jednak ma lat 23 i dotychczas jeszcze nie wyszła zamąż. Z powodów, którymi wyjaśniają, dlaczego Zina dotychczas zamąż nie wyszła, jako główny podają niektórzy te głuche wieści o jakichś jej dziwnych stosunkach przed półtora rokiem z pewnym nauczycielem z powiatowego miasta — wieści i słuchy, które nie umilkły do dnia dzisiejszego. Dotychczas mówią o jakiejś rzekomo miłosnej karteczce czy liście, napisanym ręką Ziny, który miano sobie podawać z rąk do rąk w Mordasowie; powiedzcie mi jednak, kto ten dokument pisemny widział? Jeśli krążył on z rąk do rąk, to gdzie się podział? Wszyscy słyszeli o nim, a nikt go me widział. Ja przynajmniej nie spotkałem nikogo, ktoby na własne oczy widział to pismo i jeśli państwo zagadniecie o tem Marję Aleksandrównę, to ona po — prostu zrobi na was wielkie oczy i nie pojmie, o co idzie. Przypuśćmy nawet, że istotnie coś było i Zina napisała list (sądzę nawet, że.to rzeczywiście tak było), to co za zręczność ze strony Marji Aleksandrówny! Jak cudownie wygładzono, zatuszowano nieładną, skandaliczną aferę! Ani śladu, ni słychu, ni dychu! Marja Aleksandrówna nawet uwagi już teraz nie zwraca na to podłe oszczerstwo, a tymczasem, bardzo być może, że ona Bóg wie, jak się napracowała, by uratować cześć swojej jedynaczki-córki i pokierować wszystkiem tak, by ta cześć najmniejszego uszczerbku nie doznała. A że Zina nie wychodzi zamąż, to całkiem zrozumiałe: jacyż tu są konkurenci? Dla Ziny stosowny byłby chyba udzielny książę. Widzieliście państwo gdzie drugą taką piękność nad pięknościami? Dumnąj jest, co prawda, bardzo dumna. Powiadają, że stara się o nią Mozglakow, ale wątpię, czy może tu dojść do wesela. Bo któż to taki Mozglakow? Co prawda, młody człowiek, nie głupi, ma sto pięćdziesiąt swoich pańszczyźniaków, nie ma długów, jest kawalerem petersburskiego chowu! Ale, w każdym razie, naprzód nie ma wszystkich klepek w głowie. Wiercipięta, blagier, nosi się niby z jakiemiś nowemi ideami. A zresztą cóż wielkiego te jego półtorej setki pańszczyźnianych chłopów, zwłaszcza wobec tych nowych idej! Nie, do wesela dojść tu chyba nie może.

∗             ∗

Wszystko, co dotychczas przeczytał mój uprzejmy czytelnik, napisałem był przed pięciu miesiącami, jedynie z rozczulenia. Przyznaję się zawczasu, że mam potrochę słabość do Marji Aleksandrówny. Pragnąłem napisać coś w rodzaju panegiryku dla tej wzniosłej damy i ująć to we formę żartobliwego listu do przyjaciela, na wzór podobnych listów, drukowanych ongiś za dawnych, złotych, lecz chwała Bogu niepowrotnych już czasów, w „Pszczole Północnej“ i w innych periodycznych pismach onego czasu. Ponieważ jednak nie mam ani jednego przyjaciela, a oprócz tego posiadam pewną wrodzoną literacką skromność, to dzieło moje pozostało w mojem biurku w postaci literackiej próby pióra i ku pamięci uczciwej rozrywki w swobodne od zajęć chwile przyjemności. Minęło pięć miesięcy — i oto w Mordasowie zaszło dziwne zdarzenie: rano, gdy tylko się rozwidniło, wjechał do miasta książę K. i zajechał do domu Marji Aleksandrówny. Następstwa tego przyjazdu były nieobliczalne. Książę spędził w Mordasowie tylko trzy dni, lecz te trzy dni pozostawiły po sobie wieczyste i niezatarte wspomnienia. Powiem jeszcze więcej: książę spowodował w pewnym kierunku przewrót w naszem mieście. Powieść o tym przewrocie, rzecz jasna, tworzy jedną z najznamienniejszych stronic w mordasowskich kronikach. Zdecydowałem się też wkońcu, po pewnych wahaniach, tę właśnie stronicę opracować literacko i przedstawić sądowi zacnej publiczności. Powieść moja zawiera w sobie wyczerpującą i uwagi godną historję wzlotu, sławy i uroczystego upadku Marji Aleksandrówny i jej całego domu w Mordasowie: temat to dostojny i ponętny dla człowieka pióra. Rozumie się, przedewszystkiem należy wyjaśnić, co było dziwnego w tem, że do miasta przyjechał książę K. i zamieszkał u Marji Aleksandrówny, a dlatego oczywiście trzeba słów parę powiedzieć i o samym księciu K. A nadto życiorys tej postaci jest niezbędny i dla dalszego ciągu naszego opowiadania. A zatem zaczynam.




ROZDZIAŁ II.

Zacznę od tego, że książę K. nie był jeszcze Bóg wie jakim starcem, a przecie patrzącemu na niego, mimowoli przychodziła myśl, że on się zaraz... rozpadnie: do tego stopnia był zużyty, lub powiedzmy raczej znoszony. W Mordasowie o księciu tym zawsze krążyły bardzo dziwne opowieści, najfantastyczniejszej treści. Mówiono nawet, że staruszek ten jest chory umysłowo. Wszystkim wydawało się dziwnem zwłaszcza to, że obywatel, pan na czterech tysiącach dusz, dobrze skoligacony, człowiek, który, jeśliby chciał, to mógłby mieć znaczny wpływ w całej gubernii, żyje w swoim wspaniałym majątku samotnie, zupełnie jak pustelnik. Wiele osób znało księcia dawniej, przed sześciu lub siedmiu laty, w czasie jego pobytu w Mordasowie, i zapewniało, że wtedy nie cierpiał on samotności i wcale nie zakrawał na pustelnika. Jakkolwiek się rzeczy miały, oto jest wszystko, czego mogłem się dowiedzieć o nim wiarygodnego.
Ongiś, w swoich młodych latach, co zresztą było dość już dawno, książę w sposób olśniewający wkroczył w życie, szumiał, nigdzie miejsca nie zagrzał, kilkakrotnie wyjeżdżał na dłuższy pobyt za granicę, śpiewał cygańskie romanse, chętnie wypowiadał się kalamburami i nigdy nie odznaczał się olśniewającemi zdolnościami duchowemi. Naturalnie, roztrwonił całe swoje mienie i w wieku podeszłym znalazł się wyzutym prawie z ostatniej kopiejki. Ktoś poradził mu powrócić do swojej wsi, którą już zaczęto wystawiać na licytację. Wybrał się więc w te strony i przyjechał do Mordasowa, gdzie też przeżył równo równo sześć miesięcy. Życie w mieście gubernjalnem bardzo mu się było spodobało i w ciągu tych sześciu miesięcy wyzbył się on do reszty wszystkiego, co mu jeszcze było pozostało, wiodąc nadal szumne życie i urządzając sobie rozmaite intymne rozrywki z prowincjonalnemi kobietami. Przytem był on człowiekiem dobrodusznym, rozumie się nie bez pewnych szczególnych książęcych wybryków, które zresztą w Mordasowie uważane były za właściwe towarzystwu najwyższemu, i dlatego zamiast zgorszenia wywoływały pewien efekt. Zwłaszcza kobiety stale zachwycone były tym miłym gościem. Przechowało się o nim wiele ciekawych wspomnień. Opowiadano, między innemi rzeczami, że książę spędzał większą połowę dnia przy toalecie, i chodziły słuchy, że cały był złożony z jakichś kawałeczków. Nikt nie wiedział, gdzie i kiedy zdołał on tak się rozsypać. Nosił perukę, wąsy, bokobrody, i nawet hiszpankę, wszystko do ostatniego włoska przyprawione, lecz wspaniałego czarnego koloru; pudrował się i szminkował codziennie. Zapewniano, że zmarszczki wyrównywał jakoś na swej twarzy zapomocą sprężynek i że sprężynki te w jakiś szczególny sposób były ukryte w jego włosach. Zapewniano też, że nosi gorset dlatego, bo stracił gdzieś żebro, niezręcznie wyskoczywszy z okna, w czasie pewnej swojej wycieczki miłosnej we Włoszech. Co do jego lewej nogi, na którą utykał, istniało twierdzenie, że jest to noga sztuczna, a że prawdziwą złamano mu w czasie drugiej jakiejś wycieczki w Paryżu, a wzamian za to przyprawiono mu nową, szczególną jakąś, korkową. A zresztą, mało to ludzie opowiadają? Lecz prawdą było mimo wszystko to, że prawe jego oko było szklane, choć zresztą bardzo zręcznie podrobione. Zęby także były dziełem sztuki. Całemi dniami zmywał się on patentowanemi wodami toaletowemi, perfumował się i pomadował. Ludzie pamiętają jednak, że książę wtedy już zaczynał się starzeć i stawał się nieznośnie gadatliwym. Zdawało się, że karjera jego już się kończyła. Wiadome było powszechnie, że nie ma już ani grosza. I nagle w tym czasie, zupełnie niespodzianie, jedna z bliższych jego krewnych, nadzwyczaj sędziwa staruszka, która mieszkała stale w Paryżu i po której w żaden sposób nie mógł się on spodziewać spadku, — umarła, pochowawszy, równo na cztery tygodnie przed własną śmiercią, swego prawnego spadkobiercę. Książę zupełnie niespodzianie stał się sam jej prawdziwym spadkobiercą. Cztery tysiące poddanych we wspaniałym majątku, oddalonym od Mordasowa o wiorst sześćdziesiąt, przypadły jemu jednemu w udziale. Natychmiast wybrał się on dla zlikwidowania swoich interesów do Petersburga. Żegnając swego gościa, panie nasze wydały wspaniały obiad składkowy. Pamiętają wszyscy, że książę, był czarująco wesoły w czasie tego ostatniego obiadu, sypał kalamburami i żartami jak z rogu oblitości, opowiadał najniezwyklejsze anegdoty, przyrzekał możliwie najprędzej przyjechać do swojej świeżo uzyskanej włości, Duchanowa i dawał słowo honoru, że po powrocie swoim będzie urządzał bez przerwy uczty, pikniki, bale i noce weneckie ze sztucznemi ogniami. W ciągu całego roku po jego odjeździe damy rozprawiały pomiędzy sobą o tych obiecanych ucztach, oczekując swego miłego staruszka z okropną niecierpliwością. W oczekiwaniu zaś, urządzano nawet wycieczki do Duchanowa, gdzie stał staroświecki dwór i park ze strzyżonemi nakształt lwów akacjami, ze sztucznie usypanemi kurhanami, z jeziorkami, po których pływały łódki z turkami z drzewa, grającymi na multankach, z altankami, z pawilonami, z rozmaitemi uciesznemi i wyszukanemi urządzeniami.
Wkońcu książę powrócił, ale ku ogólnemu zdziwieniu i rozczarowaniu nawet nie wstąpił do Mordasowa, lecz osiedlił się w swojem Duchanowie zupełnie po pustelniczemu. Poczęły się szerzyć dziwne słuchy i wogóle od tej epoki historja księcia staje się mglistą i fantastyczną. Najpierw opowiadano, że w Petersburgu niezupełnie mu się powiodło, że niektórzy jego krewni, przyszli spadkobiercy, dążyli, z powodu osłabienia sił umysłowych księcia, do uzyskania pewnej kurateli nad nim, prawdopodobnie z obawy, że on znowu wszystko przetrwoni. Co więcej: inni dodawali, że chciano go umieścić w zakładzie obłąkanych, lecz jeden z jego kuzynów, pewien posiadający duże wpływy i znaczenie jegomość, miał się za nim ująć, dowiódłszy wszystkim innym jasno jak na dłoni, że biedny książę, nawpół umarły i podrobiony, prawdopodobnie i cały wkrótce umrze, a wtedy majątek dostanie się im i bez zakładu obłąkanych.
Powtarzam znowu: czegóż to ludzie nie nagadają, zwłaszcza u nas w Mordasowie? Wszystko to, jak opowiadano, przestraszyło księcia tak okropnie, że charakter jego zupełnie się zmienił i książę zamienił się w pustelnika. Ten i ów z mieszkańców Mordasowa z ciekawości pojechał do niego z wizytą, lecz nie został przyjęty wcale albo, jeśli został przyjęty, to w bardzo dziwny sposób. Książę zupełnie nie poznawał swoich dawnych znajomych, twierdzono, że nawet nie chciał ich poznawać. Odwiedził go i sam gubernator.
Powrócił on z wiadomością, że wedle jego zdania, książę rzeczywiście trochę zbzikował, i zawsze potem robił kwaśną minę, ilekroć wspomniał o swojej wycieczce do Duchanowa. Panie głośno utyskiwały. Dowiedziały się wkońcu pewnej kapitalnej rzeczy, a mianowicie, że księciem zawładnęła jakaś nieznana niewiasta, imjeniem Stepanida Maciejówna, Bóg wie co za kobieta, która przyjechała z nim z Petersburga, starszawa już, tęgiej tuszy, a chodzi w perkalowych szlafrokach, z kluczami w ręku; że książę jest jej we wszystkiem posłuszny jak dziecko i nie śmie ani kroku zrobić bez jej pozwolenia; że ona myje go nawet własnoręcznie, cacka się z nim, nosi i zabawia jak dziecię, że wreszcie ona to właśnie oddala od niego wszystkich gości, a zwłaszcza krewnych, którzy zaczęli byli potrosze zjeżdżać do Duchanowa na zwiady. W Mordasowie niemało rozstrząsano ten niepojęty związek, przedewszystkiem kobiety. Dodawano nadto, że Stepanida Maciejówna zarządza całym majątkiem księcia bez ograniczeń i samowolnie; odprawia rządców, ekonomów, służbę, zbiera dochody, lecz że zarządza ona znakomicie, tak, że chłopi błogosławią swój los. Co się zaś tyczy samego księcia, to dowiedziano się, że dni jego mijają wyłącznie prawie przy toalecie na przymierzaniu fraków i peruk; że resztę czasu spędza ze Stepanidą Maciejówną, grywa z nią marjasza, kładzie pasjanse, rzadko tylko wyjeżdżając konno na łagodnej angielskiej klaczy na wycieczki, przyczem Stepanida Maciejówna zawsze towarzyszy mu w krytej karecie, na każdy wypadek, — ponieważ książę jeździ konno raczej z kokieterji, sam zaś ledwie trzyma się na siodle. Widywano go niekiedy także idącego piechotą w zarzutce i w słomianym kapeluszu z szerokiemi krysami, w różowym damskim szaliku na szyji, z monoklem w oku i z plecionym ze słomy koszyczkiem w lewym ręku, na grzyby, polne kwiaty, bławaty; Stepanida Maciejówna zaś zawsze przytem mu towarzyszy, a w tyle za nimi postępują z reguły dwaj lokaje w galowych liberjach i jedzie, na każdy wypadek, kolaska. Jeśli zaś spotka się z nim chłop jaki i zatrzymawszy się z boku zdejmie czapkę, nisko mu się kłaniając z przymówką: „Witajcie, książę ojcze, wasza miłości, nasze słoneczko złote!“ — to książę natychmiast skieruje na niego swe binokle, przychylnie skinie głową i łaskawie mu odpowie: „Bonjour, mon ami, bonjour!“ Takie i tym podobne słuchy chodziły po Mordasowie; księcia ani rusz nie mogli zapomnieć: wszak mieszkał on w tak bliskiem sąsiedztwie! Jakież było powszechne zdumienie, gdy pewnego pięknego poranka rozniosła się wieść, że książę, ten pustelnik i dziwak, w swej własnej osobie zagościł do Mordasowa i zajechał do Marji Aleksandrówny! Wszystko się zdumiało i zakotłowało. Wszyscy pragnęli wyjaśnień, wszyscy zapytywali się wzajemnie, co to znaczy. Ci i owi wybierali się już w odwiedziny do Marji Aleksandrówny. Wszystkim przyjazd księcia wydawał się istnem dziwem. Niewiasty żywo przesyłały do siebie liściki, przygotowywały się do wizyt, posyłały swe pokojówki i swych mężów na zwiady. Najdzjwniejszem zaś wydawało się to, że książę zamieszkał właśnie u Marji Aleksandrówny, a nie u kogo innego. A już najbardziej ze wszystkich irytowała się Anna Mikołajówna Antypowa, dlatego, że książę był jakimś tam jej dalekim krewnym. By jednak rozwiązać wszystkie te zagadnienia, należy udać się do samej Marji Aleksandrówny, do której uprzejmie zapraszamy i nasze miłe czytelniczki. Wprawdzie teraz jest dopiero dziesiąta godzina rano, lecz pewny jestem, że nie poskąpi ona przyjęcia swym przelotnym znajomym. Nas w każdym razie przyjmie ona z pewnością.




ROZDZIAŁ III.

Dziesiąta godzina rano. Jesteśmy w domu Marji Aleksandrówny, przy ulicy Wielkiej, w tym pokoju, który gospodyni domu, w wypadkach uroczystych, lubi nazywać swym salonem. Marja Aleksandrówna posiada także i buduar. W salonie tym posadzka jest starannie zapuszczona, a ściany wzorzyście wytapetowane. Na meblach, dość niezgrabnych, przeważa barwa ponsowa. Jest i kominek, nad kominkiem zwierciadło, przed niem bronzowy zegar z amorkiem, dość banalnym. Pomiędzy oknami, we framudze, dwa lustra, z których obleciały już ramy. Przed lustrami, na stolikach, znowu zegary. U tylnej ściany — przepyszny fortepian, sprawiony dla Ziny; Zina jest muzykalna. W sąsiedztwie kominka rozmieszczone foteliki, o ile możliwe, w malowniczym nieporządku; wpośród nich zgrabny stolik. W drugim końcu komnaty stół inny, nakryty serwetą śnieżno-lśniącej białości; na niej kipi samowar i rozłożona jest wcale ładna zastawa do herbaty. Samowarem i herbatą zajmuje się pewna niewiasta, mieszkająca u Marji Aleksandrówny w charakterze dalekiej kuzynki, niejaka Anastazja Piotrówna Ziabłowa. Dwa słówka o tej pani. Jest to wdowa, lat trochę ponad trzydzieści, bruneta, ze świeżą cerą i z żywemi ciemno-piwnemi oczami. Naogół niegłupia wcale. Wesołego usposobienia, wielka śmieszka, dość przebiegła, naturalnie plotkarka, a umie się sprytnie urządzać. Ma dwoje dzieci, gdzieś w szkołach. Chętnieby się raz jeszcze przeszła zamąż. Zachowuje się w dużym stopniu niezależnie. Mąż jej był oficerem.
Sama Marja Aleksandrówna siedzi obecnie koło kominka, w wyśmienitym humorze i w jasnozielonej sukni, w której jej bardzo do twarzy. Ucieszona jest ogromnie przyjazdem księcia, który w tej chwili siedzi na górze, przy swej toalecie. Ona zaś tak się cieszy, że nawet nie stara się ukryć swej radości. Przed nią mizdrzy się, stojąc, młody człowiek i coś opowiada. Z oczu mu widać, że pragnie podobać się swym słuchaczkom. Ma lat dwadzieścia pięć. Maniery jego byłyby dobre, zbyt często jednak popada w zachwyt, przytem posiada pretensje do bystrego humoru. Wyelegantowany, blondyn, dobrze orjentujący się. Lecz myśmy już o nim wspominali: jest to pan Mozglakow, rokujący najlepsze nadzieje. Marja Aleksandrówna uważa, jakkolwiek się z tem nie zdradza, że w głowie jego jest trochę pusto, przyjmuje go jednak nader grzecznie. Jest to konkurent do rączki jej córki, w której, jak twierdzi, szalenie się kocha. Co chwila zwraca się on do Ziny, usiłując wywołać na jej ustach uśmiech swemi żartami i bystrością umysłu. Lecz Zina, rzecz to widoczna, traktuje go zimno i z lekceważeniem. W tej chwili stoi ona na uboczu przy fortepianie i przebiera paluszkami w kalendarzu. Jest to jedna z tych niewiast, które robią wrażenie, wywołują powszechny podziw, ilekroć pojawiają się w towarzystwie. Jest niemożliwie wprost piękna: wysokiego wzrostu, bruneta, posiada cudne, prawie zupełnie czarne oczy, wspaniale zbudowana, pierś mocna, dziwna. Ramiona jej i ręce — jak na antycznych posągach, nóżka uwodzicielska, stąpa niczem królewna. Dzisiaj jest trochę blada; za to jednak jej zmysłowe, różane usta, zadziwiająco zarysowane, wpośród których przebłyskują, nito nanizane opale, równiutkie drobne ząbki, marzyć i śnić się wam muszą przez trzy dni z rzędu, jeśli je raz zobaczycie. Wyraz ma poważny i prawie surowy. M-eur Mozglakow jakgdyby się lękał jej powłóczystego spojrzenia; w każdym razie, opanowuje go pewne zmięszanie, ilekroć ośmieli się spojrzeć na nią. Ruchy jej są wyniośle niedbałe. Chętnie przywdziewa tą skromną, białą, muślinową sukienkę. W białym kolorze ogromnie jej do twarzy. Na palcu nosi pierścień, spleciony z czyichś włosów, — sądząc z barwy, nie są to włosy mamy. Mozglakow nigdy nie odważył się jej zapytać: czyje to są włosy? Tego rana Zina jest jakoś szczególnie milcząca, a nawet smutna, jakgdyby czemś strapiona. Przeciwnie, Marja Aleksandrówna gotowa jest mówić bez przerwy, chociaż w pewnych odstępach spogląda na córkę także jakimś szczególnym, podejrzliwym wzrokiem, czyni to jednak ukradkiem, jakgdyby i ona też się jej lękała.
— Cieszę się, tak się cieszę, Pawle Aleksadrowiczu, — szczebioce ona, — że gotowa byłabym głośno wołać o tem z okna do wszystkich razem i każdego z osobna. Nie mówię już o tej miłej niespodziance, jaką pan nam sprawiłeś, mnie i Zinie, przyjechawszy o dwa tygodnie wcześniej przed dniem zapowiedzianym; to się samo przez się rozumie! Strasznie zadowolona jestem, że przywiozłeś pan do nas tego nadzwyczaj miłego księcia. Wie pan, tak lubię tego czarującego staruszka! Lecz nie, nie! Pan mnie nie rozumie! Trudno, byście wy, młodzi ludzie, pojmowali mój zachwyt, choćbym nie wiedzieć jak was o nim zapewniała! Czy wie pan, czem on był dla mnie dawniej, lat temu sześć lub siedem, pamiętasz, Zino? Ach, prawda, zapomniałam: tyś bawiła wtedy u ciotki... Nie uwierzy pan, Pawle Aleksandrowiczu: byłam wówczas jego przewodniczką, siostrą, matką! Tak był mi posłuszny jak dziecko! Było coś naiwnego, subtelnego, wzniosłego w naszym stosunku; prawie coś idyllicznego... Sama już nie wiem, jakie temu miano nadać! Oto dlaczego pamięta on teraz jedynie o moim domu z wdzięcznością, ce pauvre prince! A wie pan, Pawle Aleksandrowiczu, że pan może uratowałeś go tem, żeś go pan przywiózł do mego domu! Ze skruchą w sercu myślałam o nim całych lat sześć! Nie uwierzy pan: często śnił mi się nawet. Powiadają, że ta cudaczna kobieta opętała go, zgubiła. Nareszcie wyrwałeś go pan z jej szponów! Nieinaczej, trzeba skorzystać ze szczęśliwego przypadku, i uratować go całkowicie! Proszę pana opowiedzieć mi raz jeszcze, w jaki sposób udało się to panu? Opisz mi pan łaskawie szczegółowo całe wasze spotkanie. Przedtem bowiem, w zamięszaniu, zwróciłam swą uwagę jedynie na samo jądro rzeczy, a tymczasem wszystkie te drobiazgi i szczególiki właśnie stanowią, że tak powiem, prawdziwy sok całej sprawy! Strasznie lubię drobiazgi, nawet w najważniejszych wypadkach przedewszystkiem skupiam uwagę na drobiazgach... i... dopóki jeszcze książę siedzi przy swej toalecie...
— Mogę pani chyba raz jeszcze powtórzyć to, co już opowiadałem, Marjo Aleksandrówno! — skwapliwie podchwytuje Mozglakow, gotów opowiadać nawet dziesięć razy, — jest to rozkosz dla niego. — Jechałem całą noc i oka nie zmrużyłem, — może pani przedstawić sobie, jak mi było śpieszno! — dodał, zwracając się do Ziny, — słowem, kłóciłem się, krzyczałem, żądałem nowego zaprzęgu, omal że się nie biłem po stacjach z powodu koni; gdyby wydrukować to wszystko, byłby to doprawdy poemat w nowszym stylu! Ale zostawmy to, zresztą! Punktualnie o godzicie szóstej przyjeżdżam do ostatniej już stacji, Igiszewa. Przemarzłem, ale nie chcę nawet słyszeć o tem, by się rozgrzać, krzyczę: koni! Przestraszyłem nadzorczynię z niemowlęciem przy piersi: straciła przez to napewno pokarm w piersiach... Wschód słońca wprost czarowny. Wie pani, mroźny pył śnieżny lśni szkarłatnie, to znowu się srebrzy! Nie zwracam na nic uwagi; słowem, śpieszę się na łeb, na szyję! Zdobyłem konie; zabrałem je gwałtem jakiemuś tajnemu radcy i omal, że nie wyzwałem go w dodatku na pojedynek. Dowiaduję się, że przed kwadransem, odjechał ze stacji książę jakiś, który jedzie swojemi końmi, po noclegu, przepędzonym na stacji. Ledwie to usłyszałem, siadam, pędzę, jakbym się z łańcucha zerwał. Coś podobnego czytałem we wierszach Feta, w którejś z jego elegij. Tuż w oddaleniu dziewięciu wiorst od miasta, na samym skręcie do Świętozierskiej pustelni, patrzę, zdarzyło się coś dziwnego. Ogromna kareta podróżna leży przewrócona, woźnica i dwaj lokaje stoją przed nią jak wryci, a z wnętrza karety słychać rozdzierające wołania i jęki. Zrazu miałem zamiar przejechać mimo: leż sobie na boku: nie z naszej parafji! Przemogła jednak miłość bliźniego, która, jak powiada Heine, wszędzie pcha swój nos. Zatrzymuję konie. Ja, woźnica mój Siemion — także szczera rosyjska dusza, śpieszymy z pomocą i w ten sposób, w sześciu ludzi podnosimy wkońcu ekwipaż, stawiamy go na nogi, których on co prawda nie ma, dlatego, bo jest na resorach. Pomogli też trochę chłopi, z drwami jadący do miasta, dałem im na wódkę. Myślę sobie: to z pewnością jest ten sam książę! Patrzę: Boże! Toć to rzeczywiście ten sam, w swojej własnej osobie, książę Gawriła! A to dopiero spotkanie! Wołam: „książę! wujaszku!“ Nie poznał mnie jakoś na pierwszy rzut oka; zresztą, zaraz potem mnie poznał... na drugi rzut oka. Przyznaję się jednak pani, że kto wie, czy i teraz pojmuje on, kto ja zacz i, zdaje się, ma mnie za kogoś innego, a nie za swego krewniaka. Widziałem się z nim przed siedmiu laty w Petersburgu; no, rozumie się, byłem wtedy chłopaczkiem. Dobrze go sobie zapamiętałem; zrobił wtedy był na mnie piorunujące wrażenie, — no, a on, gdzie jemu tam mnie pamiętać! Prononsuję mu godność; jest zachwycony, uściska mnie, a równocześnie sam trzęsie się ze strachu i płacze, jak Boga kocham, płacze, widziałem to na własne oczy! Tak i owak — namówiłem go wkońcu, by się przesiadł na mój wózek i bodaj na jeden dzień zajechał do Mordasowa, zaczerpnąć trochę sił i wytchnąć.. Zgadza się bez oporu... Zwierza mi się, że jedzie do Świętozierskiej pustelni, do mnicha Misaiła, którego czci i poważa: że Stepanida Maciejówna — a któż z nas, krewnych, nie słyszał o Stepanidzie Maciejównie? — Ona to wypędziła mnie w ubiegłym roku z Duchanowa pomiotłem; że więc ona otrzymała list takiej treści, iż ktoś z jej rodziny w Moskwie kona: ojciec czy córka, nie wiem kto właśnie i dowiedzieć się nie pragnę; być może, że i ojciec i córka razem; być może, że w dodatku jeszcze i jakiś kuzyn, pełniący obowiązki w alkoholicznej branży... Słowem, była ona do tego stopnia zgryziona, że zdecydowała się pożegnać się z księciem na całych dni dziesięć i poleciała do stolicy, by ją ukrasić swoją obecnością. Książę siedział dzień, siedział drugi, przymierzał swoje peruki, pomadował się, malował, zasiadał parę razy do stołu, by odgadywać swą przyszłość w pasjansach (być może także i przez układanie fasolek); przykrzyło mu się jednak bez Stepanidy Maciejówny, kazał więc zaprzęgać i wybrał się do Świętozierskiej pustelni. Ktoś z domowników, bojąc się niewidzialnej Stepanidy, śmiał się sprzeciwiać; ale książę się uparł. Wyjechał wczoraj po obiedzie, nocował w Igiszewie, odjechał ze stacji o świcie i na samym skręcie drogi do mnicha Misaiła wleciał z karetą prawie że w jar. Ratuję go, namawiam do zajazdu do naszej wspólnej przyjaciółki, czcigodnej Marji Aleksandrówny, odpowiada mi na to, że pani jest najbardziej czarującą kobietą ze wszystkich, jakie kiedykolwiek znał, — otóż i jesteśmy tutaj, a książę poprawia teraz na górze swoją toaletę przy pomocy swego kamerdynera, którego nie zapomniał wziąć ze sobą, i którego nigdy i w żadnym wypadku wziąć nie zapomni, dlatego, że wołałby raczej umrzeć, niż zjawić się przed paniami bez pewnych przygotowań lub powiedzmy raczej — poprawek... Oto i cała historja! Historja bardzo miła i zajmująca, nieprawdaż?
— Co za wesołek z tego Mozglakowa, Zino! — woła Marja Aleksandrówna, wysłuchawszy do końca, — jak on dowcipnie to wszystko opowiedział! — Ale słuchajno, panie Pawełku, — maleńkie zapytanie: proszę mi gładziutko wyjaśnić swoje pokrewieństwo z księciem! Nazywa go pan wujaszkiem?
— Dalibóg nie wiem, Marjo Aleksandrówno, jakim ja jestem jego krewnym: zdaje się siódmy koł w płocie. Nie jestem temu winien ani trochę; wszystkiemu winna jest cioteczka Aglaja Michajłówna. Zresztą, wspomniana ciotka nie ma niczego lepszego do roboty, jak przeliczać na palcach familję; to ona skłoniła mnie w ubiegłym roku do udania się do Duchanowa. Życzę jej z serca, by sama tak jeździła! Poprostu nazywam go wujaszkiem; on przyjmuje. Oto i ma pani całe nasze pokrewieństwo, przynajmniej na dzisiaj...
— Ja ciągle powtarzam, że chyba sam Pan Bóg mógł pana natchnąć do przywiezienia księcia prosto do mnie! Drżę, myśląc o tem, coby się z nim, biedaczkiem, było stało, jeśliby się był dostał do kogoś innego, a nie do mnie? Toż to byliby go tutaj rozchwytali, rozebrali do ostatniej kosteczki, zjedli. Byliby się rzucili na niego, jak na kopalnię złota, jak na skarb odnaleziony, — proszę darować, byliby go — obkradli! Nie ma pan pojęcia, jacy tu są chciwi, podli i podstępni ludzie wokoło, Pawle Aleksandrowiczu!
— Ach, Boże, a do kogoż miałby go zawieźć, jeśli nie do pani, Marjo Aleksandrówno! — podchwytuje Anastazja Piotrówna, wdówka, nalewająca herbatę. — Przecie nie do Anny Mikołajówny, jak pani sądzi?
— Ale, ale, czemuż to on tak długo nie przychodzi? Trochę to nawet dziwne, mówi Marja Aleksandrówna, niecierpliwie wstając z fotelu.
— Wujaszek? E, ja myślę, że on jeszcze z pięć godzin będzie się ubierał! Prócz tego, ponieważ on zupełnie stracił pamięć, więc może i zapomniał, że przyjechał w gościnę. Wszak to człowiek bardzo dziwny, Marjo Aleksandrówno.
— Idźże pan, co pan gada!
— Wcale nie co pan gada, Marjo Aleksandrówno, lecz jest to najprawdziwsza prawda! Wszak jest to półkompozycja, a nie człowiek! Pani go widziała przed sześciu laty, a ja zaledwie przed godziną. Wszak to półnieboszczyk! Wszak to tylko reminiscencja człowieka; zapomniano go pochować! Oczy ma wstawione, nogi korkowe, cały porusza się na sprężynach i mówi także na sprężynach!
— Boże zmiłuj się! Ależ to z pana sowizdrzał, skoro się pana słucha! — strofuje Marja Aleksandrówna podniesionym głosem przybierając surowy wyraz twarzy. — Że też panu, takiemu młodemu człowiekowi, w dodatku krewnemu, nie wstyd tak mówić o tym czcigodnym staruszku! Nie mówiąc już o jego bezprzykładnej dobroci, — i głos jej brzmi jakimś tragicznym akcentem, — niechże pan pamięta, że to ostatek, że tak powiem, ułamek naszej arystokracji. Mon ami, przyjacielu! Pojmuję, że — staje się pan sowizdrzałem z powodu tych pańskich nowych idej, które nam pan ciągle tłumaczy. Lecz mój Boże! Ja sama — jestem zwolenniczką tych waszych nowych idej! Pojmuję, że w zasadzie wasz kierunek jest szlachetny i uczciwy. Ja to czuję, że w tych nowych idejach jest nawet coś wzniosłego; wszystko to jednak nie przeszkadza mi widzieć prostą, powiedzmy praktyczną stronę sprawy. Żyłam w świecie, widziałam więcej od pana, wreszcie, jestem matką, a pan młody jeszcze jesteś. Książę jest staruszkiem i dlatego wydaje się nam śmiesznym! Co więcej, tamtego razu mówił pan, że ma pan zamiar obdarzyć swych chłopów wolnością, że trzeba przecież uczynić coś dla swego stulecia, dla postępu, a wszystko to wskutek tego, że naczytałeś się pan jakiegoś tam swojego Szekspira! Wierz mi pan, Pawle Aleksandrowiczu, pański Szekspir bardzo już dawno życie swe zakończył i jeśliby zmartwychwstał, to przy całym swym rozumie, nie wyznałby się w życiu naszem ani na jotę. Jeśli jest jeszcze trochę rycerskości i prawdziwych wyżyn we współczesnem nam społeczeństwie, to właśnie tylko w wyższych sferach. Książę i w siermiędze pozostanie księciem, książę nawet w lepiance poruszać się będzie jak w pałacu! a przeciwnie — ot naprzykład mąż Natalji Dymitrówny wybudował sobie prawie że pałac, — a przecież jest on tylko mężem Natalji i niczem więcej! Albo i sama Natalja Dymitrówna, choćby nawet pięćdziesiąt krynolin ubrała, — mimo to pozostanie zawsze tylko Natalją Dymitrówną, i niczego nie wskóra. Pan także, po części, jesteś przedstawicielem sfery wyższej, dlatego, że z niej się pan wywodzi. Także i ja nie uważam się w niej za obcą, — a zna pan przysłowie o ptaku, który kala swe gniazdo! A zresztą, pan sam dojdzie do tego wszystkiego i bez mojej pomocy, mon cher Paul, i zapomni pan o pańskim Szekspirze. Przepowiadam to — panu. Jestem przekonana, że pan nawet i teraz nie jesteś szczery, i tak sobie tylko idziesz za modą. Wkońcu, — lecz już zanadto się rozgadałam. Posiedź pan tu, proszę, mon cher Paul, a ja pójdę na górę i dowiem się, co słychać z księciem. Być może, że potrzebuje czego, a zna pan moją służbę...
I Marja Aleksadrówna śpiesznie wyszła z komnaty, przypomniawszy sobie swoją złą służbę.
— Marja Aleksandrówna, widocznie, bardzo się cieszy, że książę nie wpadł w ręce tej trzpiotki, Anny Mikołajówny. Przecie ona zawsze chełpiła się, że jest jego kuzynką. Przypuszczam, puszczam, że pęka teraz ze złości! — zauważyła Anastazja Piotrówna; widząc jednak, że nikt jej nie odpowiada, i spojrzawszy na Zinę i na Pawła Aleksandrowicza, domyślna pani Ziabłowa zaraz wyszła z komnaty, niby nie mając czasu. Zresztą jednak bezzwłocznie sobie to wynagrodziła, bo zatrzymała się za drzwiami i zaczęła podsłuchiwać.
Paweł Aleksandrowicz natychmiast zwrócił się do Ziny. Był okropnie zmięszany; głos jego drżał.
— Panno Zynaido, nie gniewa się pani na mnie? — przemówił, a twarz jego miała wyraz skromny i błagalny.
— Na pana? Za co? — rzekła Zina, lekko się zarumieniwszy i wzniósłszy nań swe cudowne oczy.
— Za mój wcześniejszy przyjazd, panno Zynaido! Nie wytrzymałem, nie mogłem wyczekać jeszcze całych dwu tygodni... Widywałem panią w snach nawet... Przyleciałem dowiedzieć się, jaki los mnie czeka... Lecz pani się chmurzy, pani się gniewa! Czy i teraz nie dowiem się niczego stanowczego?
Zynaida rzeczywiście się zachmurzyła.
— Spodziewałam się, że pan zacznie o tem mówić, — odpowiedziała, znowu spuściwszy oczy, głosem twardym i surowym, w którym słychać też było wielkie niezadowolenie. — A ponieważ to przewidywanie było dla mnie bardziej niż ciężkie, dlatego im prędzej się ono sprawdziło, tem lepiej. Pan znowu żąda, to jest prosi o odpowiedź. Pozwoli pan, że ją panu powtórzę, bo moja odpowiedź jest zawsze jedna i ta sama: zaczekaj pan! Powtarzam panu, — jeszcze się nie zdecydowałam i nie mogę panu przyrzec, że zostanę żoną pańską. Takich rzeczy nie żąda się gwałtem, Pawle Aleksandrowiczu... By jednak uspokoić pana, dodaję, że nie odmawiam panu definitywnie. Proszę też i to zapamiętać, iż czyniąc panu teraz nadzieję na przychylną decyzję, czynię to jedynie dlatego, że zniżam się do pańskiej niecierpliwości i niepokoju. Powtarzam, że pragnę zatrzymać zupełną swobodę w swej decyzji, i jeśli powiem panu wkońcu, że się nie zgadzam, to wtedy pan nie powinien mnie winić, że zwodziłam pana. A zatem, proszę to przyjąć do wiadomości.
— A więc, cóż, cóż mi po tem! — zawołał Mozglakow głosem żałosnym. — Jakaż to nadzieja! Mogęź istotnie ułowić bodaj cień nadziei ze słów pani, panno Zynaido?
— Proszę sobie przypomnieć wszystko, co panu powiedziałam, i uławiaj pan, co się panu podoba. Wedle woli. Ja jednak niczego więcej nie dodam. Nie odmawiam panu jeszcze, a tylko mówię: czekaj pan. Lecz powtarzam panu, zastrzegam sobie zupełne prawo odmówienia panu, jeśli inaczej się namyślę. Zauważę jeszcze jedno: jeśli pan przyjechał wcześniej od oznaczonego na odpowiedź terminu, w tym zamiarze, by działać drogą okrężną, licząc na postronną protekcję, naprzykład chociażby na wpływ mojej mamy, to się pan bardzo pomylił w rachubach. Wtedy ja odrazu panu odmówię, słyszy pan? A teraz — dość o tem, i proszę, do wiadomej chwili nie wspominać mi o tem ni słowem.
Wszystko to wypowiedziane zostało sucho, twardo i bez zająknienia, jak zawczasu wyuczona lekcja. M-eur Paul czuł, że odprawiono go z długim nosem. W tej chwili powróciła Marja Aleksandrówna. Prawie zaraz za nią powróciła też pani Ziabłowa.
— On, zdaje się, zaraz zejdzie, Zino! Anastazjo Piotrówno, proszę zaraz zaparzyć świeżą herbatę! — Marja Aleksandrówna była trochę jakby rozgorączkowana.
— Anna Mikołajówna już przysyłała na zwiady. Jej Anuśka przybiegała do kuchni i dopytywała się. Toż to się teraz złości! — zakomunikowała Anastazja Piotrówna, chwytając za samowar.
— Co mi tam do tego! — rzekła Marja Aleksandrówna, odpowiadając Ziabłowej przez plecy. — Tak jakby mię to interesowało, co sobie myśli Anna Mikołajówna? Wierz mi pani, ja nie będę posyłała do niej do kuchni nigdy i nikogo. I dziwi mię, bardzo mię to dziwi, dlaczego pani zawsze uważa mnie za wroga tej biednej Anny Mikołajówny, zresztą nie sama pani tylko, ale i całe miasto? Powołuję się na pana, Pawle Aleksandrowiczu! Pan zna nas obie, — no i dlaczego jabym miała być jej wrogiem? Rywalizacja o pierwszeństwo? Ależ to jest mi najzupełniej obojętne. Niech jej będzie, niechaj ona będzie pierwsza! Gotowa jestem pierwsza pojechać do niej, przyznać jej to pierwszeństwo. I wkońcu, — wszystko to jest jedna niesprawiedliwość. Ja się za nią ujmę, obowiązkiem moim jest ująć się za nią! Wszyscy ją oczerniają. Czemu wy wszyscy na nią napadacie? Młoda jest i lubi stroje, — za to, czy co? Ale ja sądzę, że lepiej już lubić stroje, jak coś innego, jak naprzykład Natalja, która — lubi takie rzeczy, że nazwać ich po imieniu nie można. Czy może za to, że Anna Mikołajówna jest towarzyska, jeździ po wizytach i nie może w domu usiedzieć? Ależ mój Boże! Wszak ona nie otrzymała żadnego wykształcenia i rzecz naturalna, że trudno jej otworzyć naprzykład książkę lub zająć się czemkolwiek bądź bodaj przez dwie minuty z rzędu. Ona kokietuje i z okna robi oczy do wszystkich, kto tylko się nawinie na ulicy. Lecz dlaczegóż wmawiają w nią, że jest przystojna, skoro ma ona tylko dwa białe policzki i nic więcej. Śmieją się z jej pasji do tańców, — zgoda! Pocóż jednak wmawiają w nią, że znakomicie tańczy? Nosi niemożliwe kapelusze i czapeczki, — czyż winna jest jednak temu, że Pan Bóg nie obdarzył jej dobrym smakiem, lecz przeciwnie, obdarzył ją wielką łatwowiernością. Zapewnijcie ją, że to ładnie przypiąć sobie do włosów bibułkę z pomadek, a z pewnością przypnie ją sobie. To plotkarka, — ale jest to powszechny grzech tutaj: kto tu nie uprawia plotek? Bywa u niej Susziłow, ten z bokobrodami, rano, wieczorem i omal że nie w nocy. Ależ Boże, wszak jej mąż siedziałby codzień przy kartach nawet do białego rana! A zresztą być może, że to ostatnie co do Susziłowa jest oszczerstwem. Jednem słowem, ja zawsze, zawsze się ujmę za nią!... Boże wielki! oto i książę! To on, on! Poznałabym go w tysięcznym tłumie! Wkońcu widzę pana, mon prince! — zawołała Marja Aleksandrówna i rzuciła się na powitanie wchodzącego księcia.




ROZDZIAŁ IV.

Na pierwszy, przelotny rzut oka absolutnie nie za liczycie państwo tego księcia do starców, i dopiero przyjrzawszy mu się bliżej i uważniej, zobaczycie, że jest to istotny nieboszczyk na sprężynach. Wszelkie środki sztuczne tu zastosowano, by nadać tej mumji kostjum młodzieńca. Przedziwna peruka, bokobrody, wąsy i hiszpanka, wyśmienitej czarności, zakrywają połowę twarzy. Twarz sama wypudrowana i wyszminkowana nadzwyczaj zręcznie i niema prawie na niej zmarszczek. Gdzie one się podziały? — Niewiadomo. Ubrany jest wedle ostatniej mody, wprost jakgdyby z żurnalu wycięty. Jest w jakimś żakiecie czy czemś podobnem, dalibóg, nie wiem w czem właśnie, jest to jednak coś nadzwyczajnie modnego i nowoczesnego, stworzonego do wizyt porannych. Rękawiczki, krawat, kamizelka, bielizna i wszystko zresztą, — wszystko to jest olśniewającej świeżości i w wytwornym guście. Książę trochę utyka, utyka jednak z taką gracją, jak gdyby i to było modnie nieodzowne. Na oku nosi monokl, na temsamem zresztą oku, które i bez tego jest szklane. Książę przepojony jest perfumami. Konwersując, przeciąga jakoś szczególnie niektóre słowa, — może wskutek starczej niemocy lub też dlatego, że wszystkie zęby ma wstawione, a może być, że i dla nadania sobie powagi. Niektóre zgłoski wymawia nadzwyczaj słodko, zgłoskę je ze szczególnym naciskiem. Tak brzmi u niego coś jak ttek, tylko że bardziej miękko. We wszystkich jego manierach jest pewna wytworna, wyuczona niedbałość; to pozostałość z całego jego dandysowskiego życia. Lecz wogóle, jeśli i zachowało się cokolwiek z jego dawnego dandyzmu, to zachowało się już tylko nieświadomie, w postaci jakiegoś niejasnego wspomnienia, jako cień jakiejś przeżytej, dawno odśpiewanej przeszłości, której, ach, nie wskrzeszą już żadne kosmetyki, gorsety, genjusze perfumerji i perukarze. I dlatego lepiej zrobimy, jeśli zawczasu wyznamy, że staruszek, o ile jeszcze nie stracił rozumu, to dawno już stracił pamięć i co chwila mięsza, powtarza się i nawet mówi całkiem od rzeczy. Potrzeba pewnej umiejętności, by z nim rozmawiać. Lecz Marja Aleksandrówna jest pewna siebie i pełna otuchy i na widok księcia popada w niewymowny zachwyt.
— Ależ pan wcale, wcale się nie zmienił! — woła, łapiąc gościa za obie ręce i sadzając go w wygodnym fotelu. — Proszę, proszę siadać, mości książę! Sześć lat, całych lat sześć nie widzieliśmy się i ani słówka przez cały ten czas nie napisać! O jakże pan wobec mnie przewinił, książę! Zła byłam na pana, mon cher prince! Ale, — herbaty, herbaty! Ach Boże! Anastazjo Piotrówno, herbaty!
— Dziękuję, dzię-ku-ję, za-win-niłem! szepleni książę (zapomnieliśmy uprzedzić, że on trochę szepleni, ale i to czyni jakoś modnie). — Za-wi-ni-łem! I proszę wystawić sobie, że jeszcze w przeszłym roku nieod-wo-łal-nie chciałem odwiedzić panią i jej dom — dodaje, oglądając salon przez binokle. — Lecz odstraszyli mię: tu powiadają była cho-le-ra...
— Nie, książę, u nas nie było cholery, — mówi Marja Aleksandrówna.
— Była tylko zaraza na konie, wyjaszku! — wtrąca Mozglakow, chcąc zaznaczyć swoją obecność. Marja Aliksandrowna mierzy go surowem spojrzeniem.
— No, tak, za-ra-za, czy coś w tym rodzaju... Więc się wstrzymałem. Lecz jakże się ma mąż pani, droga Anno Mikołajówno? Ciągle jeszcze służy w prokura-tu-rze?
— N-nie, książę, — mówi Marja Aleksandrówna z małem zająknieniem. — Mój mąż nie jest pro-kura-to-rem...
— O zakład idę, że wujaszek pomięszał sobie i uważa panią za Annę Mikołajównę Antypowę! — woła domyślny Mozglakow, lecz zaraz się ukąsił w język, widząc, że i bez tych objaśnień Marja Aleksandrówna stanęła, jakgdyby ją kto zimną wodą oblał.
— No, tak, tak, Annę Mikołajównę, i... i... (zawsze zapominam!) No, tak, Antypównę, właśnie Anty-pównę, — potakuje książę.
— N-nie, książę, pan się pomylił, — mówi Marja Aleksandrówna z gorzkim uśmiechem. — Przecie ja nie jestem Anną Mikołajówna i przyznam się, wcale nie spodziewałam się, że mnie pan nie pozna; Zadziwiasz mię, książę! Jestem dawną przyjaciółką, Marją Aleksandrówną Moskalewą.
— Marją A-leks-and-równą! Wystawcie sobie państwo! A ja właśnie przypuszczałem, że pa-ni jest (jakże to jej) — no, taki Anną Wasiljewną... C’est delicieux! To znaczy, że ja niewłaściwie zajechałem. A ja myślałem, przyjacielu, że ty wie-ziesz mnie właśnie do tej Anny Maciejówny. C’est charmant! Zresztą, to mi się często zdarza... Ja często niewłaściwie zajeżdżam! Wogóle, zadowolony jestem, zawsze jestem zadowolony, cokolwiek mi się zdarzy. To pani nie jest Anastazją Wasiljewną? To ciekawe...
— Marją Aleksandrówną, książę, jestem Marją Aleksandrówną! Wielki to grzech, doprawdy! Zapomnieć swą najlepszą, najlepszą przyjaciółkę!
— No, tak, naj-le-pszą przyjaciółkę... pardon, pardon! szepleni książę, zapatrzywszy się w Zinę.
— To moja córka, Zina. Nie zna pan jej jeszcze, książę. W tym czasie, gdy pan tu bywał, bawiła poza domem, pamięta pan, w roku x-tym?
— To pani córka! Charmante, charmante! mruczy książę, pożądliwie lornetując Zinę. — Mais quelle beaute! — szepce, widocznie oszołomiony.
— Proszę pić herbatę, książę, — mówi Marja Aleksandrówna, zwracając uwagę księcia na lokajczyka, stojącego przed nim z tacą w ręku. Książę bierze filiżankę, zapatrzony w chłopca, który ma pulchne, różowe policzki.
— A-a-a, to synek pani? — powiada. — Co za ślicz-ny chłopak! I-i-i zapewne do-brze się sprawuje?
— Ale książę, — śpiesznie przerywa mu Marja Aleksandrówna, — słyszałam o okropnej przygodzie! Wyznaję, że odchodziłam od zmysłów ze strachu... Nie zwichnął się pan czasem? Proszę uważać! Tego lekceważyć nie należy.
— Przewrócił! Przewrócił! Stangret mię przewrócił! woła książę z niezwykłem przejęciem. — Myślałem już, że następuje koniec świata czy coś w tym rodzaju i przyznaję się, że tak się nastraszyłem, że Boże uchowaj! — Byłem już jedną nogą w niebie! Nie spodziewałem się! Zupełnie się nie-spo-dzie-wa-łem. A wszystkiemu winien jest Te-o-fil, mój stangret! Przyjacielu, zdaję się we wszystkiem na ciebie: zarządź się i zbadaj to dokładnie. Jestem pew-ny, że on na moje życie na-sta-wał!
— Dobrze, dobrze, wujaszku! odpowiada Paweł Aleksandrowicz, — już ja zbadam wszystko. Proszę jednak wysłuchać mię, wujaszku! Czy wujaszek mu przebaczy, tak od dzisiejszego święta, co? Jak wujaszek sądzi?
— Za-nic w świe-cie nie przebaczę! Jestem pewny, że on na życie moje nastawa!! On i Laurenty, którego zostawiłem w domu. Wyobraźcie sobie, nałapał się, wiecie, jakichś tam nowych idej! Przejawiła się w nim jakaś przekora, chętka do przeczeń... Słowem: komunista w całkowitem tego słowa znaczeniu! Lękam się już nawet z nim spotykać oko w oko!
— Ach, utrafiłeś pan w samo sedno książę! — woła Marja Aleksandrówna. — Nie uwierzyłby pan, jak ja sama cierpię przez tych niegodziwych służących! Prószę sobie wyobrazić: zmieniłam obecnie dwóch z moich ludzi i przyznam się, że nowoprzyjęci są tak głupi, że poprostu bić się z nimi muszę od rana do wieczora. Nie uwierzyłby pan, jak oni okropnie są głupi, książę!
— Hm, tak to, tak! Lecz wie pani, ja nawet lubię, jeśli lokaj po części jest głupi, — czyni uwagę książę, który, jak wszyscy starcy, lubi, jeśli gadania jego słuchają z chęcią przypodobania mu się. — Lokajowi z tem tak do twarzy, — a nawet stanowi to godność jego, jeśli jest wierny i ograniczony. Naturalnie, w pewnych wy-pad-kach tylko. Przydaje mu to więcej go-dno-ści, na twarzy jego zjawia się wtedy pewien wyraz u-ro-czy-sty; słowem, więcej ma dobrego wy-cho-wa-nia, a ja przedewszystkiem żądam od człowieka dobrego wy-cho-wa-nia. Służy naprzykład u mnie Terenty. Ty sobie przypominasz, przyjacielu, Te-ren-te-go? Gdy tylko popatrzyłem pierwszy raz na niego, odrazu mu przepowiedziałem: tyś powinien pełnić obowiązki szwaj-ca-ra! Głupi fe-no-menalnie! Patrzy jak baran na wodę! Ale co za go-dność w nim, co za uroczysty wyraz! Wól ma jasno-różowy! No, a to przy białym krawacie i przy liberji, daje przepyszny efekt. Z duszy go polubiłem. Czasami patrzę na niego i nie mogę oczu oderwać: stanowczo tworzy doktorską rozprawę, — taki ma skupiony wyraz twarzy! Słowem, prawdziwy niemiecki filozof Kant, albo raczej tłusty indyk karmny. Prawdziwy to lokaj comme il faut...
Marja Aleksandrówna zachodzi się od śmiechu, serdecznie zachwycona i nawet klaszcze w swe różowe dłonie. Paweł Aleksandrowicz wtóruje jej z całego serca: wujaszek ogromnie go interesuje. Zachichotała też Anastazja Piotrówna. A nawet Zina się uśmiechnęła.
— Doprawdy, ile pan posiada humoru, wesołości, ile ésprit, książę! — woła Marja Aleksandrowa. — Posiada pan rzadką zdolność zaobserwowania najsubtelniejszych, najśmieszniejszych rysów charakteru!... I z takim talentem zniknąć z towarzystwa, zamknąć się na całych pięć lat! Przecie książę pan mógłby zostać literatem! Zapędziłby pan w kozi róg Fonwizina, Gribojedowa, a nawet samego Gogola!
— Hm, hm, tak, tak! — mówi zadowolony książę, — za-pę-dził-bym... i, wie pani, byłem ogromnie utalentowany i zdolny dawniej. Napisałem nawet dla sceny wo-de-wil. Było w nim parę zachwycających kupletów! Zresztą nigdy go nie grano...
— Ach, co za rozkosz byłaby to przeczytać! I wiesz, Zino, właśnie teraz jest cudowna sposobność — a propos! Pewne koła w naszem mieście zamierzają urządzić przedstawienie, — na cele patriotyczne, książę, czysty dochód przeznaczony będzie dla inwalidów wojennych... Gdyby tak wystawić pański wodewil?
— Oczywiście gotów jestem napisać nanowo zresztą zupełnie go zapomniałem. Pamiętam jednak, że było w nim dwa-trzy kalambury takie, że... (i książę cmoknął swoją rękę) — I wogóle, kiedy byłem za grani-cą, robiłem wszędzie fu-ro-rę. Pamiętam lorda Bajrona. Byliśmy z nim na przyjacielskiej sto-pie. Cudownie tańczył krakowiaka na kongresie wiedeńskim.
— Lord Bajron, wujaszku? Daruj, wujaszku, co ty mówisz?
— No, tak, lord Bajron. Zresztą, może być, że to nie był lord Bajron, tylko ktoś inny. Istotnie, był to nie lord Bajron, tylko pewien Polak! Przypominam sobie teraz bardzo dokładnie. Był to nadzwyczajnie oryginalny Po-lak: przedstawił się jako hrabia, a potem się pokazało, że był kucharzem. Tylko że za-chwy-ca-jąco tańczył krakowiaka i w końcu złamał sobie nogę. Wtedy jeszcze, napisałem był następujące okolicznościowe wiersze:

Pewien, Polak, zabijaka,
Tańczył krakowiaka...

A dalej... a dalej, już sobie nie przypominam...

A jak nogę złomał,
Nie tańczył, bo chromał...

— Cudownie wujaszku! woła Mozglakow, popadając w coraz większy zachwyt.
— Tak, przypomniałem sobie, — odpowiada wujaszek, — coś w tym rodzaju. A zresztą może to inaczej brzmiało, ale wiersze były bardzo udatne... Wogóle zapomniałem sobie wielu zdarzeń. To z powodu moich licznych zajęć.
— Ale proszę mi powiedzieć, książę, czemże to pan się zajmował przez cały ten czas w takiem odosobnieniu? — zagadnęła rozciekawiona Marja Aleksandrówna. — Tak często myślałam o panu, mon cher prince, że doprawdy płonę niecierpliwością, by się dowiedzieć o tem czegoś bardziej szczegółowo...
— Czem ja się zajmowałem? No, wogóle, wie pani, przecie zajęć jest mnóstwo. Gdy się, naprzykład — spoczywa; a czasami znowu chodzę, wyobrażam różne rzeczy...
— Musisz mieć nadzwyczaj bujną wyobraźnię, wujaszku?
— Wyobraźnię mam bujną, mój kochany. Czasami to sobie coś takiego wyobrażam, że nawet sam sobie się potem dzi-wię. Kiedy byłem w Kadujewie... A propos! Ty zdaje się byłeś kadujewskim wicegubernatorem?
— Ja, wujaszku? Skądże? Co wujaszek mówi! — woła Paweł Aleksandrowicz.
— Wystaw sobie, mój przyjacielu! A ja zawsze cię miałem za wicegubernatora i myślałem: cóż to takiego, twarz jego jakgdyby się zupełnie zmieniła?... Tamten, wiesz, miał twarz taką po-waż-ną, mądrą. Był człowiekiem nad-zwy-czaj-nie mądrym i zawsze pi-sał wiersze na różne okoliczności. Troszeczkę tak z boku podobny był do króla pikowego...
— Nie, książę, — przerywa Marja Aleksandrówna, — daję słowo, pan sam się zgubi takiem życiem! Zamknąć się na pięć lat w odosobieniu, nikogo nie widzieć, niczego nie słyszeć! Ależ pan jest człowiekiem zgubionym, książę! Proszę zapytać, kogo pan chce, z tych, którzy są panu oddani, a powie to panu każdy, że pan jesteś — człowiekiem zgubionym!
— Czy być może? — woła książę.
— Zapewniam pana; mówię to panu jak przyjaciółka, jak siostra pańska! Mówię dlatego, że pan jesteś mi drogi, że pamięć o przeszłości jest dla mnie święta! Cóż mi po tem, by pana raczyć fałszami? Z duszy mówię, że koniecznie powinien pan zmienić od podstaw tryb swego życia, — w przeciwnym razie pan się rozchorujesz, zniszczysz się pan, umrzesz...
— Ach, Boże! Czyż naprawdę mam tak prędko umrzeć! — woła książę ze strachem, — i wie pani, zgadłaś pani: ogromnie mnie męczą hemoroidy, a zwłaszcza od niejakiego czasu... I ilekroć mi się powtórzą, to wogóle dziw-ne występują przytem symptomy (ja państwu opiszę je szczegółowo)... Najpierw...
— Wujaszku, opowie nam to wujaszek innym razem, podchwytuje Paweł Aleksandrowicz, — a teraz czy nie czasby nam jechać?
— No, tak! Dobrze, innym razem. Być może, rzecz nie bardzo to i ciekawa. Rozmyśliłem się... a jednak jest to choroba niesłychanie ciekawa. Ma różne epizody... Przypomnij mi, przyjacielu, to ja ci wieczorem opowiem pewien wypadek szcze-gó-ło-wo...
— Proszę mnie wysłuchać, książę. Czy nie powinienby pan poddać się leczeniu za granicą, — przerywa raz jeszcze Marja Aleksandrówna.
— Za granicą? No, tak, tak! Ja z pewnością wyjadę za granicę. Pamiętam, gdy byłem za granicą w latach..., to było tam nie-sły-cha-nie wesoło. Omal że się nie ożeniłem z pewną Francuską, vicomtessą. Byłem wtedy nadzwyczaj zakochany i chciałem poświęcić jej całe swoje życie. Ale, zresztą, nie ja się z nią ożeniłem, tylko kto inny. I taki dziwny był wypadek: rozstałem się z nią na dwie godziny tylko, a inny zatriumfował, pewien baron, Niemiec; on w jakiś czas później był w zakładzie obłąkanych.
— No, cher prince, ja dlatego mówiłam, że pan powinien serjo pomyśleć o swem zdrowiu. Za granicą tyle jest sławnych lekarzy... A nadto sama zmiana trybu życia warta jest zachodu! Powinien pan stanowczo porzucić przynajmniej na jakiś czas pańskie Duchanowo.
— Na-tu-ral-nie! Ja to dawno już postanowiłem i wiecie, zamierzam leczyć się hy-dro-pa-tją.
— Hydropatją?
— Tak, hydropatją. Leczyłem się już hy-dropa-tją. Byłem wtedy w kąpielach. Była tam pewną Rosjanka, wielka pani. — zapomniałem już jej nazwiska, — kobieta niezwykle poetyczna, siedemdziesięcioletnia. Miała i córkę przy sobie, lat pięćdziesięciu, z bielmem na oku. Ona także mówiła prawie wierszami. Później zda-rzył się jej nieszczęśliwy wypadek: wpadłszy w gniew, zabiła swoją służącą, i za to odpowiadała w sądzie. Otóż one postanowiły były mnie leczyć hydropatją. Byłem i tak zupełnie zdrów; ale, jak się przyczepiły obie do mnie: „lecz się, i lecz się!“, to ja z delikatności zacząłem pić wodę mineralną; myślałem: może rzeczywiście mi ulży. Piłem-piłem, piłem-piłem, wypiłem wodospad cały i, wiecie, ta hydropatja to rzecz bardzo pożyteczna, strasznie dużo miałem z niej korzyści, tak, że jeślibym był wkońcu nie zacho-ro-wał, to, zapewniam was, byłbym zupełnie zdrów...
— Wniosek bardzo słuszny, wujaszku. Proszę mi powiedzieć, czy wujaszek uczył się logiki?
— Boże! Cóż za pytania pan stawia! — rzuca ostrą uwagę zgorszona Marja Aleksandrówna..
— Uczyłem się, przyjacielu, ale bardzo już dawno. Filozofji też się uczyłem, w Niemczech cały kurs przeszedłem, tylko że wtedy jeszcze wszystko zapomniałem. Lecz... wyznaję szczerze... pani tak mię nastraszyła temi chorobami, że jestem zupełnie rozstrojony nerwowo. Zresztą, ja zaraz powrócę...
— Dokąd-że to, książę? — woła ze zdziwieniem Marja Aleksandrówna.
— Ja zaraz, zaraz... Chcę tylko zapisać sobie pewną nową myśl... au revoir...
— Wspaniały jest, co!? — powiada Paweł Aleksandrowicz i aż pokłada się ze śmiechu.
Marja Aleksandrówna traci resztę cierpliwości.
— Nie pojmuję, stanowczo nie pojmuję, czego pan się śmieje! — poczyna rozgorączkowana. Śmiać się z szanownego staruszka, w dodatku krewnego, wyśmiewać każde jego słowo, korzystając z jego anielskiej dobroci! Rumieniłam się za pana, Pawle Aleksandrowiczu! Powiedzże mi pan, co też jest w nim śmiesznego, zdaniem pańskiem? Co do mnie, to wcale nic śmiesznego w nim nie widzę.
— A to, że nie poznaje ludzi, że język mu się plącze?
— Jest to następstwem jego życia, pięcioletniego zamknięcia, pod nadzorem tej piekielnicy... Należy mu współczuć, a nie drwić sobie z niego. Mnie samej nawet nie poznał; był pan świadkiem tego. To już że tak powiem, — woła o pomstę do nieba! Stanowczo trzeba go ratować! Proponuję mu wyjazd za granicę, jedynie w tej nadziei, że może porzuci tę... przekupkę.
— Wie pani co? Trzeba go ożenić, Marjo Aleksandrówno! — rzecze Paweł Aleksandrowicz.
— Już znowu! Pan jest niepoprawny, m-er Mozglakow!
— Nie, Marjo Aleksandrówno, nie! Tym razem mówię całkiem poważnie! Dlaczegożby go nie ożenić? To dobra myśl! C’est une idée comme une autre! Czemże to może mu zaszkodzić, proszę mi powiedzieć!? Przeciwnie, jest on w takiem położeniu, że podobny środek może go tylko uratować. Primo, zbawi go to od tej wietrznicy (przepraszam za wyrażenie). Secundo, to rzecz główna, — proszę sobie przedstawić, że wybierze on sobie dzieweczkę lub raczej wdówkę miłą, dobrą, rozumną, skromną i, co najgłówniejsza, biedną, która będzie go doglądała jak córka, i pojmie, że zrobił on dobrodziejstwo dla niej, jeśli się z nią ożenił. A cóż może być lepszego dla niego, jak nie bliska, szczera i szlachetna istota, która nieustannie będzie mu dotrzymywała towarzystwa, zamiast tej... baby. Naturalnie, musi ona być piękna, bo staruszek i teraz jeszcze lubi tylko piękne. Zauważyła pani, jak on wlepiał oczy w pannę Zynaidę?
— Gdzie pan jednak znajdzie taką kobietę? — zapytuje Anastazja Piotrówna, która uważnie nadstawiła uszu.
— Pyta pani jeszcze! A pani sama? co? jeśliby pani tylko chciała! Za pozwoleniem: dlaczegożby pani nie mogła zostać żoną księcia? Przedewszystkiem jest pani — piękna, secundo wdowa, tertio — szlachetna, dalej — biedna (bo też rzeczywiście nie jest pani bogata), wkońcu — jest pani kobietą rozumną, ergo będzie go pani kochała, na rękach nosiła, wypędzi pani tę babę na cztery wiatry, jego wywiezie za granicę i będzie go pani karmiła manną i cukierkami, a wszystko to akuratnie do tej chwili, w której on porzuci ten świat, a to się stanie równo za rok, a może być także, że za dwa i pół miesiąca. Wtedy będzie pani — księżną, bogatą wdową i w nagrodę za swą decyzję, wychodzi pani za mąż za markiza lub generalnego intendanta! C’est joli, prawda?
— Fi, Boże! Zdaje mi się, że jabym w nim, gołąbeczku, zakochała się ze samej wdzięczności, jeśliby tylko uczynił mi propozycję małżeństwa! — woła pani Ziabłowa, a ciemne, wyraziste jej oczy błyszczą na samą myśl o tem. — Tylko że to wszystko, niestety, jest — próżnem gadaniem?
— Próżnem gadaniem? Chce pani, by się na tem nie skończyło? Niechże się pani zwróci do mnie z przyjemną prośbą, a daję sobie palec uciąć, jeśli pani dziś jeszcze nie zostanie narzeczoną księcia! Wszak nic łatwiejszego, jak wujaszka namówić do czego, lub wyprowadzić w pole! On zawsze się zgadza: „No, tak, no, tak!“ — sama pani słyszała. Chce pani, to wyprowadzimy go w pole i ożenimy: wszak to dla jego dobra, zlituj się pani nad nim!.. Na każdy wypadek, powinna się pani przystroić trochę, Anastazjo Piotrówno!
Pomysłowość m-eur Mozglakowa przechodzi w hazard. Pani Ziabłowej jednak, przy całym jej rozsądku, naprawdę popłynęła ślinka.
— Wiem to i bez pana że ja teraz wyglądam jak popychadło, — odpowiedziała. Zupełnie się opuściłam, dawno wyrzekłam się marzeń. Doprawdy zeszłam na jakąś madame Griboicier, damę do towarzystwa... A w rzeczywistości wyglądam jak kucharka, prawda?
W czasie tej rozmowy Marja Aleksandrówna siedziała z dziwną jakąś miną na twarzy. Nie pomylę się, jeśli powiem, że słuchała ona dziwnej propozycji Mozglakowa z jakimś strachem, jakgdyby zdrętwiała... Wkońcu się opamiętała.
— Wszystko to bardzo ładnie, przypuśćmy, ale wszystko to jest próżnem gadaniem i bzdurstwem, a co najgłówniejsza — zupełnie niewczesne — przerwała ona cierpko Mozglakowowi.
— Ależ dlaczego, łaskawa Marjo Aleksandrówno, dlaczegóż wszystko to ma być niewczesnem, próżnem gadaniem?
— Z wielu powodów, a przedewszystkiem dlatego, że pan znajdujesz się w moim domu, że książę — jest moim gościem, i że ja nikomu nie pozwolę zapomnieć o szacunku, należnym memu domowi. Uważam pańskie słowa tylko za żart, Pawle Aleksandrowiczu. No, chwała Bogu! Oto i książę!
— Oto jestem! mówi książę głośno, wchodząc do salonu. — Dziwne zaiste, cher ami, ile to dzisiaj ciśnie mi się do głowy różnych myśli. A kiedyindziej to nie uwierzysz może, że wcale żadne myśli mi nie przy-cho-dzą. I siedzę tak nieraz przez cały dzień.
— To, wujaszku, najprawdopodobniej z powodu dzisiejszego upadku. Doznał wujaszek wstrząsu nerwów, i oto...
— Ja sam, przyjacielu, przypisuję to temu właśnie i znajduję ten wypadek nawet po-ży-tecz-nym: tak, że zdecydowałem się przebaczyć memu Te-o-fi-lo-wi. Wiesz co? Zdaje mi się, że on nie nastawał na moje życie. A ty jak myślisz? A przytem on i bez tego był niedawno karany, gdy mu brodę zgolono.
— Brodę mu zgolono, wujaszku? Wszakżeż on ma brodę wielką jak szwabska ojczyzna! — No, tak, jak szwabska ojczyzna. Wogóle, przyjacielu, ty masz zupełną rację w tem, co mówisz. Ale to jest broda sztuczna. I wyobraźcie sobie, co za wypadek; niedawno przysłano mi cennik. Nadeszły z zagranicy wspaniałe bro-dy dla stangretów i dla panów, bokobrody, hiszpanki, wąsy i t. p., a wszystko tylko w najlepszym gatunku i po bardzo umiarkowanych cenach. Myślę sobie, trzeba sprowadzić jedną bro-dę, bodaj na pokaz. Więc zamówiłem brodę dla stangretów i istotnie nadeszła, wprost podziwu godna! Lecz okazuje się, że Teofil ma swoją własną, prawie dwa razy dłuższą. Rozumie się, wynikło nieporozumienie: ogolić swoją czy też przysłaną odesłać z powrotem, a nosić naturalną? Myślałem, myślałem, i postanowiłem, że lepiej już nosić sztuczną.
— Zapewne dlatego, że sztuka jest wyższa od natury, wujaszku!
— Właśnie dlatego. A ile to cierpień kosztowało go, gdy mu brodę golono. Jakgdyby z całą swoją karjerą się rozstawał... Ale czy nie czasby nam jechać, przyjacielu?
— Jestem gotów, wujaszku.
— Spodziewam się jednak, książę, że pan tylko jednego gubernatora odwiedzi! — nakazuje zaniepokojona Marja Aleksandrówna. Jesteś pan teraz moim, książę, i należy pan do mojej rodziny przez cały dzień. Oczywiście nic panu nie powiem o tutejszem towarzystwie. Ani słówkiem o tem nie pisnę. Być może, że pan zapragnie odwiedzić także Annę Mikołajównę, nie mam prawa z góry pana uprzedzać do niej; a przytem jestem święcie przekonana, że czas pokaże swoje. Proszę jednak pamiętać o jednem, że jestem pańską gospodynią, siostrą, mamką, niańką, przez cały ten dzień i wyznaję szczerze, że drżę o pana, książę! Pan nie zna, nie, pan wcale nie zna tych ludzi, zresztą wszystko do czasu!...
— Niech się pani zda na mnie, Marjo Aleksandrówno. Wszystko będzie tak, jak ja pani obiecałem — powiada Mozglakow.
— O już z pana dobry trzpiot! Na pana spuścić się nie można! Czekam pana z obiadem, książę. My obiad jadamy wcześnie. Jakże żałuję, że tym razem mąż mój bawi na wsi! Jakże chętnie powitałby on pana u nas! On tak pana szanuje, tak kocha z duszy i serca!
— Mąż pani? To pani ma także męża? pyta książę.
— Ach, Boże! Ależ to z pana zapominalski, książę! Pan zupełnie, ale to zupełnie zapomniał wszystkiego z dawnych czasów! Mąż mój to Atanazy Maciejowicz, czyż naprawdę go pan sobie nie przypomina? Bawi teraz na wsi, ale pan widziałeś go przecie z tysiąc razy dawniej. Pamiętasz, książę, Atanazego Maciejowicza?...
— Atanazy Maciejowicz! Na wsi, przedstawcie sobie mais c’est délicieux! To pani ma także i męża? Jednak, co to za dziwny wypadek! To jota w jotę zupełnie tak samo, jak w pewnym wodewilu, mąż za drzwi, a wąż.... za pozwoleniem, zapomniałem jak dalej. Zdaje mi się tylko, że w tym wodewilu żona także gdzieś pojechała, zdaje się do Tuły czy do Jarosławia, słowem, śmieszna to była historja.
— Jeden mąż, drugi wąż, wujaszku, podpowiada Mozglakow.
— No-no! tak-tak! dziękuję ci, przyjacielu. Właśnie tak, a nie inaczej. Charmant, charmant! Bardzo składnie. Ty zawsze mówisz jak z nut, kochaneczku! Pamiętam teraz: mąż pojechał do Jarosławia czy też do Kostromy, ale gdzieś pojechała była także żona! Charmant, charmant! Zresztą zapomniałem sobie, o czem to zacząłem był mówić... Tak! A zatem jedziemy, mój przyjacielu. Au revoir, madame, adieu, ma charmante demoiselle, — dodał książę zwracając się ku Zinie i całując koniuszki swych palców.
— Na obiad, na obiad, książę! Proszę nie zapomnąć szybko wrócić! woła wślad za nim Marja Aleksandrówna.




ROZDZIAŁ V.

— Anastazjo Piotrówno, trzeba zaglądnąć do kuchni, — mówi Marja Aleksandrówna, odprowadziwszy księcia. — Mam przeczucie, że ten potwór Nikitka z pewnością zepsuje obiad! Pewna jestem, że on już jest pijany...
Anastazja Piotrówna zastosowuje się do rozkazu. Odchodząc patrzy podejrzliwie na Marję Aleksandrównę i obserwuje jej niezwykłe zdenerwowanie. Zamiast pójść popatrzeć, co robi potwór Nikitka, Anastazja Piotrówna wychodzi do sali, stamtąd kurytarzem do swego pokoju, a stąd do ciemnej izdebki w rodzaju alkierza, gdzie stoją skrzynie, porozwieszana jest wszelaka odzież i przechowuje się w węzełkach brudna bielizna z całego domu. Na palcach podkrada się do zamkniętych drzwi, wstrzymuje oddech, nachyla się, patrzy przez dziurkę od klucza i podsłuchuje. Drzwi te, jedne z trojga drzwi tej samej komnaty, gdzie zostały teraz Zina i jej matka, — są zawsze szczelnie zamknięte i zaryglowane.
Marja Aleksandrówna uważa Anastazję Piotrównę za chytrą a przytem nadzwyczaj lekkomyślną kobietę. Naturalnie, nieraz przychodziła jej myśl, że Anastazja Piotrówna mogłaby się bez ceremonji posunąć aż do podsłuchiwania. Ale w tej chwili pani Moskalewa jest tak zajęta i wzburzona, że zupełnie zapomniała o wszystkich środkach ostrożności. Sadowi się ona we fotelu i znacząco spogląda na Zinę. Zina czuje to spojrzenie na sobie i jakaś wielka, nieprzyjemna troska zaczyna dławić jej serce.
— Zino!
Zina powoli zwraca ku niej swą bladą twarz i wznosi swe czarne, zamyślone oczy.
— Zino, pragnę z tobą pomówić o bardzo ważnej rzeczy.
Zina zwraca się zupełnie ku matce, składa ręce i stoi w oczekiwaniu. Na twarzy jej złośliwy uśmiech, który zresztą stara się ona ukryć.
— Chcę cię zapytać, Zino, jak ci się wydał dzisiaj ten Mozglakow?
— Ty już dawno wiesz, matko, co ja o nim myślę, — odpowiada Zina z niechęcią.
— Tak, mon enfant; zdaje mi się jednak, że staje się on już nazbyt natrętnym ze swemi... konkurami.
— On mówi, że jest we mnie zakochany, więc natrętność jego można mu darować.
— To dziwne, tyś przedtem nie tłumaczyła go tak... chętnie. Przeciwnie zawsze pomiatałaś nim, ilekroć ja zaczęłam o nim mówić.
— Dziwne jest także i to, że tyś matko zawsze go broniła i koniecznie chciałaś, bym wyszła za niego zamąż, a teraz sama nim pomiatasz.
— Prawie, że tak. Nie przeczę, Zino: ja pragnęłam widzieć cię za Mozglakowem. Ciężko mi było patrzeć na twój nieustanny smutek, twoje cierpienia, które bardzo dobrze pojmuję (cokolwiekbyś ty sobie o mnie, myślała!) i które zatruwają mi mój sen po nocach. Przyszłam wkońcu do tego przekonania, że tylko i jedynie znaczna zmiana w twem życiu może cię uratować! A zmianą tą powinno być — zamążpójście. Nie jesteśmy bogaci i nie możemy jechać, naprzykład, za granicę. Tutejsze osły dziwią się, że ty masz lat 23 i dotychczas nie jesteś zamężna, i plotą sobie o tem rozmaite historje, lecz czyż ja mam cię wydać za tutejszego radcę lub za Iwana Iwanowicza, naszego adwokata? Czy są tu dla ciebie mężowie? Mozglakow, to się wie, jest sobie Mozglakow, przecie jednak lepszy on, jak inny. Pochodzi z dobrej rodziny, jest skoligacony, ma półtorej setki swych pańszczyźniaków, zawsze to lepiej, jak żyć kruczkami czy kubanami i Bóg wie, jakiemi sposobami, dlatego też i ja darzyłam go swemi względami. Lecz daję, ci słowo, ja nigdy nie żywiłam prawdziwych sympatji ku niemu. Widzę, że sam Pan Bóg mnie do niego uprzedzał. I jeśliby Bóg zesłał bodaj teraz coś lepszego, — o! Jak dobrze tedy, że tyś nie dała mu jeszcze słowa! Tyś chyba dzisiaj nie powiedziała mu niczego pewnego, Zino?
— Poco się tak maskować, matko, skoro wszystko da się powiedzieć w dwóch słowach? przemówiła Zina rozdrażniona.
— Maskować, Zino, maskować się! I tyś potrafiła powiedzieć to słowo matce? Lecz co ja mówię! Ty dawno już nie wierzysz swej matce! Dawno już uważasz mnie za swego wroga, a nie za matkę.
— E, dajmy temu spokój, matko! Pocóż mamy się spierać o słowa! Czyż my nie rozumiemy się dobrze wzajem i bez tego? Zdaje się, miałyśmy już czas dobrze się poznać.
— Ale ty mię obrażasz, moje dziecko! Ty nie wierzysz, że gotowa jestem stanowczo na wszystko, by ci los zapewnić.
Zina spojrzała na matkę szyderczo i ze złością.
— Czy nie chcesz ty mię, matko, wydać zamąż za tego księcia, by zapewnić mi los? — zapytała, ona z dziwnym uśmiechem.
— Nie mówiłam o tem ani słowa, powiem ci że jeśliby ci się trafiło wyjść za księcia, to byłoby to twojem szczęściem, a nie szaleństwem.
— A ja sądzę, że to poprostu nonsens! — zawołała zapalczywie Zina. — Nonsens! Nonsens! Sądzę też, matko, że zdradza matka bardzo często natchnienia poetyckie, jesteś poetą w spódnicy w całem tego słowa znaczeniu; tak też matkę tutaj nazywają. Roisz nieustannie najśmielsze projekty. Niemożebność ich i nonsensowość wcale cię nie lękają. Przeczuwałam, gdy książę siedział tu jeszcze, co masz na myśli. Kiedy Mozglakow robił z głupia franta i zapewniał, że tego starca należy ożenić, wyczytałam wszystkie myśli, matko, z twojej twarzy. Poszłabym o zakład, że ty poważnie myślisz o tem i w sposób podjazdowy sondujesz mię teraz. Ponieważ jednak twoje nieustanne projekty, o ile one mnie dotyczą, poczynają mi dojadać do żywego, i śmiertelnie dręczyć, to proszę cię bardzo, matko, nie mów ani mi więcej ani słowem o tem, słyszysz matko, — ani słowem, i pragnęłabym, byś o tem zapomniała!
Pierś Ziny szybko podnosiła się z gniewu.
— Jesteś dzieckiem, Zino, drażliwem, chorem dzieckiem! — odpowiedziała Marja Aleksandrówna głosem roztargnionym, płaczliwym. — Mówisz do mnie bez uszanowania i obrażasz mię. Żadna matka nie zniosłaby tego, co ja znoszę codziennie od ciebie! Ale ty jesteś rozdrażniona! Tyś chora, cierpisz, a ja matką jestem i przedewszystkiem chrześcijanką. Powinnam cierpieć i przebaczać. Pozwól mi jednak jedno słowo, Zino,: jeślibym istotnie marzyła o tym związku, — to dlaczego właśnie uważasz to wszystko za nonsens? Mojem zdaniem, Mozglakow nigdy nie mówił tak rozumnie, jak w tej chwili właśnie, gdy dowodził, że księciu koniecznie potrzebny jest ożenek — naturalnie nie z tą niechlują Anastazją, co do tego to on już przeholował.
— Słuchaj matko! powiedz mi otwarcie: pytasz o to tak tylko, z ciekawości, czy też w pewnym zamiarze?
— Ja się tylko pytam, dlaczego wydaje ci się to takim nonsensem?
— Ach, złości mnie biorą! Że też człowieka musi coś podobnego spotykać; — woła Zina, tupnąwszy nogą ze zniecierpliwienia. Oto dlaczego, jeśli tobie dotychczas nie Jest to jeszcze jasne: nie mówiąc już o wszystkich innych niedorzecznościach, — wykorzystać to, że staruszek niema wszystkich klepek w głowie — oszukać go, wyjść za niego, za kalekę, zamąż, na to, by wydrzeć mu jego pieniądze i potem codzień, co godzina życzyć mu śmierci, sądzę, że to już nie tylko nonsens, ale coś więcej, coś więcej, coś tak niskiego, że wcale ci nie winszuję takich myśli, mamo!
Na chwilę zapanowało milczenie.
— Zino, a pamiętasz ty, co było przed dwoma laty? — zapytała znowu Marja Aleksandrówna.
Zina drgnęła.
— Matko! — rzekła ostro, tyś uroczyście mi jeszcze wtedy przyrzekła nigdy o tem nie wspominać.
— A teraz uroczyście proszę cię, moje dziecko, byś pozwoliła mi raz tylko złamać swoje przyrzeczenie, którego nigdy dotychczas nie naruszałam. Zino! Przyszedł czas, że musimy wiele rzeczy między sobą wyjaśnić! Te dwa lata milczenia były straszne! Tak dalej być nie może!... Gotowa jestem błagać cię na kolanach, byś mi pozwoliła mówić. Słyszysz, Zino, rodzona matka na kolanach cię błaga! Równocześnie daję ci uroczyste słowo honoru — słowo nieszczęśliwej matki, ubóstwiającej swą córkę, że nigdy, pod żadnym pozorem i pod żadnym warunkiem, choćby to nawet szło o zbawienie mego życia, nie będę więcej o tem mówiła. Będzie to po raz ostatni, teraz jednak jest to — konieczne.
Marja Aleksandrówna liczyła na zupełne powodzenie.
— Proszę, niech mama mówi, — rzekła Zina, widocznie bledniejąc.
— Dziękuję ci, Zino. Przed dwoma laty, do nieboszczyka Miśka, twego małego brata, przychodził nauczyciel...
— Poco jednak zaczynasz takim uroczystym tonem, matko! Poco to całe krasomówstwo, wszystkie te szczegóły, które zupełnie są niepotrzebne, które są ciężkie i które nam obudwom zarówno dobrze są znane? — z jakąś złośliwą odrazą przerwała jej Zina.
— To dlatego, moje dziecko, że ja, matka twoja, muszę teraz usprawiedliwiać się przed tobą! Dlatego, że chcę przedstawić ci całą tę sprawę z zupełnie innego punktu widzenia, a nie z tego wadliwego punktu, z którego tyś przywykła patrzeć na nią. Wkońcu dlatego, byś lepiej zrozumiała wniosek, jaki zamierzam z tego wszystkiego wyciągnąć. Nie myśl, moje dziecko, że chcę igrać z twem sercem! Nie, Zino, znajdziesz we mnie prawdziwą matkę, i, być może, zalewając się łzami, u nóg mych, kobiety niskiej, jak tyś mię dopieroco nazwała, sama będziesz prosiła pojednania, któreś tak długo, tak uparcie dotychczas odrzucała. Oto dlaczego chcę ci wszystko powiedzieć, Zino, wszystko od samego początku; inaczej będę milczała!
— Niech mama mówi, — powtórzyła Zina, z całego serca przeklinając konieczność krasomówstwa swej matki.
— Mówię dalej, Zino: ten nauczyciel powiatowego gimnazjum, zresztą jeszcze młokos, wywiera na ciebie zupełnie niepojęte wrażenie. Zbyt pewne żywiłam nadzieje, liczyłam na twoją dumę szlachetną i, co najgłówniejsza, na jego nicość (dlatego, że trzeba przecie wszystko powiedzieć), by bodaj cośkolwiek podejrzewać pomiędzy wami. I nagle ty przychodzisz do mnie i stanowczo oświadczasz, że masz zamiar wyjść za niego zamąć! Zino! Był to sztylet wprost w moje serce! Krzyknęłam i omdlałam. Ale... ty wszystko to pamiętasz! Rozumie się, uważałam, że muszę użyć całej swej władzy, którą tyś nazwała tyranją. Pomyśl: młokos, syn djaczka, pobierający dwanaście rubli pensji miesięcznie, marny wierszokleta, którego rymy z łaski drukują w „Bibljotece dla czytającego ogółu“, i umiejący tylko rozwodzić się o tym przeklętym Szekspirze, — ten młokos — twoim mężem, mężem Zynaidy Moskalewny! Ależ to zakrawa na sielankę w rodzaju „Pawła i Wirginji“! Daruj, Zino, ale już samo wspomnienie o tem wyprowadza mię z równowagi! Ja mu odpaliłam; żadna jednak moc nie mogła wstrzymać ciebie. Ojciec twój, rozumie się, mrugał tylko oczami i nawet nie zrozumiał, co mu zaczęłam tłumaczyć. Ty utrzymujesz w dalszym ciągu stosunki z tym młokosem, widujesz się z nim nawet, a co najokropniejsza, jesteś na tyle nieostrożna, że rozpoczynasz z nim korespondencję. W całem mieście poczynają już szerzyć się nieprzyjemne słuchy. Zaczynają kłuć mię aluzjami: zacierają już ręce, trąbią na wszystkie zastawki, i znowu wszystkie me przewidywania sprawdzają się co do joty. Pokłóciliście się wnet o coś; okazuje się on zupełnie niegodnym ciebie... smarkaczem (w żaden sposób nie mogę go nazwać człowiekiem!) i odgraża się, że puści po mieście twe listy. Ty na tę pogróżkę, pełna oburzenia, tracisz panowanie nad sobą i dajesz mu w twarz. Tak, Zino, wiadomy mi jest i ten szczegół! Wiem wszystko, wszystko. Nieszczęśnik tego samego dnia pokazuje jeden z twych listów temu łotrowi Zauszynowi, i w godzinę później, list ten znajduje się już w rękach Natalji Dymitrówny, mego śmiertelnego wroga. Tego samego wieczora ten warjat, w skrusze, robi brzydką próbę otrucia się. Słowem, skandal okropny! Ta niechluja Anastazja przylatuje do mnie wystraszona, z okropną wieścią: list całą godzinę znajduje się w rękach Natalji Dymitrówny, nie minie dwóch godzin, a całe miasto będzie wiedziało o twej hańbie! Przemogłam się, nie straciłam przytomności, — jakie jednak ciosy zadałaś memu sercu, Zino! Ta bezwstydnica, ten potwór, Anastazja, żąda dwieście rubli w srebrze i przysięga się, że za to wydostanie ten list z powrotem. Osobiście, w lekkich trzewikach, po śniegu, biegnę do żyda Bumsteina i zastawiam swój naszyjnik — pamiątkę po mej zacnej nieboszczce-matce! W dwie godziny później list jest już w moich rękach. Anastazja ukradła go. Rozbiła szkatułkę i — cześć twa uratowana, — niema dowodów! Ale w jakiej trwodze musiałam przez ciebie — przeżyć ten okropny dzień! Drugiego dnia zauważyłam, po raz pierwszy w życiu kilka siwych włosów na swej głowie, Zino! Samaś teraz wydała sąd o postępku tego smarkacza. Sama się teraz zgodzisz i może z gorzkim uśmiechem, że byłoby to szczytem nierozsądku powierzyć mu swój los. Lecz od tego czasu szarpiesz swą duszę, męczysz się, moje dziecko, nie możesz go zapomnąć, lub raczej, powiedzmy, nie jego, — on zawsze był niegodny ciebie, — lecz mary swego minionego szczęścia. Ten nieszczęsny leży teraz na śmiertelnem łożu, mówią, że ma suchoty, a tyś — aniołem dobroci! — Nie chcesz, dopóki on żyje, wychodzić zamąż, by nie rozedrzeć jego serca, dlatego, bo on dotychczas zazdrością pała, chociaż pewna jestem, że on nigdy ciebie nie kochał prawdziwie wzniośle! Wiem, że usłyszawszy o konkurach Mozglakowa, szpiegował on, nasyłał ludzi, wypytywał się. Ty go oszczędzasz, moje dziecko, odgadłam cię, i Bóg świadkiem, że gorzkiemi łzami zlewałam swoją poduszkę!...
— Niech mama to zostawi, matko! — przerywa Zina, z niewysłowionym smutkiem. — Co mi tam do matczynej poduszki, — dodaje ona zgryźliwie. — Czy nie może mama mówić bez afektacji i wykrętów!
— Ty mi nie wierzysz, Zino! — Nie patrz na mnie tak wrogo, dziecię moje! Oczy moje nie wysychały przez te dwa lata, lecz taiłam się przed tobą ze swemi łzami, i przysięgam ci, pod wielu względami sama się zmieniłam w ciągu tych dwóch lat! Dawno zrozumiałam twe uczucia, i biję się w piersi, aż teraz poznałam całe brzemię twego smutku. Czyż można mię winić, moja droga, że patrzyłam na to przywiązanie, jak na romantykę, natchnioną przez tego przeklętego Szekspira, który jakgdyby umyślnie, pcha swój nos wszędzie nieproszony. Która z matek potępi mnie za mój ówczesny lęk, za przedsięwzięte środki, za surowość mego sądu? Teraz jednak, teraz, widząc twe dwuletnie cierpienia, pojmuję twe uczucia i cenię je. Wierz mi, że zrozumiałam cię, może o wiele lepiej, niż ty sama siebie rozumiesz. Pewna jestem, że ty kochasz nie jego, tego nienaturalnego młodzika, lecz swe złote marzenia, swe stracone szczęście, swe wzniosłe ideały. Sama też kochałam i może potężniej od ciebie. Ja sama cierpiałam; miałam także swe wzniosłe ideały. I dlatego — kto może mię teraz winić, a przedewszystkiem czy możesz ty mię winić za to, że uważam związek z księciem za najbardziej zbawienny, konieczny wprost dla ciebie w twem obecnem położeniu?
Zina ze zdziwieniem słuchała całej tej długiej deklamacji, wiedząc bardzo dobrzej popada w taki ton bez powodu. Lecz ostatni nieoczekiwany wniosek wprost ją zdumiał.




— A więc, czyś ty matko naprawdę poważnie umyśliła sobie wydać mnie zamąż za tego księcia? — krzyknęła ona ze zdumieniem, z przestrachem prawie patrząc na matkę. — To znaczy, że nie są to już marzenia tylko, projekty, lecz mocny twój zamiar? To znaczy, że cię odgadłam? I... i... w jakiż to sposób to zamążpójście mnie zbawi i jakże to jest ono konieczne w mojem obecnem położeniu? I... i... w jaki sposób łączy się to wszystko z tem, co matka teraz nagadała — z całą tą historją... Stanowczo nie pojmuję cię, matko!

— A ja się dziwię, mon ange, jak można tego wszystkiego nie pojmować! — woła Marja Aleksandrówna, wpadając ze swej strony we ferwor. Po pierwsze — już samo to, że przechodzisz w inną sferę, w inny świat! Rzucasz na zawsze to wstrętne miasto, pełne wstrętnych wspomnień dla ciebie, gdzie niema dla ciebie ni cienia życzliwości, ni jednego przyjaciela, gdzie cię oczerniono, gdzie wszystkie sroki nienawidzą cię za twą urodę. Możesz nawet jeszcze tej wiosny wyjechać za granicę, do Włoch, do Szwajcarji, do Hiszpanji, kędy Alhambra, kędy Gwadalkwiwir płynie, a nie tutejsza obrzydliwa rzeczka, nazywająca się tak nieprzyzwoicie...
— Pozwól jednak, matko. Ty mówisz tak, jakgdybym ja już wyszła zamąż, lub jak gdyby conajmniej książę oświadczył mi się?
— Nie troszcz się o to, aniołku, ja wiem, co mówię. Lecz — pozwól mi mówić dalej. Powiedziałam już a, powiem b: pojmuję moje dziecko, z jakim wstrętem oddałabyś rękę temu Mozglakowowi...
— Ja i bez twoich słów, matko, wiem, że nigdy nie będę jego żoną! — odpowiedziała rozgorączkowana Zina? a oczy jej płonęły.
— I jeślibyś ty wiedziała, jak ja rozumiem ten twój wstręt, moja droga! Straszna to rzecz przysiąc przed ołtarzem i przed obliczem Boga miłość temu, kogo pokochać nie można! Straszna to rzecz należeć do tego, dla kogo się nie ma nawet szacunku! A on żąda twojej miłości; on dlatego się żeni, uważam to po jego spojrzeniach, ilekroć ty się odwrócisz. Jakże się maskować?! Ja sama dwadzieścia pięć lat tego doświadczam. Ojciec twój zgubił mię. Śmiało mogłabym powiedzieć, że wyssał on moją młodość, i ileż to razy tyś patrzyła na moje łzy!
— Ojciec jest na wsi i proszę go nie naruszać, odpowiedziała Zina.
— Wiem, ty zawsze go bronisz. Ach, Zino! We mnie zawsze serce zamierało, gdy ja z zimnego wyrachowania życzyłam sobie twego małżeństwa z Mozglakowem. A z księciem, to ty maskować się nie potrzebujesz. Rozumie się samo przez się, że ty nie możesz go kochać... miłością, a i on sam niezdolny jest, by żądać takiej miłości...
— Boże, co za nonsens! Ależ zapewniam cię, matko, żeś ty się omyliła w samym początku, w tem, co jest najpierwsze, najgłówniejsze! Dowiedz się, że ja nie chcę czynić z siebie ofiary — nie wiem poco? Wiedz, że ja wogóle nie chcę iść zamąż za nikogo i zostanę starą panną! Tyś matko dwa lata męczyła mię za to, że nie wychodzę zamąż. Cóż, trudno! będziesz musiała się z tem pogodzić, nie chcę i basta! Tak być musi!
— Ależ duszko, Zineczko, nie gorączkuj się, na Boga, nie wysłuchawszy do końca! Ależ to z ciebie gorąca głowa, naprawdę! Pozwól mi popatrzeć z mego punktu widzenia, a zaraz się ze mną zgodzisz. Książę pożyje rok, może dwa, i sądzę, że lepiej już być młodą wdową, niż przekwitłą panną, nie mówiąc już o tem, że po śmierci jego będziesz — księżną, wolną jak ptak, bogatą, od nikogo niezależną! Ty, moja droga, może z uprzedzeniem patrzysz na wszystkie te rachuby, — rachuby na jego śmierć! Ale ja — matką jestem, a która z matek potępi mnie za moją przezorność? Wkońcu, jeśli tobie, aniele dobroci, żal dotychczas tego chłopaka, żal tak bardzo, że nie chcesz nawet iść zamąż, dopóki on żyje (jak się domyślam), to pomyśl, że wychodząc za księcia, ty wskrzesisz go duchowo, na nowo wzbudzisz w nim radość życia! Jeśli w nim jest bodaj kropla zdrowego rozsądku, to on oczywiście zrozumie, że zazdrość o księcia jest nie na miejscu, wprost śmieszna; zrozumie, że tyś wyszła zamąż z wyrachowania, bo tak być musiało. Wkońcu on zrozumie... to jest, chcę poprostu powiedzieć, że po śmierci księcia, ty możesz znowu wyjść zamąż, za kogo zechcesz...
— Poprostu wychodzi na to: wyjść za mąż za księcia, obedrzeć go i liczyć potem na jego śmierć, by wyjść za kochanka. Chytrze ty, matko, wiążesz swe końce! Chcesz mnie uwieść, proponując mi... rozumiem cię, matko, doskonale cię rozumiem! Ty w żaden sposób nie możesz się powstrzymać od robienia wystawy ze szlachetnych uczuć, nawet w brzydkiej sprawie. Ot powiedziałabyś prosto z mostu: „Zino, jest to podłość, lecz podłość wygodna, i dlatego zgódź się na nią!“ Byłoby to w każdym razie o wiele szczersze.
— Ale dlaczegóż, moje dziecko, patrzeć tylko i niezmiennie z tego punktu widzenia, — z punktu widzenia szalbierstwa, intrygi i interesowności. Ty uważasz me rachuby za podłość, za szalbierstwo? Ależ powiedz mi, na wszystkie świętości, gdzie tu jest szalbierstwo, jakaż tu podłość? Popatrz na siebie do lustra; jesteś tak piękna, że za ciebie można oddać królestwo! I oto ty, — ty, znana piękność, przynosisz w ofierze staruszkowi swe najpiękniejsze lata! Ty, jak gwiazda przecudowna, oświetlisz zachód jego życia; ty jak bluszcz zielony, przylgniesz i wić się będziesz wokół jego starości, ty, a nie ta pokrzywa, to wstrętne babsko, które go opętało czarami i z pożądliwością ssie jego soki! Czyż jego pieniądze, jego księstwo więcej są warte od ciebie? Gdzież tu szalbierstwo i podłość? Ty sama nie wiesz, co mówisz, Zino!
— Widocznie, że więcej są warte, jeśli trzeba wychodzić zamąż za kalekę! Szalbierstwo — zawsze jest szalbierstwem, matko, bez względu na to, w jakim celu się go dokonuje.
— Przeciwnie, moja droga! przeciwnie! Na to można spojrzeć nawet z wysokiego, nawet z chrześcijańskiego punktu widzenia! Tyś sama, onegdaj, w jakiemś zamroczeniu, powiedziała, że chcesz zostać siostrą miłosierdzia. Serce twe cierpiało, zdrętwiało. Mówiłaś (wiem o tem), że nie możesz już kochać. Jeśli ty nie wierzysz w miłość, to zwróć swe uczucia na inny, bardziej wzniosły przedmiot, zwróć żarliwie, jak dziecię, z całą wiarą i świętością — a Bóg cię pobłogosławi. Staruszek ten także cierpiał, jest nieszczęśliwy, prześladują go; znam go już kilka lat i zawsze żywiłam ku niemu niepojętą sympatję, rodzaj miłości, jakgdybym coś przeczuwała. Bądźże mu przyjacielem, córką, bądź, proszę, choćby jego zabawką, — jeśli już mam wszystko nazwać po imieniu. Lecz ogrzej jego serce, a uczynisz to dla Boga, dla cnoty! Śmieszny jest — nie patrz na to. To półczłowiek — użal się nad nim: tyś przecie chrześcijanka! Przymuś się. Takich czynów dokonywa się przez samozaparcie. Zdaniem naszem ciężko jest opatrywać rany w szpitalu: zarażone powietrze w lazarecie wstrętem przejmuje; są jednak anioły boże, spełniające to i błogosławiące Boga za swe powołanie. Oto lek na twe zranione serce, zbożne zajęcie, czyn wielki — i rany twe zostaną uleczone. Gdzież tu egoizm, gdzie tu podłość? Ale ty mi nie wierzysz! Ty myślisz może, że gram komedję, mówiąc o powinności, o wielkich czynach. Dla ciebie jest rzeczą niepojętą, jak ja, kobieta światowa, próżna, mogę mieć serce, uczucia, zasady? Cóż? Nie wierz, obrażaj matkę swoją, ale przyznać musisz, że słowa jej są rozumne, zbawienne. Niech ci się zdaje, proszę, że mówię to nie ja, lecz ktoś inny; zamknij oczy, odwróć się do ściany, przedstaw sobie, że mówi ci to jakiś głos niewidzialny... Trapi cię głównie to, że wszystko to ma się stać jakoby za pieniądze, jakgdyby to było jakieś sprzedanie się lub frymarka? Więc wyrzeknij się ostatecznie pieniędzy, jeśli te pieniądze są ci tak nienawistne! Zostaw sobie cząstkę najkonieczniejszą, a resztę rozdaj biednym. Przyjdź bodaj z pomocą naprzykład jemu, temu biedakowi na łożu śmiertelnem.
— On nie przyjmie żadnej pomocy — rzekła Zina cicho, jakgdyby do siebie.
— On nie przyjmie, lecz matka jego przyjmie — odpowiedziała triumfując Marja Aleksandrówna — przyjmie pokryjomu, niby od niego. Tyś sprzedała swoje kolczyki, podarek od ciotki, i przyszłaś jej z pomocą pół roku temu; wiem to. Wiem, że starowina pierze ludziom bieliznę, by zarobić na jedzenie dla swego nieszczęśliwego syna.

— Jemu wkrótce nie potrzeba już będzie żadnej pomocy!

— Wiem i to, o czem napomknęłaś — podchwyciła Marja Aleksandrówna, i natchnienie, prawdziwe natchnienie zeszło na nią — wiem, o czem ty mówisz. Powiadają, że on ma suchoty i wkrótce umrze. Lecz któż to mówi? Przed kilku dniami zapytywałam o stan jego zdrowia doktora Kaliksta Stanisławicza: interesuję się nim dlatego, bo mam serce, Zino. Kalikst Stanisławicz powiedział mi, że choroba to oczywiście poważna lecz że on dotychczas ma to przekonanie, że ten biedak niema suchot, a tylko chory jest na pewnego rodzaju rozstrój nerwowy, w związku z którym przejawia się u niego silne zaatakowanie płuc. Zapytaj zresztą sama. Zapewniam cię, że doktór mówił mi, że w innych warunkach, zwłaszcza przy zmianie klimatu i wrażeń, chory mógłby wyzdrowieć. Mówił mi też, że w Hiszpanji — słyszałam o tem, a nawet czytałam dawniej jeszcze — że w Hiszpanji jest jakaś niezwykła wyspa, zdaje się Malaga — słowem z nazwy przypominająca jakieś wino — gdzie nietylko piersiowi, ale nawet prawdziwi suchotnicy zupełnie przychodzą do zdrowia już od samego klimatu, i że na wyspę tę umyślnie jeżdżą ludzie, by się leczyć, rozumie się, tylko najzamożniejsi, a także i kupcy niektórzy, ale tylko bardzo bogaci. A przytem, już sama ta czarowna Alhambra, te mirty, cytryny, ci Hiszpanie na swych mułach! Już to jedno wywrze niezwykłe wrażenie na jego poetycką naturę. Sądzisz, że on nie przyjmie twojej pomocy, twych pieniędzy na tę podróż? To oszukaj go, jeśli ci go żal! Oszukaństwo, dokonane dla uratowania życia człowieka, jest do przebaczenia. Zrób mu nadzieję, przyrzeknij mu wkońcu miłość swoją; powiedz mu, że wyjdziesz za niego zamąż, gdy owdowiejesz. Wszystko na świecie można powiedzieć w sposób szlachetny, Zino; uczynisz to dla uratowania mu życia i dlatego wszystko wolno! Wszak ty nadzieją go wskrzesisz, sam on zacznie dbać o swe zdrowie, leczyć się, słuchać lekarzy, będzie się starał zmartwychwstać dla szczęścia. Jeśli wyzdrowieje, to, chociaż i nie wyjdziesz za niego — a jednak faktem będzie, żeś go uratowała, wskrzesiła. Wkońcu można i na niego spojrzeć ze współczuciem! Być może, że los go poprawił i zmienił w lepszego, i jeśli tylko będzie ciebie godny — to proszę, wyjdź sobie nawet za niego zamąż, gdy owdowiejesz. Będziesz bogata, niezależna. Możesz, wyleczywszy go, stworzyć mu pozycję w świecie, karjerę. Małżeństwo twe z nim wtedy będzie bardziej do darowania jak teraz, gdy jest ono niemożliwe. Cóż was oboje czeka, jeślibyście teraz ważyli się na takie szaleństwo? Powszechne więcej jak lekceważenie, nędza, kręcenie za uszy malców, bo jest to związane z jego stanowiskiem, wzajemne czytywanie Szekspira, wieczny pobyt w Mordasowie i wkońcu jego bliska, nieunikniona śmierć. Podczas gdy wskrzesiwszy go — wskrzesisz go dla życia pożytecznego, dla wyższych celów; przebaczywszy mu — pozwolisz mu siebie ubóstwiać. Dręczy go wyrzut sumienia z powodu jego brzydkiego postępku; ty zaś, odkrywszy mu nowe życie, przebaczywszy mu, obdarzysz go nadzieją i pogodzisz go ze samym sobą. Może wstąpić do służby, dosłużyć się wysokiej rangi. Zresztą, jeśliby nawet i nie miał wyzdrowieć, to skona szczęśliwy, ukojony w sobie, na twoich rękach — bo ty sama możesz być obecna przy nim w tej chwili — pewny twojej miłości i twego przebaczenia, w cieniu mirtów i pomarańcz, pod lazurowem, egzotycznem niebem! O Zino, wszystko to jest w twem ręku! Wszystkie korzyści są po twojej stronie — a wszystko to osiągnięte zostanie przez zamęście z księciem.
Marja Aleksandrówna skończyła. Nastąpiło dość długie milczenie. Zina była ogromnie wzburzona.
Nie będę się kusił o to, by opisać uczucia Ziny; odgadnąć ich nie mogę. Lecz, zdaje się, Marja Aleksandrówna znalazła do jej serca drogę właściwą. Nie wiedząc, co się zamyka obecnie w sercu córki, przebrakowała ona wszystkie możliwości i wkońcu domyśliła się, że wybrnęła na drogę właściwą. Brutalnie chwytała najboleśniejsze miejsca serca Ziny i rozumie się, z przyzwyczajenia, nie mogła obejść się bez wystawy szlachetnych uczuć, które Ziny wcale nie oślepiły. „Lecz co za licho, ona mi nie wierzy“ — myślała Marja Aleksandrówna — „żeby tylko zmusić ją do zastanowienia się. By tylko zręcznie napomknąć o tem, o czem wprost mówić nie można!“ — Tak myślała Marja Aleksandrówna i dopięła celu. Wynik był osiągnięty. Zina chciwie słuchała, policzki jej pałały, pierś falowała.
— Słuchaj, matko — rzekła ona wkońcu głosem stanowczym, chociaż bladość, która nagle rozlała się na jej twarzy, wskazywała wyraźnie, ile ją kosztowała ta stanowczość. — Słuchaj, matko...
Ale w tej chwili niespodziewany ruch, który doleciał z pierwszego pokoju i donośny, piskliwy głos, pytający o Marję Aleksandrówną, nagle Zinę powstrzymały. Marja Aleksandrówna zerwała się na równe nogi.
— Ach Boże! — zawołała — djabli nadali tę srokę, pułkownikową, przecież wyrzuciłam ją prawie za drzwi przed dwoma tygodniami! — dodała niemal w rozpaczy. — Ale... ale teraz nie mogę jej nie przyjąć! Nie mogę! Ona z pewnością przyleciała z wiadomościami, inaczej nie śmiałaby tu nawet na próg stąpić. Ważna to rzecz, Zino! Muszę się dowiedzieć... Teraz niczego nie należy lekceważyć! — Jakże wdzięczna jestem pani za odwiedziny! — zawołała — śpiesząc powitać wchodzącego gościa. Że też pani wpadło do głowy przypomnieć mnie sobie, nieoceniona Zofjo Piotrówno? Co za nad-zwy-czaj-na niespodzianka!
Zina wybiegła z komnaty.



ROZDZIAŁ VI.

Pułkownikowa Zofja Piotrówna Karpuchina tylko ze swych obyczajów podobna była do sroki. Fizycznie podobna była raczej do wróbla. Była to maleńka, pięćdziesięcioletnia niewiasta z bystremi oczkami, z twarzą pełną piegów i żółtych plam. Na jej maleńkiem wyschłem ciałku, umieszczonem na cieniutkich, mocnych, wróblowatych nóżkach, pyszniła się jedwabna ciemna suknia, ciągle szumiąca, bo pułkownikowa nawet dwóch sekund nie mogła usiedzieć spokojnie. Była to złowróżbna i mściwa plotkarka. Na punkcie tym, że jest pułkownikową, była wprost pomięszana. Ze spensjonowanym pułkownikiem, który był jej mężem, bardzo często się biła i drapała go po twarzy. Prócz tego pijała po cztery kieliszeczki wódki rano i tyleż wieczorem, i do warjactwa nienawidziła Anny Mikołajówny Antypowej, która wyrzuciła ją precz w ubiegłym tygodniu ze swego domu, zarówno jak i Natalję Dymitrównę Paskudinową, która przy tem pomagała.
— Ja tylko na chwileczkę do pani, mon ange — zaszczebiotała pułkownikowa. — Nie usiądę nawet. Wstąpiłam tu tylko, by wam oznajmić, co za dziwa wyrabiają się u nas, poprostu całe miasto zwarjowało z tym księciem! Nasze latawice — vous comprenez! — łapią go, szukają, taskają go na wyścigi, poją szampańskiem winem, — nie uwierzy pani, co z nim wyrabiają! Wprost nie do wiary! Poco pani puściła go od siebie? Czy pani wie, że on teraz jest u Natalji Dymitrówny?
— U Natalji Dymitrówny! — krzyknęła Marja Aleksandrówna, podskoczywszy na miejscu. — Przecie on tylko do gubernatora pojechał, a następnie miał zaglądnąć może też do Anny Mikołajówny, i to nie na długo! — Aha, nie na długo; niechże go pani teraz łowi! Nie zastał gubernatora w domu, pojechał potem do Anny Mikołajówny, dał jej słowo, że będzie u niej na obiedzie, a Natalka, która teraz od niej nie wychodzi, zataskała go do siebie przed obiadem na drugie śniadanie. Ma pani księcia
— A cóż... Mozglakow? Przecie on mi przyrzekł...
— Da się pani ten Mozglakow we znaki! Szkoda, że go pani tak zachwalała... On z niemi także się potryndał, zobaczy pani, że go tam zasadzą do kart i znowu zgra się jak tamtego roku! A księcia też zaciągną i obłupią go, jak zająca ze skóry. A co za plotki rozpuszcza ta Natalka! Na głos wrzeszczy, że pani poluje na księcia, no... w pewnych zamiarach, — vous comprenez? Sama mu to tłumaczy. Wprawdzie on nic a nic nie pojmuje, siedzi jak zmokły kot, i na wszystko gędzi tylko: „no tak! no tak!“ A ona sama, sama co? Podsunęła mu swoją Zosię — wyobraź pani sobie: ma to piętnaście lat, a chodzi jeszcze w krótkiej sukience i zawsze tylko do kolan, jeśli może sobie pani przedstawić... Posłały po Maniusię, tę sierotę. Ta także w krótkiej sukience, tylko jeszcze wyżej kolan, — przypatrzyłam się przez pincenez... Łebki im ustroiły w jakieś czerwone czapeczki z piórami, — sama nie wiem, co to ma oznaczać! I przy fortepianie kazały obudwom rybołówkom przed księciem tańczyć kozaczka! No, a zna pani słabość tego księcia? Momentalnie się stopił i powiada: „To kształty! co za kształty!“ Przypatruje im się przez binokle, a te się mizdrzą, jak dwie sroki! Poczerwieniały, nogami fikają do sufitu, powiadam pani, taki mon plaisir, że tylko je lulać i koniec! Pfe! To ci taniec! Sama kiedyś szalenie tańczyłam, po skończeniu pensjonatu pani Garnier — wywoływałam ogromne wrażenie! Senatorowie zasypywali mię burzą oklasków! Tam wychowywały się hrabianki i księżniczki! Ale to, co widziałam, jest poprostu — kankan! Spaliłam się ze wstydu, spaliłam się, ja się spaliłam! Nie usiedziałam na miejscu, poprostu nie mogłam wytrzymać...
— Ale... czy pani była osobiście u Natalji Dymitrówny? Przecież pani...
— No, tak, ona mnie obraziła w ubiegłym tygodniu. Otwarcie to mówię wszystkim. Mais ma chère, zapragnęłam bodaj przez niedomknięte drzwi popatrzyć na tego księcia, więc siadłam i pojechałam Bo gdzieżbym go zobaczyła inaczej? Pojechałabym ja do niej, gdyby nie ten wstrętny książę? Wyobraź pani sobie: wszystkim gościom podaje się czekoladę, a mnie nie, i przez cały czas do mnie ani słowa... Przecie ona to umyślnie... Gałganica! Ale ja jej pokażę teraz! Żegnam panią, mon ange, śpieszę się, bardzo się śpieszę... Muszę koniecznie zastać jeszcze w domu Akulinę Pamfilównę i opowiedzieć jej tę historję... Tylko pożegnaj się pani teraz z księciem! Nie będzie on już więcej u pani. Pani wie, że on niczego nie pamięta, więc Anna Mikołajówna z pewnością przetaska go do siebie! One wszystkie boją się, by go pani... Pojmuje pani? Ze swą Ziną...
Quelle horreur!
— Niech mi pani wierzy! Całe miasto o tem krzyczy. Anna Mikołajówna chce go zostawić u siebie na obiad, a potem wogóle go już nie puścić. Robi to ona na złość pani, mon ange. Zajrzałam przez dziurkę od klucza także i do jej domu. Co tam za bieganina! Przygotowują wystawny obiad, brząkają, talerzami i nożami... a nawet posłali po szampana. Spiesz się pani, śpiesz, by go przechwycić po drodze, gdy będzie do niej jechał! Jest on pani gościem przecie, a nie jej! Nie powinna pani dopuścić do tego, by ta latawica drwiła sobie z pani w żywe oczy! Wycieraczka, sompla jedna! Nie warta jest mojej podeszwy, mimo że jest prokuratorową! Jestem pułkownikową! Ja się kształciłam w sławnym pensjonacie madame Garnier... Ja na nią pluję! Mais adieu, mon ange! Czekają na mnie moje sanki, inaczejbyśmy razem pojechały...
Żywy dziennik sczezł; Marja Aleksandrówna zatrzęsła się ze wzburzenia, lecz rada pułkownikowej była nadzwyczaj jasna i praktyczna. Zwlekać nie można było, czas naglił. Pozostawała jednak jeszcze rzecz najgłówniejsza. Marja Aleksandrówna rzuciła się do pokoju Ziny.
Zina chodziła po pokoju tam i z powrotem, ze złożonemi na krzyż rękoma, zwiesiwszy głowę, blada i zdenerwowana. W oczach jej błyszczały łzy; w spojrzeniu jednak, które utkwiła w matce przebijała stanowczość. Śpiesznie ukryła swe łzy i na jej ustach pojawił się sarkastyczny uśmiech.
— Matko, — ozwała się, uprzedzając Marję Aleksandrównę — straciłaś dziś ze mną dużo, zbyt dużo, pięknych słów. Nie oślepiłaś mnie jednak. Nie jestem dzieckiem. Przekonywać mnie, że robię dobry uczynek siostry miłosierdzia, ku czemu nie mam najmniejszego powołania, usprawiedliwiać niskie swe intencje, któremi się kierujesz li-tylko z egoizmu, celami wzniosłemi i szlachetnemi — cały ten jezuityzm nie mógł mnie oszukać. Słyszysz, matko: wszystko to nie potrafiło mnie oszukać i chcę, byś nie miała najmniejszych wątpliwości co do tego!
— Ależ, mój aniele!... zawołała Marja Aleksandrówna, przejęta strachem.
— Zamilcz, matko! Miej cierpliwość wysłuchać mnie do końca. Nie bacząc na pełną świadomość tego, że wszystko to było tylko jezuityzmem; nie bacząc na swe głębokie przekonanie, że postępek taki nie ma nic wspólnego ze szlachetnością — przyjmuję twą propozycję najzupełniej, słyszysz? najzupełniej, i oświadczam ci, że gotowa jestem wyjść za księcia i nawet być ci pomocną we wszystkich twych wysiłkach, by go skłonić do żeniaczki ze mną. Dlaczego ja to czynię? — tego się nie dowiesz. Dość, że się zdecydowałam. Zdecydowałam się na wszystko: buty mu czyścić będę, służącą jego będę, tańczyć przed nim będę, jeśli mi każę, by zatrzeć przed nim swą podłość; użyję wszystkich środków, jakie tylko są na świecie, by nie żałował, że się ze mną ożenił! Lecz w zamian za swą decyzję, żądam, byś mi powiedziała otwarcie: jak ty to wszystko urządzisz? Jeśliś ty zaczęła tak uparcie mówić o tem, to ja cię znam, — tyś zacząć nie mogła, nie mając już w głowie pewnego ułożonego planu. Bądź szczera bodaj raz w życiu; szczerość stawiam jako nieodwołalny warunek! Nie mogę się zdecydować definitywnie, nie wiedząc pozytywnie, jak ty to zrobisz?
Marja Aleksandrówna tak była stropiona nieoczekiwaną decyzją Ziny, że dłuższą chwilę stała przed nią niema, nieruchoma ze zdumienia i patrzyła na nią szeroko otwartemi oczami. Była przygotowana na walkę z upartą romantycznością swej córki, której surowych, szlachetnych zasad zawsze się poprostu bała, a tu nagle słyszy, że córka najzupełniej się z nią zgadza i gotowa jest na wszystko, nawet wbrew własnym przekonaniom! A zatem, sprawa cała nabierała niezwykłej solidności, — i radość zajaśniała w jej oczach.
— Zineczko! — zawołała ona w zachwycie, — Zineczko! jesteś krwią z krwi mojej! Nic więcej przemówić nie mogła i rzuciła się ku swej córce, by ją uściskać.
— Ach, Boże! Nie proszę cię o uściski, matko! — krzyknęła Zina z niecierpliwością i wstrętem, — nie potrzebuję twych zachwytów! Żądam od ciebie odpowiedzi na swe pytanie i nic więcej.
— Ależ, Zino, przecie ja cię kocham! Ja cię kocham! Ja cię ubóstwiam, a ty mnie odpychasz... Przecie ja się staram o twe szczęście...
I szczere łzy zabłyszczały w jej oczach. Marja Aleksandrówna istotnie kochała Zinę — po swojemu, a tym razem z powodzenia i ze wzruszenia, ogromnie się rozczuliła. Zina, pomimo pewnej warunkowości swych prawdziwych zapatrywań na rzeczy, pojmowała, że matka ją kocha i — miłość ta jej ciężyła. Byłoby jej nawet lżej, jeśliby jej matka nienawidziła.
— No, nie gniewaj się, matko, jestem taka zdenerwowana, — rzekła, by ją uspokoić.
— Ja się nie gniewam, mój aniołku! — zaszczebiotała Marja Aleksandrówna w okamgnieniu się ożywiając, — przecie ja to i sama rozumiem, że jesteś zdenerwowana. Widzisz, moja droga, ty żądasz szczerości... Pozwól, będę szczera, bądź pewna, że będę zupełnie szczera i otwarta, byłeś mi tylko wierzyła! Przedewszystkiem więc powiem ci, że dokładnie określonego planu, to znaczy we wszystkich szczegółach, nie mam jeszcze, Zineczko, i sama zrozumiesz — dlaczego. Przewiduję nawet pewne trudności, ot i teraz ta sroka naskrzeczała mi rozmaitości... (Ach Boże, należy się śpieszyć!). Widzisz, jestem zupełnie szczera! Ale przysięgam ci, że cel swój osiągnę! — dodała patetycznie. — Przeświadczenie moje wcale nie jest poezją, jak tyś przedtem twierdziła, mój aniele; oparte jest ono na fakcie. Oparte jest na zupełnej słabości umysłowej księcia, a to przecie jest kanwa, na której możesz robić ściegi, jak ci się podoba. Główna rzecz, by ktoś nie przeszkodził! Mogąż jednak te ograniczone babsztyle okazać się bardziej podstępnemi odemnie? — zawołała, uderzywszy ręką w stół i złowrogo błysnąwszy oczami. — Jest to już moja rzecz! Dlatego trzeba koniecznie, przedewszystkiem, jak najprędzej zaczynać, by nawet dziś jeszcze skończyć to, co najgłówniejsze, jeśli tylko będzie możliwe.
— Dobrze, matko, posłuchaj jednak jeszcze jednej... szczerości: wiesz, dlaczego tak mię interesuje twój plan i dlaczego mu nie dowierzam? Oto dlatego, że nie ufam sama sobie. Powiedziałam już, że zdecydowałam się na tę podłość; jeśli jednak szczegóły tego planu będą zbyt wstrętne, zbyt grząskie, to oświadczam ci, że nie wytrzymam i rzucę wszystko. Wiem, że jest to nowa podłość: zdecydować się na podłość i lękać się bagna, w jakiem ona pływa, ale cóż robić? Napewno tak się stanie!...
— Ależ, Zineczko, cóż to za osobliwsza podłość, mon ange? — lękliwie zaznaczyła Marja Aleksandrówna. — Idzie tu tylko o dogodne małżeństwo, a to przecież robią wszyscy! Należy tylko spojrzeć z tego punktu widzenia i zaraz wszystko okaże się prawdziwie szlachetnem...
— Ach, matko! na miłość Boską nie używaj wobec mnie podstępów! Wszak widzisz, że na wszystko, na wszystko się zgadzam! — Czegóż więc chcesz jeszcze? Proszę cię, nie obawiaj się, jeśli ja nazywam rzeczy po imieniu. Może to obecnie — jest jedyną pociechą dla mnie.
I gorzki uśmiech ukazał się na jej ustach.
— No, no, dobrze mój aniołku, możemy się nie zgadzać w myślach, a mimo to szanować się wzajem. Tylko jeśli ty się niepokoisz o szczegóły i lękasz się, że będą one zbyt grząskie, to zostaw już mnie wszelkie taicie troski, przysięgam ci, że na ciebie nie bryźnie ni kropelka żadnego błota. Jabym cię to miała skompromitować wobec wszystkich? Spuść się tylko na mnie, a ja to już wspaniale i wytwornie urządzę, rzecz najgłówniejsza, by urządzić wszystko bardzo wytwornie. Żadnego skandalu nie będzie, a jeśli nawet i będzie jakiś maleńki, nieunikniony — to jakoś to będzie! — My już wtedy będziemy stąd daleko! Przecie tu nie zostaniemy! Niech sobie rozdzierają gęby, plunąć nam na nie, same przecież będą nam zazdrościły. Czyż warto zresztą troszczyć się o nie! Ja ci się nawet dziwię, Zineczko, — ale nie gniewaj się na mnie, — że ty przy całej swej dumie ich się — boisz?
— Ach, mamo, wcale się ich nie boję! Ty zupełnie mnie nie rozumiesz! — odpowiedziała Zina rozdrażniona.
— No, no, duszko; nie irytuj się! Dlatego tylko napomknęłam o tem, bo one same codzień i co godzina broją bez skrupułu, a ty masz tu zgrzeszyć zaledwie raz jeden w życiu... Ale co też ja mówię, głupia! Cóż to za grzech? Wcale żadnego grzechu niema, przeciwnie, rzecz to bardzo niewinna, a nawet szlachechetna, dowiodę ci tego stanowczo, Zineczko. Najpierw, powtarzam raz jeszcze, wszystko zależy od tego, z jakiego kąta widzenia patrzymy...
— Dość już, matko, przestań już raz dowodzić! — krzyknęła Zina gniewnie i niecierpliwie tupnęła nogą.
— No to, duszko, nie będę już, nie będę! — Znowu się tylko przemówiłam...
Nastąpiła chwila milczenia. — Marja Aleksandrówna pokornie chodziła za Ziną i z niepokojem patrzyła jej w oczy, tak jak mały piesek, który zawinił, patrzy w oczy swej pani.
— Nie pojmuję nawet, jak ty się matko, weźmiesz do tej sprawy — mówiła Zina dalej z odrazą. — Jestem pewna, że wstydu się tylko najesz. Ja pogardzam tem, co one sądzą, dla ciebie jednak będzie to hańbą.
— O, jeśli to tylko cię niepokoi, mój aniele, — to proszę cię, niech cię to nie martwi. Proszę cię, błagam cię! Bylebyśmy obie tylko ze sobą się zgodziły, a o mnie się nie obawiaj. Och jeślibyś ty wiedziała, z jakich ja opresyj wychodziłam cało! Nie takie sprawy musiałam załatwiać! No, więc pozwól mi popróbować bodaj! W każdym razie, przedewszystkiem trzeba jak najprędzej znaleźć się sam na sam z księciem. To rzecz najpierwsza! A wszystko inne od tego będzie zależało! Przeczuwam już, co nastąpi. Oni wszyscy staną przeciwko nam, ale... to nic, ja sama dam sobie radę z nimi! Obawiam się tylko Mozglakowa...
— Mozglakowa? — z niechęcią przemówiła Zina.
— No tak, Mozglakowa; tylko ty, Zino, się nie obawiaj! Przysięgam ci, że doprowadzę go do tego, iż on będzie nam nawet pomagał! Ty mnie jeszcze nie znasz, Zino! Nie wiesz jeszcze, jaka jestem w rzeczywistości! Ach, Zineczko, duszko ty moja! Dawno już, skoro tylko usłyszałam o tym księciu, powstała ta myśl w mojej głowie! Jakgdyby jakaś jasność zeszła wtedy na mnie całą. I któż, któż mógł przypuszczać, że on do nas przyjedzie? Toć przecie ani za tysiąc lat nie będzie takiej sposobności! Zineczko, aniołku! Nie będzie w tem hańby, że ty wyjdziesz za starca i kalekę, byłaby natomiast w tem, jeślibyś wyszła za kogoś, kogo nie możesz znieść, a równocześnie naprawdę byłabyś mu żoną! A wszak dla księcia nie będziesz prawdziwą żoną. Toć przecie nie ślub właściwie! To poprostu kontrakt domowy. Przecie to dla tego głupca wygoda, przecie temu głupcowi daje się takie nieocenione szczęście! Ach, jakaś ty dzisiaj piękna, Zineczko, wprost cudowna jesteś! Gdybym była mężczyzną, tobym królestwo zdobyła dla ciebie, jeślibyś zapragnęła. Osły są wszyscy! No, jakże nie pocałować tej rączki? — I Marja Aleksandrówna gorąco ucałowała rękę córki. — Przecie to moje ciało, moja krew! Więc choćby gwałtem musimy go ożenić, tego głupca! A co za jedwabne życie czeka nas obie, Zineczko! Boć ty chyba nie wypędzisz rodzonej matki, jeśli cię takie szczęście spotka? Choć i kłóciłyśmy się, mój aniołku, to jednak nigdy nie miałaś lepszego przyjaciela odemnie; to jednak...
— Matko, skoro już się zdecydowałam, to może czas już, byś się wzięła... jakoś do roboty. A tak, to tylko daremnie czas tracisz! — rzekła Zina zniecierpliwiona.
— Czas już, Zineczko, czas! Ach! Zagadałam się! — spostrzegła się Marja Aleksandrówna. — One tam chcą zwabić księcia dla siebie. Natychmiast siadam i jadę! Pojadę, wywołam Mozglakowa i z nim... ja go gwałtem zabiorę, jeśli będzie potrzeba! Żegnaj, Zineczko, żegnaj, gołąbku mój, nie bądź markotna, porzuć zwątpienia, nie smuć się; co najgłówniejsza — nie smuć się! Wszystko się zrobi cudownie, jak przystoi! Główna rzecz, z jakiego punktu widzenia patrzymy... No żegnaj, żegnaj!...
Marja Aleksandrówna przeżegnała Zinę znakiem krzyża świętego, wyskoczyła z pokoju, jedną minutę pokręciła się przed lustrem u siebie, a w dwie minuty później jechała po ulicach Mordasowa w swej karecie na resorach, którą codziennie o tym czasie zaprzęgano do wyjazdu. Marja Aleksandrówna żyła mianowicie en grand.
„Nie, nie potraficie wy mnie wykiwać! — myślała siedząc w swej karecie. — Zina się zgadza, to znaczy połowa dokonana i na tem miałabym utknąć! Bzdury! Oj ty Zino! Wkońcu przecież się zgodziłaś! Widać, że i na twoją główkę działają pewne wyrachowańka! Rozwinęłam przed nią pewną ponętną perspektywę! Utrafiłam w sedno! Ależ ona straszliwie piękna jest dzisiaj! Z jej urodą to jabym po swojemu przewróciła połowę Europy! Będzie, będzie i to, doczekamy... Szekspir jej wywietrzeje z głowy, gdy zostanie księżną i zapozna się z tem i owem. Cóż ona wie? Zna Mozglakowa i swego profesora!... Hm... tylko jakaż to z niej księżna będzie! Lubię tę jej dumę, śmiałość! A niedostępna! Jak popatrzy — to istna królowa. I jakże, jakże można nie pojmować swego interesu? Pojęła wkońcu! Pojmie i resztę... W każdym razie ja będę przy niej! Zgodzi się wkońcu ze mną na wszystkich punktach! A bezemnie się nie obejdzie! Ja sama księżną będę, poznają mnie i w Petersburgu. Bądź zdrowe, miasteczko! A gdy umrze ten książę, gdy umrze i ten chłopak, to ja ją wtedy wydam za księcia z panującego domu! Jednego tylko się obawiam: czy ja nie zanadto się jej zwierzyłam? Czy nie byłam z nią zbyt szczera, czy nie rozczuliłam się zbytnio? Trwoży mnie ona, bardzo trwoży!“
I Marja Aleksandrówna pogrążyła się w rozmyślaniach. Bezsprzecznie były one kłopotliwe. Powiadają, że na zechcenie niema rady.
Pozostawszy sama, Zina chodziła po pokoju tam i z powrotem, ze skrzyżowanemi rękoma i zamyślona. Wiele ona rzeczy przemyślała. Często i prawie bezwiednie powtarzała: „czas, czas, dawno już czas najwyższy!“ Co oznaczały te oderwane słowa? Nie raz jeden błyszczały łzy na jej długich, jedwabistych rzęsach. Nie myślała ich ocierać lub powstrzymywać. Lecz matka jej niepotrzebnie się niepokoiła i starała się przeniknąć myśli swej córki. Zina zdecydowała się zupełnie i przygotowała się na wszystkie następstwa...
„Poczekaj-no! — myślała Anastazja Piotrówna, wychodząc chyłkiem ze swego alkierza, po odjeździe pułkownikowej. — A ja nosiłam się już z myślą przypięcia sobie różowej kokardy dla tego książątka i uwierzyłam głupia, że on się ze mną ożeni! Masz teraz kokardę! A, Marjo Aleksandrówno! Jestem dla ciebie niechlują, dziadówką, naciągaczką na dwieście, rubli w srebrze, chciałabyś była, bym ci coś opuściła, albo niczego nie wzięła, mądralo jedna! Jeślim wzięła, to wzięłam uczciwie; wzięłam na wydatki, połączone z tą aferą... A może ja sama musiałam dać się naciągnąć! A tobie co do tego, że ja się nie cofnęłam przed rozbiciem zamku własnemi rękami? Przecie ja dla — ciebie to zrobiłam, byś ty mogła zaszanować swe czyste rączki! Tybyś tylko na gotowej kanwie ściegi robiła! Czekajże, ja ci pokażę kanwę, ja wam obudwom pokażę, co to jest niechlują! Dowiecie się, kim jest pokorna Anastazja Piotrówna!“




ROZDZIAŁ VII.

Tymczasem Marję Aleksandrównę unosił jej genjusz. Umyśliła projekt wielki i śmiały. Wydać córkę za bogacza, za księcia i kalekę, wydać ukradkiem przed wszystkimi, wykorzystawszy słabość umysłową i bezbronność swego gościa, wydać po złodziejsku, jak nazwaliby to wrogowie Marji Aleksandrówny — był to plan nie tylko śmiały, ale wprost zuchwały. Prawda, projekt to był intratny, lecz jeśliby się nie udał, mógł okryć swą autorkę niebywałą hańbą. Marja Aleksandrówna wiedziała o tem, nie rozpaczała jednak. „Ja nie z takich opresyj wychodziłam cało!“ powiedziała ona do Ziny, i powiedziała słusznie. Inaczej, cóżby to była z niej za bohaterka.
Bezsprzecznie, że wszystko to zakrawało trochę na rozbój na gładkiej drodze; lecz Marja Aleksandrówna i na to nie bardzo zważała. W tym kierunku zawsze miała gotową, pewną zadziwiająco trafną myśl: „gdy się raz pobiorą, to już ich nic nie rozłączy“, — myśl prostą, lecz uwodzącą wyobraźnię perspektywą tak nadzwyczajnych korzyści, że Marja Aleksandrówna na samo wspomnienie o tych korzyściach dostawała dreszczy i mrowiło ją w dołku. Wogóle była ona w ekstazie i siedziała w swej karecie, jak na szpilkach. Jako niewiasta pełna natchnień, obdarzona niewątpliwą twórczą żyłką, potrafiła ułożyć plan swego działania. Lecz plan ten był ułożony na razie szkicowo, na ogół, en grand i przyświecał jeszcze przed nią dość mglisto. Czekała jeszcze w przyszłości cała otchłań nieznanych drobiazgów i różnych nieprzewidzianych szczegółów. Lecz Marja Aleksandrówna ufała swym siłom: denerwowała się nie obawą niepowodzenia, — wcale nie! Pragnęła tylko jak najprędzej rozpocząć kampanję. Niecierpliwością, szlachetną niecierpliwością płonęła na samą myśl o zaporach i przeszkodach. Lecz wspomniawszy o zaporach, poprosimy o pozwolenie dokładniej wyjaśnić, co mamy na myśli. Całą biedę przeczuwała i oczekiwała Marja Aleksandrówna ze strony swych szlachetnych współobywateli, mordasowców, a przedewszystkiem ze strony zacnej społeczności mordasowskich niewiast. Znała ona z doświadczenia całą ich nieprzejednaną nienawiść ku sobie; wiedziała naprzykład, całkiem pewnie, że w mieście w tej chwili może już wiedzą wszystko o jej zamiarach, mimo, że nikt o nich jeszcze nikomu nie mówił. Wiedziała na podstawie niejednokrotnego smutnego doświadczenia, że nie było wypadku, by jakiekolwiek, nawet najbardziej dyskretne zdarzenie w jej domu, o ile zaszło rano, nie było już wieczorem wiadome ostatniej przekupce na targowicy, ostatniemu subjektowi w sklepie. Wprawdzie Marja Aleksandrówna na razie tylko przeczuwała biedę, lecz takie złe przeczucia nigdy jej nie myliły. I teraz rzeczywiście się nie myliła. Oto co istotnie zaszło, a czego ona na razie jeszcze nie wiedziała pozytywnie. Około południa, to jest równo w trzy godziny po przyjeździe księcia do Mordasowa. po mieście rozeszły się dziwne słuchy. Gdzie one powstały — niewiadomo, dość że rozeszły się prawie błyskawicznie. Wszyscy zaczęli się wzajem zapewniać, że Marja Aleksandrówna już wyswatała za księcia swoją Zinę, że Mozglakow dostał kosza i że wszystko to jest już postanowione i załatwione do ostatniej kropki. Co było przyczyną takich wieści? Czyż istotnie znali wszyscy Marję Aleksandrównę do tego stopnia, że równocześnie utrafili w sedno jej najtajniejszych myśli i ideałów? Ani niewspółmierność tych wieści ze zwykłym porządkiem rzeczy, boć przecie takie sprawy bardzo rzadko mogą się dokonywać w przeciągu jednej godziny, ani bijąca w oczy ich bezpodstawność — wszakżeż nikt nie mógł sprawdzić ich źródła — nie mogły wybić ich z głowy mieszkańcom Mordasowa. Wieść wzrastała i zapuszczała korzenie z niezwykłym uporem. Najdziwniejsza to, że wieść ta zaczęła krążyć właśnie w tej samej chwili, gdy Marja Aleksandrówna przystąpiła do swej niedawnej rozmowy z Ziną właśnie na ten temat. Taka już jest czujność ludzi prowincji! Instynkt prowincjonalnych plotkarzy działa czasami wprost cuda, naturalnie nie bez powodu, ma on bowiem swą podstawę w bardzo dokładnej, pełnej żywego zainteresowania i długoletniej znajomości ludzi z miejscowego otoczenia. Każdy człek prowincji bytuje niejako pod szklanym kloszem. Nie ma absolutnie żadnej możności ukryć bodaj cośkolwiek przed swymi szanownymi ziomkami. Wiedzą o każdym wszystko do krzty, wiedzą nawet to, czego on sam o sobie nie wie. Człek prowincji, zdawałoby się, już z natury powinien być dobrym znawcą dusz i serc człowieczych. Dlatego też ja niekiedy szczerze się dziwiłem, zbyt często spotykając na prowincji zamiast znawców serc i dusz człowieczych, nadzwyczaj dużo osłów. Zostawmy to jednak na boku; jest to myśl zbyteczna.
Wieść była piorunująca. Małżeństwo z księciem wydawało się każdemu tak intratnem, tak olśniewającem, że nawet strona dziwna tej sprawy nikomu w oczy nie wpadała. Zaznaczymy jeszcze jedną okoliczność: Zina była jeszcze bardziej znienawidzona od Marji Aleksandrówny, za co — niewiadomo. Możliwe, że uroda Ziny była po części tego powodem. Możliwe także i to, że Marja Aleksandrówna, mimo wszystko, przecie była dla wszystkich mordasowców swoim człowiekiem, była rośliną swojskiego chowu. Gdyby tak znikła z miasta, to kto wie, możeby i żałowano za nią. Ożywiała ona mordasowskie społeczeństwo ciągłemi historjami. Bez niej byłoby jakoś nudno. Zina, przeciwnie, zachowywała się tak, jakgdyby żyła w obłokach, a nie w Mordasowie, nie naginała się ona pod sztrychulec tych ludzi, nie mieściła się w ich ramach i, sama może nie uważając tego, zachowywała się wobec nich nieznośnie wyzywająco. I nagle teraz ta sama Zina, o której przedostawały się do publicznej wiadomości nawet skandaliczne historje, ta harda, zarozumiała Zina staje się miljonerką, księżną, wchodzi w najwyższe sfery. Za dwa lata, gdy owdowieje, wyjdzie zamąż za jakiegoś prawdziwie możnego pana, może za generała lub gubernatora (a mordasowski gubernator, jakby naumyślnie, jest wdowcem, niezwykle wrażliwym na niewieścią urodę). Wtedy będzie pierwszą damą w całej gubernji. Rozumie się, już sama ta myśl, była nieznośna i nigdy żadna wieść nie wywołałaby takiego niezadowolenia w Mordasowie, jak wieść o zamęściu Ziny z księciem. Momentalnie rozbrzmiały okrzyki wściekłości ze wszystkich stron. Krzyczano, że to grzech, a nawet podłość; że staruszek nie ma rozumu; że staruszka oszukano, wzięto na kawał, złapano, wykorzystując jego słabość umysłową; że staruszka należy ratować z krwiożerczych szponów; wkońcu, że jest to rozbój i niemoralność, ostatecznie, dlaczegóż inne mają być gorsze od Ziny? Przecie inne mogłyby równie dobrze wyjść za księcia!
Wszystkie te gadania i krzyki oburzenia Marja Aleksandrówna na razie tylko przypuszczała, lecz dla niej dość było i tego. Wiedziała całkiem pewnie, że wszyscy, ale to stanowczo wszyscy, gotowi będą chwycić się wszelkich środków, jakie tylko są możliwe, a nawet niemożliwe, by przeszkodzić jej zamiarom. Oto teraz chcą księcia poprostu skonfiskować, tak, że musi ona prawie boje staczać o jego zwrot. Wkońcu, chociaż się i uda pojmać i zwabić księcia napowrót, to przecie nie można go będzie trzymać ciągle na uwięzi. Wkońcu, któż zaręczy, że jeszcze dziś, może za dwie godziny, cały uroczysty korowód mordasowskich dam nie zjawi się w jej salonie, i to pod takim pretekstem, że nawet nie można im będzie odmówić przyjęcia? Wskaż im drzwi, to one oknem wlezą: wypadek prawie niemożebny, ale trafiający się w Mordasowie. Słowem, nie było czasu do stracenia ani godziny, ani minuty, a tymczasem rzecz cała nie była jeszcze nawet zaczęta. Nagle genjalna myśl błysnęła i w jednej chwili dojrzała w głowie Marji Aleksandrówny. O tej nowej idei nie zapomnimy powiedzieć we właściwem miejscu. Teraz powiemy tylko, że w tej chwili bohaterka nasza leciała po ulicach Mordasowa, groźna i natchniona, zdecydowana nawet na prawdziwy bój, byle tylko nadarzyła się sposobność do zawładnięcia księciem napowrót. Nie wiedziała jeszcze, jak się to zrobi i gdzie go spotka, zato wiedziała na pewno, że raczej Morda — sów zapadnie się w ziemię, niż ona zrezygnuje z urzeczywistnienia swoich obecnych zamiarów co do joty.
Pierwszy krok powiódł się jej jak najlepiej. Zdołała przychwycić księcia na ulicy i przywiozła go na obiad do siebie. Jeśliby ktoś zapytał: jakimże to sposobem mimo wszelkie intrygi wrogów udało się jej przecie postawić na swojem i dać porządnego nosa Annie Mikołajównie? — to obowiązkiem moim jest oświadczyć, że podobne pytanie uważam wprost za obrazę dla Marji Aleksandrówny. Onaby nie miała zwyciężyć jakiejś tam Anny Mikołajówny Antypowej, żony prokuratora? Poprostu aresztowała ona księcia w chwili, gdy już podjeżdżał ku domowi jej rywalki i nie zważając na nic, a więc i na przestrogi samego Mozglakowa, który zląkł się skandalu, przesadziła staruszka do swej karety i zdmuchnęła go wszystkim srokom z przed nosa. Marja Aleksandrówna bowiem tem się różniła właśnie od swych rywalek, że w wypadkach stanowczych nie zastanawiała się nawet nad skandalem, przyjmując za aksjomat, że cel uświęca środki. Książę, naturalnie, bardzo prędko zapomniał o wszystkiem i był wcale zadowolony. Podczas obiadu plótł bez wytchnienia trzy po trzy, był nadzwyczaj wesoły, a nawet dowcipny, sypał kalamburami i anegdotami, którym zawsze brakowało końca, albo przeskakiwał niepostrzeżenie dla siebie samego, z jednej na drugą. U Natalji Dymitrówny wypił był trzy kielichy szampana. W czasie obiadu wypił jeszcze trochę i ostatecznie dostał zawrotu głowy. Tu już dolewała mu niezmordowana Hebe, sama Marja Aleksandrówna. Obiad był wystawny. Potwór Nikitka nie spartaczył go tym razem. Pani domu była wprost czarująco miła i ożywiała towarzystwo. Zato inni obecni, jakby się zmówili, byli okropnie nudni. Zina była jakoś uroczyście milcząca. Mozglakow najwyraźniej był nie w swoim sosie i nie miał apetytu. Był zamyślony nad czemś, a że to mu się trafiało bardzo rzadko, więc Marję Aleksandrównę bardzo to zaniepokoiło. Anastazja Piotrówna siedziała ponura i nawet ukradkiem dawała Mozglakowowi jakieś dziwne znaki, których ten wcale nie dostrzegał. Gdyby nie czarująco miła sama pani domu, to obiad byłby czemś w rodzaju stypy.
A tymczasem Marja Aleksandrówna była ogromnie zdenerwowana. Już sama Zina, ze swą zatroskaną twarzą i zapłakanemi oczami, przejmowała ją straszliwym lękiem. A tu, na dobitek jeszcze jeden kłopot: wskazany jest pośpiech, niczego odkładać nie można, a tymczasem „ten przeklęty Mozglakow“ siedzi jak bałwan, o nic nie pyta i tylko przeszkadza! Nie można przecie, w samej rzeczy, rozpoczynać czegoś takiego w jego obecności! Marja Aleksandrówna wstała od stołu strasznie niespokojna. Jakież było jej zdziwienie, jej radosny lęk, jeśli można się tak wyrazić, gdy Mozglakow, zaraz, gdy tylko powstano od stołu, sam podszedł ku niej i nagle zupełnie niespodzianie oświadczył, że mocno żałuje, lecz niestety musi natychmiast iść.
— Dokądże to? — zapytała Marja Aleksandrówna z niezwykłem ubolewaniem.
— Widzi pani, łaskawa Marjo Aleksandrówno, — bąknął Mozglakow, pełen niepokoju i plącząc się trochę, — przytrafiła mi się bardzo dziwna historja, sam nawet nie wiem, jak to pani powiedzieć. Na miłość Boską, proszę mi dać dobrą radę.
— Co, co się stało?
— Mój ojciec chrzestny, Borodujew, zna go pani, — ten kupiec... spotkał mnie dziś na ulicy. Stary bardzo się gniewa, czyni mi wyrzuty, powiada, że go ignoruję, bo oto już po raz trzeci bawię w Mordasowie, a do niego nawet nosa nie pokazałem. „Przyjedź, powiada, bodaj dziś do nas na herbatę“. Teraz jest godzina czwarta, a on pija herbatę, wedle starego zwyczaju, gdy się obudzi z poobiedniej drzemki, około piątej. Co tu począć? Pewnie, Marjo Aleksandrówno, że to kłopot, — proszę jednak pomyśleć sobie: wszak on mego ojca-nieboszczyka uratował od pętlicy, gdy ojciec przegrał był rządowe pieniądze; z tej właśnie okazji został także moim chrzestnym ojcem. Jeśli nawet małżeństwo moje z panną Zynaidą dojdzie do skutku, to, mimo wszystko, ja posiadam zaledwie półtorej setki poddanych — a on ma równo miljonik, niektórzy zaś mówią, że nawet więcej. Jest bezdzietny. Gdy mu się przypodobam, to z pewnością zrobi w testamencie legat dla mnie z jakich stu tysięcy rubli. Proszę nie zapomnieć, że ma lat z górą siedemdziesiąt!
— Ach, wielkie nieba! Jakżeż pan może jeszcze namyślać się i zwlekać! — zawołała Marja Aleksandrówna ze źle ukrytą radością. — Jedźże pan, jedz zaraz! W takich sprawach niema żartów! Ja też to uważałam przy obiedzie, że pan jakiś nieswój. Siadaj pan, mon ami, i leć, co koń wyskoczy! Powinien pan był jeszcze przed południem wybrać się z wizytą do niego, by pokazać, że zależy panu na nim, że ceni pan jego łaskawość! Oj młodzi, młodzi!
— A przecie pani sama, Marjo Aleksandrówno, — odpowiedział Mozglakow zdumiony — przecie pani sama niedawno czyniła mi ostre wyrzuty z powodu znajomości z nim! Mówiła pani, że to prostak, brodacz paskudny, że tarza się po szynkach ze swemi piwnicznemi i zausznikami?
— Ach, mon ami! Czy to jedno się powie bez należytego namysłu! Toć i ja się mogę pomylić, — nie jestem święta. Zresztą nie pamiętam, ale mogłam być w takim nastroju duchowym, zresztą wtedy nie starał się pan jeszcze o rękę mojej Ziny... Może być, że to egoizm z mej strony, obecnie jednak z konieczności muszę patrzeć z innego kąta widzenia i — chyba żadna matka nie potępi mnie za to. Jedz pan i nie zwlekaj ani minuty, posiedź pan sobie nawet cały wieczór u niego... I słuchajże pan, pogadaj z nim także o mnie. Powiedz mu pan, że ja go szanuję, kocham, poważam, i to bardzo, bardzo! Ach, Boże! Jakże mi to mogło z głowy wypaść! Powinnam była sama się domyślić i poradzić panu, jak matka!
— Doprawdy, wskrzesiła mnie pani, Marjo Aleksandrówno! — zawołał Mozglakow zachwycony. — Od tej chwili, przysięgam pani uroczyście, że będę pani posłuszny we wszystkiem, jak dziecko! A ja się poprostu bałem pani to powiedzieć!... No, żegnam panią dobrodziejkę i w drogę. Proszę mnie usprawiedliwić przed panną Ziną. Zresztą wrócę z pewnością...
— Przyjm pan moje błogosławieństwo na drogę, mon ami! A nie zapomnij pan pomówić z nim i o mnie.. To naprawdę bardzo miły staruszeczek, dawno już zmieniłam swoje zdanie o nim... Ja zawsze zresztą lubiłam w nim tę prawdziwą rosyjską, staroświecką duszę i serdeczność szczerą, niekłamaną... Do widzenia, przyjacielu, au revoir!
„Jakto dobrze, że djabli go nareszcie wynieśli! Nie, to sam Pan Bóg nam pomaga!“ — pomyślała ona, zadyszana z radości.
Paweł Aleksandrowicz wyszedł do przedpokoju i ubierał się już we futro, gdy wtem, niewiadomo skąd się wzięła Anastazja Piotrówna. Oczekiwała go.
— Pan dokąd? — zapytała, przytrzymując go za rękaw.
— Do Borodujewa, Anastazjo Piotrówno; jest to mój ojciec chrzestny; miałem zaszczyt spoczywać podczas chrztu na jego rękach... Bogaty to staruszeczek, z pewnością mi coś zapisze, muszę mu się przypodobać!...
Mozglakow był w wyśmienitym humorze.
— Do Borodujewa? W takim razie może się pan raz na zawsze pożegnać z narzeczoną, — rzekła Anastazja Piotrówna bez ogródki.
— Jakto „mogę się pożegnać z narzeczoną raz na zawsze?“
— A tak! Pan myślałeś, że ona już do pana należy! Dowiedzże się pan, że chcą tu ją wydać zamąż za księcia. Słyszałam na własne uszy.
— Za księcia? Ależ zlituj się pani, co też pani wygaduje!
— Poco się mam litować, może się pan sam przekonać na własne oczy i uszy. Zdejm pan futro i proszę za mną!
Mozglakow ogłuszony zdjął futro i na palcach podążył za Anastazją Piotrówną. Zaprowadziła go do tego samego alkierza, skąd rano podglądała i podsłuchiwała rozmowę Marji Aleksandrówny z Ziną.
— Niech pani daruje, Anastazjo Piotrówno, ale ja absolutnie niczego nie pojmuję!...
— Pojmie pan zaraz, gdy się pan schyli i posłucha. Komedja z pewnością zaraz się rozpocznie.
— Jaka komedja?
— Pst! Nie gadaj pan tak głośno! Komedja przedewszystkiem ta, że pana poprostu biorą tu na kawał. Przedtem, gdy się pan oddalił razem z księciem, Marja Aleksandrówna całą godzinę namawiała Zinę, by wyszła zamąż za tego niedołęgę-księcia, zapewniając ją, że nic łatwiejszego, jak złapać go i namówić do żeniaczki, a takich z nią kruczków używała, że aż mnie samą mdłości chwytały^ Podsłuchałam wszyściuteńko, od a do z. Zina się zgodziła. A jakiemi słowami one obie raczyły pana! Poprostu mają pana za durnia, a Zina powiedziała otwarcie, że za pana nigdy zamąż nie wyjdzie. A ja głupia! Chciałam już przypiąć sobie różową wstążkę! Niechże pan słucha, niech pan słucha!
— Jeśli tak, to jest to najbezbożniejsza intryga pod słońcem, — wyszeptał Paweł Aleksandrowicz, patrząc zgłupiały w oczy Anastazji Piotrównie.
— Posłuchaj pan tylko, a usłyszysz jeszcze nie takie rzeczy.
— A gdzież ja mam słuchać?
— Schyl się pan tu, do tej dziurki!
— Ależ, Anastazjo Piotrówno, ja... podsłuchiwać nie umiem...
— Teraz wszelkie skrupuły na bok! Tu, tatuńciu, honor do kieszeni; skoroś pan raz tu przyszedł, to słuchaj pan!
— Ależ... — Jeśli ale, to zostaniesz pan z bardzo długim nosem! Mnie pana żal, a pan się sztorcuje. Co mi tam zresztą, o mnie mniejsza, ja tu i tak nawet do wieczora nie zostanę!
Paweł Aleksandrowicz, ze ściśniętem sercem, schylił się do dziurki. Serce mu biło, pulsy stukały. Nie pojmował prawie, co się z nim dzieje.




ROZDZIAŁ VIII.

— Więc bawił się pan bardzo wesoło, książę, w domu Natalji Dymitrówny? — zapytała Marja Aleksandrówna, chciwem spojrzeniem obrzucając pole mającej się rozpocząć kampanji i pragnąc w niewinnym tonie rozpocząć rozmowę. Serce jej biło z nerwozy i oczekiwania.
Zaraz po obiedzie zaprowadzono księcia do tego samego „salonu“, w którym przyjmowano go rano. W salonie tym odbywały się wszystkie domowe uroczystości i przyjęcia Marji Aleksandrówny. Szczyciła się ona tą komnatą. Starzec po sześciu kielichach zupełnie się rozanielił i nietęgo trzymał się na nogach. Gadał bez ustanku. Wrodzona jego gadatliwość wzmogła się jeszcze bardziej. Marja Aleksandrówna wiedziała dobrze, — że jest to podniecenie chwilowe, i że gościa opanuje wnet ociężałość, a wtedy zechce mu się spać. Trzeba było łowić moment. Przejrzawszy pole bitwy, z rozkoszą zauważyła, że rozwiązły staruszek jakoś szczególnie łakomie spogląda na Zinę, i jej macierzyńskie serce zatrzepotało z radości.
— Nad-zwy-czaj we-so-ło — odpowiedział książę — i wie pani, jest to bez-przy-kła-dna kobieta, ta Natalja Dymitrówna, bez-przy-kła-dna! Mimo, że Marja Aleksandrówna była tak zajęta swemi wielkiemi planami, taka głośna pochwała rywalki musiała ją ukłóć w samo serce.
— Zlituj się, książę! — zawołała z iskrami w oczach. — Jeśli pańska Natalja Dymitrówna ma być kobietą bezprzykładną, to ja już nie wiem, co mam mówić! Ale pan, widać, nie zna tutejszego towarzystwa, zupełnie go pan nie zna! Wszak to tylko wystawa nieistniejących honorów, rzekomo szlachetnych uczuć, a wszystko to jest jedna komedja, blichtr i szych. Zedrzyj go pan, a zobaczy pan pod kwieciem całe piekło; całe gniazdo os, gdzie pana zjedzą i nie zostawią ani kosteczki!
— Czy być może? — zawołał książę. — To dziwna!
— Ależ przysięgam panu! Ah, mon prince. Słuchaj, Zino, jest moją powinnością, świętym obowiązkiem opowiedzieć księciu to śmieszne i dość haniebne zdarzenie z tą Natalją, w ubiegłym tygodniu, pamiętasz? Tak, książę, z tą samą, wychwalaną przez pana Natalja Dymitrówną, którą się pan tak zachwyca. O, mój najmilszy książę, przysięgam na Boga, że nie jestem plotkarką, lecz opowiem to panu jedynie dlatego, by pana rozśmieszyć, by pokazać panu na żywym przykładzie, że tak powiem, przez powiększające szkiełko, co za ludzie tu żyją. Jakoś dwa tygodnie temu przyjeżdża do mnie z wizytą ta Natalja Dymitrówna. Podano kawę, a ja wyszłam na chwileczkę. Pamiętam bardzo dobrze, ile zostało mi było cukru w srebrnej cukiernicy: była pełniuteńka. Wracam, patrzę, leży na dnie tylko trzy kawałki. Oprócz Natalji Dymitrówny w pokoju nie było nikogo. Oto ma ją pan. Kamieniczna pani, bogaczka! Jest to wypadek może śmieszny i komiczny, ale co pan sądzi wobec tego o dobrych manierach tutejszego towarzystwa?
— Czy być może! — zawołał książę, naprawdę, zdziwiony. — Cóż to jednak za wspaniały apetyt! Czy ona naprawdę sama wszystko zjadła?
— Oto ma pan bezprzykładność tej kębiety! Jak się panu podoba ten haniebny wypadek? Jabym, naprawdę, umarła chyba w tej chwili, w którejbym się zdecydowała na taki wstrętny postępek!
— No, tak, tak... Tylko wie pani, ona jest mimo wszystko belle femme.
— Natalja Dymitrówna? Wybacz książę, ale to istna ropucha! Ach, książę, książę! Co pan mówi, spodziewałam się po panu znacznie więcej dobrego smaku...
— No tak, ropucha... tylko wie pani, ona jest taka skomplikowana... No, a ta dziewuszka, która u niej tańczyła, także jest... skomplikowana.
— Zośka? Ależ to jeszcze dziecko, książę, ma wszystkiego czternaście lat.
— No, tak... tylko wie pani, taka jest zwinna i także... takie kształty... w niej się formują... jest taka mi-lut-ka! I ta druga, która z nią tańczyła, także... już się formuje...
— Ach, to jest nieszczęśliwa sierota, książę! One ją często biorą.
— Sie-ro-ta! Brudna tylko bardzo, żeby choć ręce sobie wymyła... Choć, zresztą, także jest ponę-tna...
Mówiąc to, książę z jakąś wzrastającą pożądliwocią oglądał Zinę przez binokle.
Mais quelle charmante personne — mruczał półgłosem, rozpływając się z rozkoszy.
— Zino, zagraj nam co, lub nie, zaśpiewaj raczej! Ach, jak ona śpiewa, książę! Można śmiało powiedzieć, że to prawdziwa artystka! I gdybyś książę wiedział — ciągnęła dalej Marja Aleksandrówna półgłosem, gdy Zina odeszła do fortepianu, stąpając swemi cichemi i posuwistemi krokami, które przyprawiały księcia o ciągoty, gdybyś książę wiedział, co to za dobre dziecko! Jak ona mnie kocha, jak przywiązana jest do mnie! Jakich szlachetnych uczuć pełna, jakie dobre ma serce! — No tak... pełna uczuć... a wie pani, jedną tylko kobietę znałem w całem swem życiu, z którą może się ona równać co do u-ro-dy, — przerwał książę, łykając ślinkę. — To nieboszczka hrabina Naińska, która zmarła przed trzydziestu laty. Była to kobieta za-chwy-ca-ją-ca, nieopisanej piękności. Wyszła później zamąż za swego kucharza...
— Za swego kucharza, książę?
— No tak, za swego kucharza... Francuza, za granicą. Postarała się za granicą o hrabiowski tytuł dla niego. Był to pokaźny mężczyzna, nadzwyczaj wykształcony, z małemi wą-si-ka-mi.
— I... i... jakżeż oni żyli ze sobą, książę?
— No, dobrze żyli ze sobą. Zresztą wkrótce się rozwiedli. On ograbił ją i uciekł. Pokłócili się o jakiś tam sos...
— Mamo, co mam zagrać? — zapytała Zina.
— Możebyś raczej zaśpiewała nam, Zino. Ona anielsko śpiewa, książę! Czy pan lubi muzykę?
— O, tak! Charmant, charmant! Ja bardzo lubię muzykę. Znałem się za granicą osobiście z Bethovenem.
— Z Bethovenem! Wyobraź sobie, Zino, książę znał się z Bethovenem! — woła entuzjastycznie Marja Aleksandrówna. — Ach książę! Czy książę naprawdę znał Bethowena?
— No tak... byliśmy ze sobą na sto-pie przy-jaciel-skiej. Zawsze zatabaczony miał nos. Bardzo śmiesznie wyglądał.
— Bethoven?
— No tak, Bethoven. Zresztą, może to nie był Be-tho-ven, tylko jakiś inny Nie-miec. Tam jest bardzo dużo Niemców... Ale, zdaje mi się, po-mię-sza-łem.
— Cóż mam zaśpiewać? — zapytała Zina.
— Ach, Zino! Zaśpiewaj tę romancę, w której, pamiętasz, jest tyle rycerskości — co to mówi się w niej o tej pani zamku i jej trubadurze... Ach, książę! Jak ja lubię takie rycerskie romance! Te zamki, zamki! Całe to życie średniowieczne! Tych wszystkich trubadurów, heroldów, turnieje... Będę ci akompanjowała, Zino. Proszę się przenieść tu bliżej, książę! Ach, te zamki, zamki!
— No tak... zamki. Ja także lubię zamki, — mamroce książę w zachwycie, wpijając się w Zinę swem jedynem okiem. — Ale... Boże! — zawołał, — to romanca!... Ależ ja znam tę romancę! Dawno już słyszałem tę ro-man-cę... Przy-po-mi-na mi się... Ach, Boże!
Nie porywam się na opisywanie, co się stało z księciem, gdy Zina zaśpiewała. Śpiewała starą francuską romancę, która ongiś bardzo była w modzie. Zina śpiewała przecudnie. Czysty, dźwięczny jej kontraltowy głos przenikał do serca. Jej przecudna twarz, urocze oczy, jej dziwne, jakgdyby toczone, paluszki, któremi przewracała nuty, jej włosy, bujne, czarne, lśniące, falująca pierś, cała jej postać, dumna, przecudna, pełna szlachetnego gestu, — wszystko to oczarowało biednego starca ostatecznie. Nie odrywał od niej oczu; gdy śpiewała, szlochał prawie ze wzruszenia. Starcze jego serce, podgrzane szampańskiem winem, muzyką i wskrzeszonemi wspomnieniami (a któż nie posiada ulubionych wspomnień?) — biło czemraz żywiej i żywiej. Dawno już tak nie biło... Gotów był upaść na kolana przed Ziną i płakał prawie, gdy skończyła.
O, ma charmante enfant! — zawołał, całując jej paluszki, — vous me ravissez! Teraz, teraz dopiero przypomniałem sobie... No... no... o, ma charmante enfant...
I książę nie mógł nawet dokończyć.
Marja Aleksandrówna odczuła, że nadeszła najwłaściwsza chwila.
— Czemuż więc pan sam siebie gubi, książę? — zawołała uroczyście. — Tyle uczucia, tyle siły życiowej jest w panu! Z takiem bogactwem duszy zagrzebać się na całe życie w samotności! Uciec od ludzi, od przyjaciół! Ależ to nie do darowania! Opamiętaj się, książę! Spójrz na życie, że tak powiem, okiem jasnem! Wyczaruj pan ze swego serca wspomnienia przeszłości, — wspomnienia złotej młodości, złotych, beztroskich dni; — wskrześ je pan, wskrześ siebie! Zacznij znowu żyć w społeczeństwie, pośród ludzi! Jedz pan za granicę, do Włoch, do Hiszpanji — do Hiszpanji, książę!... Potrzeba panu przewodnika, serca, któreby pana kochało, szanowało, współczuło z panem? Toć przecie ma pan przyjaciół! Wezwij ich pan, zawołaj, a przybiegnie ich cały tłum! Ja pierwsza wszystko rzucę i przybiegnę na pańskie zawołanie. Wszak pamiętam, nie zapomniałam jeszcze naszej przyjaźni, książę, porzucę męża i podążę za panem... a nawet, jeślibym była młodsza, jeślibym była równie piękna i dobra, jak moja córka, to stałabym się pańską towarzyszką podróży, przyjaciółką, żoną pańską, jeśliby pan zapragnął!
— Ja także jestem pewny, że pani była une charmante personne w swo-im cza-sie, przemówił książę, siąkając nos w chusteczkę. Oczy jego zwilgotniały od łez.
— My żyjemy w naszych dzieciach, książę, — z wysokiem uczuciem odpowiedziała Marja Aleksandrówna. Ja także mam swego anioła-stróża! To ona — córka moja, powiernica wszystkich mych myśli, skarb serca mego, książę! Odrzuciła już siedem propozycyj, nie chcąc rozstawać się ze mną.
— To znaczy, że ona pojedzie z panią, gdy będzie pani to-wa-rzy-szyć mi za granicę? W takim razie, ja nieodwołalnie jadę za granicę, — zawołał książę, zachwycony. — Nie-od-wo-łal-nie jadę! I jeślibym mógł łudzić się nadzieją... Jest to czarowne, cu-do-wne dziecko! O, ma charmante enfant... — I książę znowu zaczął całować jej ręce. Biedaczek, pragnął bardzo uklęknąć przed nią.
— Ale... ale, książę, pyta pan, czy może pan łudzić się nadzieją? — podchwyciła Marja Aleksandrówna, czując nowy przypływ krasomówstwa. — Dziwny z pana człowiek, książę! Czy istotnie uważa się pan już za niegodnego względów niewieścich? Wszak nie tylko młodość tworzy piękno. Proszę nie zapominać, że jest pan, że się tak wyrażę, ułamkiem arystokracji! Jest pan — przedstawicielem najsubtelniejszych, prawdziwie rycerskich uczuć i... manier! Czyż Marja Koczubejówna nie pokochała starego Mazepę? Pamiętam, czytałam o tem, że Lausin, ten czarujący markiz dworu króla Ludwika... zapomniałam już którego, — już we wieku podeszłym, jako staruszek, zdobył serce jednej z pierwszych dworskich piękności!... I kto panu powiedział, żeś pan stary? Kto w pana to wmówił? Czyż ludzie tacy jak pan, starzeją się? Pan, taki nabob uczuć, myśli, radości, mądrości, siły życiowej, olśniewających manier! Niechże się pan teraz ukaże gdziekolwiek za granicą, w kąpielach, z młodą żoną, z taką pięknością, jak naprzykład moja Zina, — ja o niej nie mówię, mówię tylko tak dla przykładu — a zobaczy pan, co za kolosalne zrobi pan wrażenie! Pan ułamek arystokracji, a ona piękność nad pięknościami! Prowadzi ją pan uroczyście pod ramię; ona śpiewa w wytwornem towarzystwie, pan ze swej strony imponuje bystrością umysłu, — wszystkie zdrojowiska zlecą się, by na was popatrzeć! Cała Europa szaleć będzie z podziwu, bo wszystkie dzienniki, wszystkie fejletony, po zdrojowiskach lądowych i we wszystkich miejscowościach nad morzem, będą mówiły o was zgodnym chórem... Książę, książę! A pan mówisz: czy może pan łudzić się nadzieją?
— Fejletony... no tak, no tak!... To w gazetach... — mamroce książę, nawpół nie rozumiejąc słów Marji Aleksandrówny, i coraz bardziej słabnąc wzruszony. — Ale, moje dzie-cko, jeśli nie jest pani jeszcze zbyt zmę-czo-na, to proszę powtórzyć jeszcze raz tę romancę, którą pani śpiewała!
— Ach, książę! Ależ ona umie śpiewać inne jeszcze romance, jeszcze ładniejsze!... Pamięta książę L’hirondelle? Zapewne pan to słyszał?
— Tak, pamiętam... a raczej, za-pomniałem. — Nie, nie, poprzednią romancę, tę samą, którą śpiewała przed chwilą! Nie chcę L’hirondelle! Ja chcę tę romancę... — mówi książę, błagalnie jak dziecko.
Zina zaśpiewała po raz drugi. Książę nie mógł się już utrzymać i osunął się przed nią na kolano. Płakał.
O, ma belle châtelaine! — wołał swym drżącym ze starości i wzruszenia głosem. — O, ma charmante châtelaine! O, miłe dziecię moje!... Ile wspomnień wzbudziła pani we mnie... o tem, co dawno minęło... Myślałem wtedy, że wszystko lepiej się złoży, jak się potem stało. Śpiewałem wtedy duety... z vicomtessą... tę samą romancę... a teraz... Nie wiem już, co te-raz...
Całe to przemówienie, wygłosił książę tonem zdyszanym i zachłyśniętym. Język widocznie mu skołowaciał. Niektórych słów prawie zupełnie nie można było zrozumieć. Widać było tylko, ze rozczulił się w wysokim stopniu. Marja Aleksandrówna natychmiast dolała oliwy do ognia.
— Książę! Niech się pan zakocha w mojej Zinie! — zawołała, czując, że jest to chwila uroczysta.
Odpowiedź księcia przeszła jej najśmielsze oczekiwania.
— Jestem w niej już szalenie zakochany! — krzyknął staruszek, znowu ożywiając się cały, ciągle jeszcze na kolanach i całe drżący ze wzruszenia. — Gotów jestem oddać jej swe życie! Jeślibym tylko mógł żywić nadzieję... Ale, prószę mnie podnieść, o-sła-błem tro-chę... Ja... jeślibym tylko mógł zaofiarować jej swe serce z nadzieją na przyjęcie, to... ja... Onaby mi codzień śpiewała ro-man-ce, a jabym zawsze patrzył na nią... zawsze tak patrzył... Ach, mój Boże!
— O książę! Pan oświadczasz się, i prosisz o jej rękę! Chce pan mi ją zabrać, moją Zineczkę, moją najukochańszą jedynaczkę, mego anioła, Zinę! Ale ja ciebie nie dam, Zino! Chyba wyrwą cię z moich rąk, z rąk matki! — Marja Aleksandrówna rzuciła się ku córce i mocno ścisnęła ją w ramionach, — chociaż czuła, że ją dość silnie odpychano. Maman trochę przesadziła sakramenty. Zina czuła to całą swoją istotą i z niewypowiedzianym wstrętem patrzyła na tę całą komedję. Milczała jednak, a to było — wszystko, czego Marji Aleksandrównie było potrzeba.
— Ona dziewięć razy odmawiała, by tylko nie rozłączać się z matką! — wołała dalej z patosem. — Teraz jednak — me serce przeczuwa już rozłąkę! Zauważyłam dawniej jeszcze, że ona tak dziwnie patrzyła na pana... Pan olśniłeś ją swym arystokratyzmem, książę, swoją subtelnością!... O! Pan nas rozłączy; przeczuwam to już!...
— Ja ją u-bós-twiam! — wymruczał książę, ciągle jeszcze drżąc jak osika.
— A więc ty porzucasz matkę swoją! — zawołała Marja Aleksandrówna, jeszcze raz rzucając się córce na szyję. Zinie śpieszno było zakończyć tę ciężką scenę. Niemo wyciągnęła do księcia swą przecudną rączkę i zmusiła się nawet do uśmiechu. Książę pokornie przyjął tę rączkę i pokrył ją pocałunkami.
— Ja teraz dopiero żyć za-czy-nam, — mamrotał, zachłystując się z oszołomienia.
— Zino! uroczyście przemówiła Marja Aleksandrówna — spójrz na tego pana! Jest to najzacniejszy, najszlachetniejszy kawaler ze wszystkich, jakich znam! To prawdziwy rycerz średniowieczny! Lecz oba dobrze wie o tem i sama, książę; o, na o tem wie... Biada memu sercu... O! pocoś pan przyjechał! Oddaję panu swój skarb, swego anioła. Chroń, strzeż go, książę! Błaga pana o to matka, a któraż matka weźmie mi za złe moją żałość!?
— Dość tego matko, wyszeptała Zina.
— Będziesz li ją bronił, książę, jeśliby ktoś śmiał ją obrazić? Czy szpada twoja błyśnie w oczy oszczercy lub zuchwalcowi, któryby się ośmielił rzucić potwarz na mą Zinę?
— Matko, dość już, lub też ja...
— No, tak, błyśnie... mruczał książę. — Ja teraz dopiero żyć zaczynam.. Ja chcę, by natychmiast, w tej chwili odbył się ślub... ja... chcę natychmiast posłać do Du-cha-no-wa. Mam tam bry-lan-ty. Chcę złożyć je u jej stóp...
— Jaki zapał, co za zachwyt! Jaka subtelność uczuć! — wołała Marja Aleksandrówna. — Jak pan mogłeś, książę, wprost gubić tak samego siebie, uciekając od świata? Po raz tysięczny będę to powtarzała! Ze skóry wyskakuję, ilekroć przypomnę sobie tę... djablicę...
— Cóż miałem czynić, skoro się tak ba-łem? — mamrotał książę chrząkając i rozczulając się. — Oni chcieli mnie zam-knąć w szpitalu warjatów... więc się zląkłem.
— W szpitalu warjatów! O, łotry! O, siepacze nieludzcy! Och, co za podła intryga! Książę, — słyszałam ja o tem! Ależ ci ludzie chyba sami powarjowali! Lecz za cóż to, za co?!
— A, ja sam nie wiem, za co! — odpowiedział starzec, i tak osłabł, że opadł na fotel. — Wie pani, byłem raz na ba-lu i o-powiadałem jakąś anegdotę; a im się to nie po-do-ba-ło. No i historja gotowa!
— Czy naprawdę tylko za to, książę?
— Nie — Ja pó-źniej grałem jeszcze w karty z księciem Piotrem Demen-tji-czem, i zo-sta-łem bez sześciu atutów. Ja miałem dwa kró-le i trzy damy... a raczej trzy damy i dwa kró-le... Nie! Jednego kró-la! A potem przyszły i damy...
— I za to? Za to! O, co za szatańska nieludzkość! Pan płacze, książę! Ale teraz nigdy to się już nie stanie! Teraz ja zawsze będę przy panu, mój książę; bo ja się z Ziną nie rozłączę. I zobaczymy, czy oni będą śmieli powiedzieć bodaj jedno słowo!... A wiesz, książę, twój ślub sparaliżuje ich intrygi. Spokomieją oni ze wstydu! Przekonają się, że jesteś pan jeszcze pełen zdolności męskiej... to jest, pojmą, że za warjata nie wyszłaby przecie zamąż taka piękności Może pan teraz dumnie wznieść głowę! Spojrzyj im pan prosto w oczy...
— No, tak, będę im patrzał pro-sto w oczy, — wymruczał książę, zamykając oczy.
„On się całkiem rozespał“, pomyślała Marja Aleksandrówna, „szkoda tracić słowa!“
— Książę! Pan się zbyt przejmujesz wszystkiem, jak widzę; trzeba koniecznie się uspokoić, wytchnąć z tego wzruszenia, — rzekła, nachylając się ku niemu z macierzyńską troskliwością.
— No tak, chciałbym tro-chę po-le-żeć, — odpowiedział.
— Tak, tak! Niechże się książę uspokoi! Te wszystkie wzruszenia... Czekaj książę, ja księcia sama odprowadzę... Sama ułożę pana do łóżka, jeśli potrzeba. — Dlaczego pan tak patrzy na ten portret, książę? Jest to portret mej matki, — tego anioła, nie kobiety! O, czemużto jej niema między nami! Była to zacna matrona, książę, bardzo zacna! — Inaczej jej nazwać nie można!
— Bar-dzo za-cna? C’est joli... Ja także miałem matkę... princesse... i — wyobraź pan sobie — była to kobieta bardzo kor-pu-lent-na... Zresztą, nie to chciałem powiedzieć... Troszeczkę się sfa-ty-go-wa-łem. Adieu, ma charmante enfant!... Ja z roz-ko-szą... dzisiaj... jutro... No, to wszystko jedno! au revoir, au revoir! — I książę chciał od proga posłać Zinie ręką całusa, lecz się pośliznął i omal nie upadł.
— Ostrożnie, książę! Proszę się wesprzeć na mem ramieniu, — wołała Marja Aleksandrówna.
Charmant, charmant! — mamrotał książę wychodząc. — Teraz dopiero żyć za-czy-nam...
Zina została sama. Straszliwe brzemię przygniatało jej duszę. Czuła wstręt taki, że mdłości ją chwytały. Własna jej osoba przejmowała ją prawie odrazą. Na twarzy miała wypieki. Z załamanemi rękoma, zacisnąwszy zęby, ze spuszczoną głową, stała, nie ruszając się z miejsca. Łzy wstydu potoczyły się z jej oczu... W tej chwili otworzyły się drzwi i wbiegł do pokoju Mozglakow.




ROZDZIAŁ IX.

Słyszał on wszystko, wszystko!
W istocie rzeczy nie wszedł on, lecz wleciał, blady ze wzburzenia i wściekłości. Zina spojrzała na niego ze zdumieniem.
— A więc to tak! — krzyknął zdyszany. — Wiem wkońcu, kim pani jesteś!
— Kim ja jestem! powtórzyła Zina, patrząc na niego jak na warjata, i nagle oczy jej gniewnie zabłysły.
— Jak pan śmiesz tak mówić do mnie! — krzyknęła, podchodząc ku niemu.
— Wszystko słyszałem! — powtórzył Mozglakow uroczyście, lecz jakoś mimowoli cofnął się o krok w tył.
— Pan słyszałeś? Pan podsłuchiwałeś? — rzekła Zina, z pogardą patrząc na niego.
— Tak! Podsłuchiwałem, tak, ważyłem się na tę podłość, lecz za to dowiedziałem się, że pani sama... nie wiem nawet, jak się mam wyrazić, by powiedzieć pani... w jakim świetle pani się teraz przedstawia! — odpowiedział Mozglakow, coraz bardziej i bardziej tchórząc przed wzrokiem Ziny.
— A choćby pan nawet i słyszał, to i cóż możesz mi pan zarzucić? Jakie prawo masz pan coś mi zarzucać? Jakiem prawem przemawia pan do mnie tak arogancko?
— Ja? Jakie ja mam prawo? I pani może o to pytać? Wychodzi pani za księcia, a ja nie mam żadnego prawa!... Przecie dała mi pani słowo niedawno!
— Kiedy?
— Jakto kiedy?
— Wszak jeszcze dziś rano, gdy mi się pan narzucałeś, ja stanowczo odpowiedziałam, że nie mogę przyrzec niczego pozytywnego.
— A jednak nie napędziła mnie pani, nie odmówiła mi pani wprost; to znaczy, że trzymała mnie pani w rezerwie! To znaczy, brała mnie pani na wabika.
Na twarzy rozdrażnionej Ziny pojawiło się bolesne uczucie, jakgdyby od ostrego, przeszywającego, wewnętrznego bólu; lecz przemogła to uczucie.
— Jeśli ja pana nie napędziłam, — odpowiedziała jasno i wyraźnie, chociaż w głosie jej słychać było ledwie dające się zauważyć drżenie, — to tylko z litości. Błagałeś pan sam, by pozostawić panu trochę czasu, by nie powiedzieć panu „nie“, lecz poznać pana bliżej i „wtedy“, powiedział pan, „wtedy, gdy się pani przekona, że jestem człowiekiem szlachetnym, może mi pani nie odmówi“. Były to pańskie własne słowa, powiedziane na samym początku pańskich konkurów. Nie może pan się ich teraz zaprzeć! Śmiałeś pan obecnie powiedzieć, że brałam pana na wabika; ależ pan sam widziałeś moją niechęć, gdym się z panem zobaczyła dzisiaj, o dwa tygodnie wcześniej, jak się pan umówiłeś ze mną, i niechęci tej wcale przed panem nie ukrywałam, owszem, okazywałam ją panu. Pan sam to zauważył, bo zapytywał mnie pan: czy ja się nie gniewam o to, żeś pan przyjechał wcześniej? Wiadomo panu chyba, że nie bierze się na wabika tego, przed kim się nie może i nie chce ukryć swojej niechęci ku niemu. Śmiał pan wyrazić się, że trzymałam pana w rezerwie. Na to panu odpowiem, że sądziłam tak o panu: „chociaż on nie odznacza się wybitną umysłowością, to mimoto może być człowiekiem dobrym i dlatego można wyjść za niego zamąż“. Teraz jednak, gdym się przekonała na swoje szczęście, że jesteś pan durniem, a w dodatku durniem złośliwym, — nie pozostaje mi nic innego, jak tylko życzyć panu wszelkiego powodzenia i szczęśliwej drogi. Bądź pan zdrów!
Rzekłszy to, Zina odwróciła się od niego i powoli wychodziła z pokoju.
Mozglakow, domyśliwszy się, że wszystko stracone, zatrząsł się z wściekłości.
— A, więc ja jestem durniem, wołał, więc ja teraz jestem już durniem! Dobrze! Bądź pani zdrowa! Ale ja przedtem, nim wyjadę, całemu miastu opowiem, jak pani z mamuńcią łapałyście obie księcia, spoiwszy go do bezpamięci! Ja to wszystkim opowiem! Poznacie Mozglakowa!
Zina drgnęła i zatrzymała się, by dać odpowiedź na to, lecz pomyślawszy chwilę, wzruszyła tylko pogardliwie ramionami i zatrzasnęła za sobą drzwi.
W tej chwili na progu zjawiła się Marja Aleksandrówna. Słyszała ona wykrzykniki Mozglakowa, w mig domyśliła się, o co idzie i zadrżała z przestrachu. Mozglakow jeszcze nie wyjechał, Mozglakow jest koło księcia, Mozglakow wszystko roztrąbi po mieście, a tu konieczna była tajemnica, bodaj przez pewien krótki czas! Marja Aleksandrówna miała swe rachuby. W mig uświadomiła sobie wszystkie okoliczności i oto plan ugłaskania Mozglakowa był już gotowy.
— Co się dzieje, mon ami? — rzekła podchodząc ku niemu i przyjaźnie wyciągając doń rękę.
— Jakto, mon ami! — krzyknął on we furji — po tem wszystkiem, czego pani nawarzyła, jeszcze mon ami? Morgen früh, łaskawa pani! Myśli pani, że mnie pani jeszcze raz oszuka?
— Żałuję, najmocniej żałuję, że widzę pana w tak dziwnem usposobieniu duchowem, panie Pawle. Cóż to za wyrażenia! Nie liczy się pan nawet ze słowami wobec damy.
— Wobec damy. Pani... jest pani wszystkiem, czem pani chce, tylko nie damą — zawołał Mozglakow. Nie wiem, co właśnie chciał on wyrazić swym okrzykiem, lecz prawdopodobnie coś piorunującego.
Marja Aleksandrówna łagodnie popatrzyła mu w twarz.
— Proszę, proszę, siądź pan! — przemówiła ze smutkiem, wskazując mu fotel, w którym przed kwadransem rozpierał się najspokojniej książę.
— Ależ słuchaj pani wkońcu, Marjo Aleksandrówno! zawołał stropiony Mozglakow — pani patrzy na mnie tak, jakgdyby pani ani na włos nie uchybiła, a przeciwnie, jakgdybym to ja zawinił wobec pani! Przecie tak być nie może!... A ton pani!... Przecie to wkońcu przewyższa miarę ludzkiej cierpliwości... Czy pani to wie?
— Przyjacielu mój! — odpowiedziała Marja Aleksandrówna, — pozwoli pan ciągle jeszcze nazywać siebie tem mianem, bo zapewniam pana, że nie ma pan lepszego przyjaciela odemnie; przyjacielu mój! Pan cierpisz, męczysz się pan, otrzymałeś pan cios w samo serce — to też nic dziwnego, że mówi pan ze mną w takim tonie. Lecz ja jestem zdecydowana odsłonić panu całe, caluśkie swe serce, tem bardziej, że sama czuję się trochę winną wobec pana. Siadaj pan, pomówimy.
Głos Marji Aleksandrówny był boleśnie miękki. Na twarzy odbijało się cierpienie. Zdumiony Mozglakow usiadł obok niej.
— Pan podsłuchiwałeś? — ciągnęła ona dalej, patrząc mu w twarz z wyrzutem.
— Tak, podsłuchiwałem! Jakżeż nie miałem podsłuchiwać; to dopiero byłbym idjotą! Przynajmniej dowiedziałem się w ten sposób, co pani knuje przeciwko mnie, — odpowiedział Mozglakow grubjańsko, sam siebie poduszczając własnem gniewem.
— I pan, z pańskiem wychowaniem, z pańskiemi zasadami, mogłeś zdecydować się na taki postępek? — O Boże! Mozglakow aż skoczył z krzesła.
— Ależ Marjo Aleksandrówno! — zawołał, — tego to już zanadto! Słuchać już nie można! Przypomnij pani sobie, na co to zdecydowałaś się pani sama, z pani zasadami, zanim innych sądzić będziesz! — Jeszcze jedno pytanie, — rzekła ona, nie odpowiadając na jego pytania, — któż to pana zmędrkował do podsłuchiwania, kto panu rozpowiadał, kto tu szpiegował, oto co ja chcę wiedzieć.
— Musi mi już pani to wybaczyć, — ja tego nie powiem.
— Dobrze. Dowiem się tego i sama. Przyznałam, Paul, że zawiniłam wobec pana, lecz jeśli pan wszystko rozważy, wszystkie okoliczności, to przekona się pan, że, jeśli ja zawiniłam, to jedynie przez to, że zbyt dobrze życzyłam panu.
— Pani mnie dobrze życzyła? Daj pani temu pokój! Zapewniam panią, że więcej nie weźmie mnie pani na kawał! Nie jestem głupim smarkaczem!
I Mozglakow tak się skręcił na swem siedzeniu, że aż zatrzeszczało.
— Przepraszam, przyjacielu drogi, zachowajże pan zimną krew; jeśli możesz. Wysłuchaj mnie pan uważnie, a sam pan na wszystko wyrazi swą zgodę. Popierwsze, chciałam bezzwłocznie wyjaśnić panu wszystko, wszystko i byłby pan odemnie samej dowiedział się o całej sprawie do najdrobniejszych szczegółów, nie poniżając się do podsłuchiwania. A jeśli wstrzymałam się z wyjaśnieniem panu tego wszystkiego przedtem, to jedynie dlatego, że cała sprawa była jeszcze w projekcie. Mogła ona wogóle jeszcze się nie urzeczywistnić. Widzi pan więc: jestem z panem najzupełniej szczera. Powtóre, niech pan nie wini mojej córki. Kocha ona pana do szaleństwa i kosztowało mię to bardzo wiele nieprawdopodobnych wysiłków, by ją od pana odwrócić i uzyskać jej zgodę na przyjęcie propozycji księcia.
— Miałem właśnie przyjemność słyszeć prawdziwy dowód tej miłości do szaleństwa, ironicznie odpowiedział Mozglakow.
— Dobrze. A jak pan do niej mówiłeś? Czy tak powinien mówić zakochany? Czy, wkońcu, tak mówi człowiek dobrze wychowany? Obraziłeś i rozdrażniłeś ją pan.
— Co tam teraz mówić o dobrem wychowaniu, Marjo Aleksandrówno! A przedtem, kiedyście to obie robiły do mnie takie słodkie miny, ja pojechałem z księciem, a wy obie nuże drwić sobie ze mnie. Oczerniała mnie pani, oto co ja pani powiem! Wiem wszystko, wszystko!
— I z pewnością wie pan to także z tego samego brudnego źródła? — rzuciła Marja Aleksandrówna ze swej strony uwagę, uśmiechając się lekceważąco. — Tak, panie Pawle, oczerniałam pana, nagadałam na pana i przyznaję się, że się niemało natłukłam głową o ścianę. Lecz już to samo, że byłam zmuszona oczerniać pana przed nią, a może nawet miotać na pana oszczerstwa, — już to samo dowodzi, jak trudno mi było wymusić od niej zgodę na porzucenie pana! Człowieku krótkowzroczny! Jeśliby ona pana nie kochała, to czy trzebaby mi było imać się oszczerstw, przedstawiać pana w postaci śmiesznej, niegodnej, chwytać się aż takich ostatecznych środków? Ale pan, mimo to, nie wie jeszcze wszystkiego! Musiałam użyć aż swej macierzyńskiej władzy, by wyrwać pana z jej serca i dopiero po nieprawdopodobnych wysiłkach udało mi się uzyskać jej pozorną tylko zgodę. Jeśli pan teraz nas podsłuchiwał, to musiał pan zauważyć, że ona ani jednem słowem, ani jednem gestem nawet nie podtrzymywała mnie wobec księcia. Podczas całej tej sceny ona nie odezwała się prawie ni słówkiem: śpiewała jak automat. Cała jej dusza rwała się w udręce i ja z litości dla niej wyprowadziłam wkońcu stąd księcia. Pewna jestem, że Zina płakała, zostawszy tu sama. Wszedłszy tu, powinien pan był zauważyć jej łzy...
Mozglakow rzeczywiście przypomniał sobie, że wbiegłszy do komnaty, zauważył był, że Zina zalewa się łzami.
— Lecz pani, pani, za cóż pani występowała przeciwko mnie, Marjo Aleksandrówno? — zawołał. — Za co pani mnie czerniła, miotała na mnie oszczerstwa, do czego się pani sama teraz przyznaje?
— A, to rzecz inna! jeśliby pan był od samego początku mądrze pytał, to dawnoby pan otrzymał już odpowiedź. Tak, masz pan rację! Wszystko to ja zrobiłam i tylko ja jedna. Ziny proszę w to nie mięszać. Dlaczego ja to zrobiłam? Odpowiadam: po pierwsze, dla Ziny. Książę jest bogaty, powszechnie znany, posiada bardzo rozgałęzione stosunki i, wyszedłszy za niego, Zina zrobi świetną partję. Wkońcu, jeśli on nawet umrze, może i szybko, — bo my wszyscy jesteśmy mniej lub więcej śmiertelni, — wtedy Zina, młoda wdowa, księżna, należeć będzie do wyższego towarzystwa i w dodatku może będzie bardzo bogata, wtedy może wyjść zamąż, za kogo jej się żywnie podoba, może zrobić jeszcze bardziej bogatą partję. Rozumie się jednak, że ona wyjdzie wtedy za tego, kogo kocha, za tego, kogo kochała przedtem, czyje serce rozdarła, wyszedłszy za księcia. I już sama pokuta zniewoliłaby ją do zatarcia swego grzechu wobec tego, kogo dawniej kochała.
— Hm! — bąknął Mozglakow, w zamyśleniu patrząc na swoje trzewiki.
— Po — drugie, — o tem wspomnę tylko pokrótce, mówiła dalej Marja Aleksandrówna, — dlatego, bo pan zdaje się nawet tego nie zrozumie. Pan czytuje swego Szekspira, czerpiąc z niego wszystkie swe wysokie uczucia, a w gruncie rzeczy, choć jesteś pan człowiekiem bardzo dobrym, ale zbyt jeszcze młodym, panie Pawle, — ja zaś matką jestem! Słuchajże pan: wydając Zinę za księcia, robię to po części i dla księcia samego, ponieważ chcę go tem małżeństwem ocalić. Ja i przedtem lubiłam tego szlachetnego, tego dobrodusznego, tego po rycersku uczciwego staruszka. Byliśmy przyjaciółmi. Obecnie on, nieszczęsny, tkwi w szponach tej djablicy. Ona wtrąci go do grobu. Bóg świadkiem, że uzyskałam zgodę Ziny na małżeństwo z nim jedynie w ten sposób, że uprzytomniłam jej całą świętość jej wielkiego czynu samozaparcia. Dała się ona porwać szlachetności uczuć, czarowi wielkiego czynu. W niej samej jest coś rycerskiego. Przedstawiłam jej, że jest to czyn wysoce chrześcijański, być podporą, pociechą, przyjacielem, dzieciątkiem, pieścidełkiem, cielcem złotym, dla tego, komu pozostaje może jeszcze tylko jeden rok życia! Nie wstrętna baba, nie strach, nie upokorzenie powinny go otaczać w ostatnich dniach jego życia, lecz światłość, przyjaźń, miłość. Wtedy te ostatnie dni, ten zachód jego życia, stałby się dla niego rajem! Gdzież tu jest egoizm, proszę mi powiedzieć? Jest to raczej uczynek siostry miłosierdzia, a nie egoizm!
— Więc pani... pani zrobiła to tylko dla księcia, tylko dla uczynku siostry miłosierdzia? — bąknął Mozglakow głosem szyderczym.
— Rozumiem i to pytanie, Pawle Aleksandrowiczu; jest ono zupełnie jasne. Pan, zdaje się, myśli, że idzie tu o własną, po jezuicku obmyślaną, korzyść w związku z korzyścią, wynikającą dla księcia? Być może, że w mojej głowie były i te rachuby, wcale jednak nie jezuickie, tylko mimowolne i wynikające z koniecznego związku rzeczy. Wiem, że pan się dziwi takiemu szczeremu wyznaniu; o jedno tylko proszę pana, panie Pawle: proszę nie mięszać do tej sprawy Ziny! Jest ona czysta jak gołąb, nie kieruje się wyrachowaniem; ona mnie tylko kocha, — to drogie dziecię moje! Jeśli tu snuł kto rachuby, to tylko ja, ja jedna ! Lecz, po pierwsze, zapytaj pan z całą surowością własnego sumienia i powiedz: kto nie snułby rachub na mojem miejscu w podobnym wypadku? Obliczamy własne korzyści nawet w najbardziej wielkodusznych, nawet w najbardziej bezinteresownych sprawach naszych, obliczamy nieświadomie, mimowolnie! Jest to rzecz oczywista, że przy tem wszystkiem każdy oszukuje sam siebie, zapewniając siebie i drugich, że działa tylko z popędu szlachetności. Co do mnie, nie nie chcę oszukiwać sama siebie: przyznaję się, że przy całej szlachetności swych zamiarów — snułam rachuby. Proszę jednak zapytać, czy ja snuję rachuby dla siebie? Mnie nie potrzeba już niczego, Pawle Aleksandrowiczu! Ja swoje życie już przeżyłam. Rachuby snułam dla niej, dla mego mego anioła, mego dziecka, i — któraż matka może mi wziąć to za złe?
W oczach Marji Aleksandrówny zabłysły łzy. Paweł Aleksandrowicz zdumiony słuchał tej szczerej spowiedzi i, nie rozumiejąc dobrze, mrugał oczami.
— No tak, któraż matka... przemówił wkońcu. — Ładnie pani śpiewa, Marjo Aleksandrówno, — ale... ale dała mi pani przecie słowo! Pani mnie także czyniła nadzieję... Cóż teraz ze mną będzie, niech pani pomyśli! Przecie ja teraz nie będę się mógł nigdzie pokazać z tym długim nosem?
— Czy naprawdę przypuszczasz pan, że ja o panu nie pomyślałam, mon cher Paul! Przeciwnie: we wszystkich tych rachubach, była dla pana tak ogromna korzyść, że właśnie ta korzyść przedewszystkiem skłoniła mnie do spełnienia całego tego przedsięwzięcia.
— Korzyść dla mnie! zawołał Mozglakow, tym razem zupełnie zdumiony. Jakże to?
— Boże! Czy naprawdę można być do tego stopnia prostym i krótkowzrocznym! — zawołała ze swej strony Marja Aleksandrówna, wznosząc oczy ku niebu. — Oj, młodzi, młodzi! Oto co znaczy, pogrążyć się w swym Szekspirze, marzyć, wyobrażać sobie, że my żyjemy, — żyjąc cudzym duchem i cudzemi myślami! Pytasz, mój dobry Pawle Aleksandrowiczu, w czem tu się kryje pańska korzyść? Pozwól mi pan, dla jasności, zrobić jedną dygresję: Zina pana kocha, — rzecz to niewątpliwa! Zauważyłam jednak, że mimo jej widoczna miłość, kryje się w niej jakieś niedowierzanie panu, pańskim dobrym uczuciom i pańskim skłonnościom. Zauważyłam też, że ona czasami jakgdyby rozmyślnie, sama siebie powściąga i zachowuje się wobec pana zimno — jest to owoc refleksji i niedowierzania. Czy pan tego sam nie zauważył, panie Pawle?
— O-wszem; i to nawet dzisiaj... ale co pani chce przez to powiedzieć, Marjo Aleksandrówno?
— Widzi pan, zauważył to pan i sam. A zatem, nie omyliłam się. Jest w niej jakieś dziwne niedowierzanie co do stałości pańskich dobrych skłonności. Jestem matką, jakżebym więc nie miała odgadnąć serca swego dziecka? Przedstaw pan sobie teraz, że zamiast wlecieć do pokoju z wyrzutami, a nawet z obelgami, rozdrażnić, zelżyć, obrazić ją, czystą, przecudną, dumną, i w następstwie tego mimowoli umocnić ją w podejrzeniach co do pańskich brzydkich skłonności, — przedstaw pan sobie, coby było, gdybyś pan, zamiast tego, przyjął był tę wiadomość łagodnie, ze łzami żalu, a nawet rozpaczy, no i ze spotęgowanem aż do wzniosłości szlachectwem duszy...
— Hm!
— Nie, proszę nie przerywać, panie Pawle. Chcę panu uświadomić sytuację, która oszołomi pańską wyobraźnię. Proszę sobie przedstawić, że pan przychodzi do niej i powiada: „Zynaido! kocham cię nad życie, lecz powody natury rodzinnej nas rozłączają. Ja te powody rozumiem. Służą one do twego szczęścia i wobec tego ja nie śmiem przeciwko nim występować. Zynaido! Ja ci przebaczam. Bądź szczęśliwa, jeśli możesz!“ I w tem miejscu utkwiłby pan w niej swe spojrzenie. — spojrzenie baranka; którego mają zakłóć, jeśli można tak się wyrazić, — przedstaw pan to sobie i pomyśl, co za wrażenie wywołałyby te słowa w jej sercu!
— Tak, Marjo Aleksandrówno, przypuśćmy, że tak, wszystko to ja rozumiem... ale cóż, — jabym to wszystko powiedział, a mimo to odszedłbym z niczem...
— Nie, nie, nie, mój przyjacielu! Nie przerywaj! Chcę koniecznie uświadomić ci całą sytuację z wszystkiemi konsekwencjami, by pana porwać jej wzniosłością. Przedstaw więc pan sobie, że pan spotykasz się z nią, później, po pewnym czasie, w wyższem towarzystwie! Spotykacie się gdzieś na balu, przy olśniewającem oświetleniu, upajającej muzyce, pośród wytwornych kobiet i całego tego święta pan jeden melancholijny, zamyślony, blady, wsparty gdzieś o kolumnę (ale tak, by pana było widać) wodzi za nią oczami w wirze balu. Ona tańczy. Upajające tony Straussa brzmią wokoło, sypią się subtelne dowcipy panów z wytwornego towarzystwa, — a pan jeden stoi blady, niemy i umęczony swą udręką! Cóż wtedy stanie się z Zynaidą, pomyśl pan, jakiemi oczami będzie ona wtedy patrzyła na pana? „I ja, — pomyśli Zina, — ja miałam wątpliwości co do tego człowieka, który poświęcił dla mnie wszystko, wszystko i własne swe serce dla mnie rozdarł!“ Naturalnie, dawna miłość zmartwychwstałaby w niej z niepohamowaną mocą!
Marja Aleksandrówna przerwała na chwilę, by zaczerpnąć tchu. Mozglakow poruszył się w krześle z taką siłą, że jeszcze raz zatrzeszczało. Marja Aleksandrówna ciągnęła dalej:
— Z powodu złego stanu zdrowia księcia, Zina jedzie za granicę, towarzysząc mu w podróży do Włoch, do Hiszpanji, — kędy kwitną mirty i pomarańcze, kędy błękitne niebo, gdzie Gwadalkwiwir srebrne toczy fale, — do tej ojczyzny miłości, gdzie nie można żyć, nie kochając; gdzie róże i pocałunki, rzecby można, same płyną w powietrzu! Pan jedziesz tam także za nią; ofiarowujesz jej pan swe usługi, stosunki, wszystko! Tam zaczyna się wasza miłość z niepohamowaną, żywiołową mocą; miłość, młodość, Hiszpanja, — Boże! Naturalnie, miłość wasza jest niepokalana, święta, wkońcu jednak samo patrzenie na siebie wzajem was męczy. Pan mnie rozumie, mój przyjacielu! Oczywiście, znajdą się tacy podli, intryganccy ludzie, — łotry prawdziwe — którzy będą utrzymywali, że to wcale nie żadne współczucie krewnego pociągnęło pana za granicę w ślad za cierpiącym starcem. Ja umyślnie nazwałam miłość pańską niepokalaną, dlatego, bo ludzie ci z pewnością przypiszą jej zupełnie inne znaczenie. Ale ja matka, Pawle Aleksandrowiczu, i jabym miała pana uczyć złego?... Rozumie się, książę nie będzie mógł pilnować was obojga, ale — cóż to ma do rzeczy, czyż można na tem tylko opierać takie podłe oszczerstwo? — Wkońcu on umiera, błogosławiąc swój los. Powiedzże mi pan, za kogoż wyjdzie Zina, jak nie za pana? Jesteś pan tak dalekim krewnym księcia, że żadne przeszkody do zawarcia małżeństwa wyniknąć z tego powodu nie mogą. Pojmie ją pan ża żonę, młodą, bogatą, posiadającą wszędzie znaczenie i wpływy, — i kiedyż to? Wtedy, gdy zaślubiny z nią, uważaliby sobie za zaszczyt nawet najmożniejsi z możnych! Przez nią staje się pan swoim człowiekiem w najwyższych kołach społeczeństwa, przez nią otrzymujesz pan następnie wybitne stanowisko, robisz pan świetną karjerę. Obecnie ma pan tylko półtorej setki poddanych, a wtedy będzie pan bogaczem; książę sam to wszystko urządzi w swym testamencie, ja panu to zaręczam. I wkońcu, co najgłówniejsza, ma ona już do pana najpełniejsze zaufanie, ufa pańskiemu sercu, pańskim uczuciom i zkolei staje się pan dla niej bohaterem cnoty i poświęcenia!... I pan, i pan możesz jeszcze pytać potem, jaką korzyść pan odnosisz? Ależ to trzeba być zupełnie ślepym, by nie widzieć, by nie uświadamiać sobie, by nie obliczać swej korzyści, jeśli ona znajduje się przed panem w odległości zaledwie dwu kroków, patrzy na pana, uśmiecha się do pana i sama woła: „oto ja, twoja korzyść, tu jestem!“ Zlituj się, Pawle Aleksandrowiczu!
— Marjo Aleksandrówno! — zawołał Mozglakow, niezwykle wzruszony, — teraz dopiero wszystko zrozumiałem! Postąpiłem ordynarnie, brutalnie i podle! — Zerwał się z krzesła i złapał się za włosy.
— I nie-wy-ra-chowanie, dodała Marja Aleksandrówna, — co najgłówniejsza: nie-wy-rachowanie!
— Co za osieł ze mnie, Marjo Aleksandrówno! — zawołał on, prawie w rozpaczy. — Teraz wszystko przepadło, dlatego, że kochałem ją do szaleństwa!
— Może nie wszystko jeszcze przepadło, rzekła pani Moskalewa cicho, jakgdyby coś obmyślając.
— Ach, jeśliby to jeszcze było możliwe! Proszę mi pomóc, pouczyć! Ocalić!
I Mozglakow zapłakał.
— Przyjacielu! — ze współczuciem rzekła Marja Aleksandrówna, podając mu rękę, — zrobiłeś pan to w zbytniem rozgorączkowaniu, pod naporem namiętności, a zatem z miłości ku niej! Był pan w rozpaczy, nie mógł się pan upamiętać! Przecie ona powinna to wszystko zrozumieć...
— Kocham ją do szaleństwa i gotów jestem wszystko dla niej poświęcić! — bił się w piersi Mozglakow.
— Słuchajże pan, ja pana przed nią usprawiedliwię.
— Marjo Aleksandrówno, dobrodziejko moja!
— Tak, biorę to na siebie! Już ja was przeproszę ze sobą! Powiedz jej pan wszystko, wszystko, tak, jak ja panu dopiero co mówiłam!
— O Boże, jaka pani dobra jesteś, Marjo Aleksandrówno!... Ale... czy nie możnaby tego natychmiast uczynić!
— Broń Boże! Jaki pan niedoświadczony jesteś, przyjacielu drogi! Wszak ona jest dumna! Onaby to wzięła, tak — zaraz, za nowe grubjaństwo, za natręctwo! Jutro ja to wszystko urządzę, a teraz — uchodź pan dokądkolwiek, choćby do tego kupca... Proszę, możesz pan przyjść wieczorem, ale jabym panu nie radziła!
— Uciekam, uciekam! Boże wielki! Pani mnie doprawdy wskrzesiłaś! Ale jeszcze jedno pytanie: no, a jeśli książę nie tak prędko umrze?
— Ach, Boże! Jaki pan naiwny, mon cher Paul. Przeciwnie, należy prosić Boga o zdrowie dla niego. Należy z całego serca życzyć mu długiego życia, temu miłemu, temu dobremu, temu po rycersku uczciwemu staruszkowi! Ja pierwsza ze łzami w oczach będę się modliła w dzień i w nocy za niego, za szczęście mojej córki. Lecz niestety! Zdrowie księcia nie rokuje dobrych nadziei! A w dodatku wypadnie mu teraz jechać aż do stolicy, odbyć uciążliwą podróż z Ziną w świat. Obawiam się, och, obawiam się, by to nie dobiło go ostatecznie. Lecz — będziemy się modlili, cher Paul, a wszystko inne — jest w ręku Boga!... Pan już idzie? Przyjm me błogosławieństwo, mon ami. Nie trać pan nadziei, cierp i nie trać nadziei, przedewszystkiem nie trać nadziei! Ja nigdy nie wątpiłam, że twe uczucia są szlachetne...
Ona mocno uścisnęła mu rękę i Mozglakow na palcach wyszedł z pokoju.
— No, jednego głupca już się pozbyłam, — rzekła Marja Aleksandrówna z triumfem. — Teraz kolej na innych...
Drzwi się otworzyły i weszła Zina. Była bardziej blada jak zazwyczaj. Oczy jej miotały iskry.
— Matko, — rzekła, — kończ prędzej lub też nie wytrzymam dłużej. Wszystko to jest tak strasznie niskie, wszystko jest takiem bagnem, że gotowa jestem uciec z domu. Nie męcz mnie, nie rozdrażniaj mnie do ostateczności! Mdłości mnie już od tego chwytają, słyszysz? mdli mnie od tego bagna.
— Zino, co ci to, mój aniele? Ty... tyś podsłuchiwała! — zawołała Marja Aleksandrówna — długo i z niepokojem wpatrując się w Zinę.
— Tak, podsłuchiwałam. Może zechcesz mnie również przywołać do wstydu, jak tego głupca? Słuchaj, matko, przysięgam ci, że jeśli będziesz mnie jeszcze tak dręczyła i wyznaczała mi różne niskie role w tej niskiej komedji, to ja rzucę wszystko i zakończę to wszystko odrazu. Dość już tego, że zdecydowałam się na główną część podłości! Lecz... ja nie znałam siebie. Ja się zaduszę, tak wszystko tu cuchnie!
I Zina wyszła, trzasnąwszy drzwiami.
Marja Alekandrówna długo patrzyła w ślad za nią i zamyśliła się.
— Trzeba się śpieszyć! — zawołała ocknąwszy się. — Najgłówniejsze niebezpieczeństwo, główna bieda, to z nią; jeśli wszyscy ci ohydni ludzie nie zostawią nas samych i rozbębnią po mieście, — co już zapewne zrobiono, — to wszystko przepadło. Ona nie wytrzyma całej tej chryi i odmówi współudziału. Za wszelką cenę, bezwłocznie, należy wywieźć księcia na wieś! Polecę najpierw sama, wytaskam stamtąd swego bałwana i przywiozę go tu; musi on przecie wkońcu na coś się przydać! A ten tymczasem się wyśpi — i sprawa skończona! — Zadzwoniła.
— Cóż z końmi? — zapytała sługę, który zjawił się na dzwonienie.
— Dawno zaprzągnięte, — odpowiedział lokaj.
Konie były zamówione od tej chwili, w której Marja Aleksandrówna odprowadzała księcia na górę.
Ubrała się, przedtem jednak pobiegła do Ziny, by uwiadomić ją w ogólnych zarysach o swem postanowieniu i dać jej pewne instrukcje. Ale Zina nie mogła jej słuchać. Leżała w łóżku, ukrywszy twarz w poduszkach; zalewała się łzami i rwała swe długie, cudne włosy białemi rękami, obnażonemi do łokci. Czasami przechodził ją dreszcz, jakgdyby z zimna, przez jedno okamgnienie przechodził po wszystkich jej członkach. Marja Aleksandrówna zaczęła mówić, lecz Zina nie podniosła nawet głowy.
Postawszy nad nią jakiś czas, Marja Aleksandrówna wyszła przygnębiona i, by się z tego otrząsnąć, wsiadła do karety i kazała pędzić, co koń wyskoczy.
„Fatalna rzecz, że Zina podsłuchiwała! — myślała, siedząc w karecie. — Przekonywałam Mozglakowa prawie temi samemi słowami, co i ją; dumna Zina może nawet się obraziła... Hm! Główna jednak rzecz, by zdołać wszystko załatwić, dopóki nie przewąchają! A to bieda! No, jeślibym tak na nieszczęście nie zastała swego bałwana w domu!“
I na samą tę myśl porwała ją złość, nie rokująca niczego dobrego dla Atanazego Maciejowicza. Kręciła się z niecierpliwości na swem siedzeniu. Cugowe konie pędziły co tchu.




ROZDZIAŁ X.

Kareta mknęła. Powiedzieliśmy już, że w głowie Marji Aleksandrówny rano jeszcze, w czasie, gdy uganiała za księciem po mieście, błysnęła była genjalna myśl. O myśli tej przyrzekliśmy wspomnieć we właściwem miejscu. Czytelnik jednak już ją zna. Myśl ta była: ze swej strony skonfiskować księcia i jak najszybciej wywieźć go do podmiejskiej wsi, gdzie kwitnął Atanazy Maciejowicz, wiodąc szczęśliwy żywot bez troski. Nie będziemy ukrywali, że Marję Aleksandrównę co raz bardziej i bardziej ogarniał jakiś niejasny niepokój. Zdarza się to nawet prawdziwym bohaterom, mianowicie w chwili, gdy osiągają już swój cel. Jakiś instynkt podszeptywał jej, że pozostawać w Mordasowie jest rzeczą niebezpieczną. „A skoro raz zajedzie się na wieś, — rozważała — to wtedy niech sobie miasto staje nawet do góry nogami!“ Oczywiście i na wsi nie można było tracić czasu; wszystko mogło się zdarzyć, wszystko, absolutnie wszystko, chociaż my oczywiście nie wierzymy słuchom, rozszerzanym następnie o mojej bohaterce ze strony ludzisków, źle dla niej usposobionych, że ona w tym momencie bała się nawet policji. Słowem, wiedziała, że należy możliwie najprędzej zaślubić Zinę z księciem. Przecie środki po temu były pod ręką. Obrzędu zaślubin mógł dokonać w domu i wiejski proboszcz. Zaślubić ich można było nawet pojutrze; a w ostatecznym razie nawet i jutro. Bywały już przecie wesela, których dokonywano w przeciągu dwu godzin! Księciu — łatwo można przedstawić ten pośpiech, to pominięcie wszelkich uroczystości, zrękowin, uczt, jako nieodzowne comme il faut; wmówić mu, że tak będzie ładniej, bardziej po pańsku, Wkońcu można było przedstawić wszystko, jako zdarzenie romantyczne i tym sposobem poruszyć najbardziej czułą strunę w sercu księcia. W ostatecznym razie można go nawet i upoić winem, lub, co jeszcze lepsza, utrzymywać go ciągle w stanie pijanym. A później, cokolwiekby się tam i stało, Zina mimo wszystko będzie już księżną! Jeśli zaś pech zechce, że przecie nie obejdzie się bez skandalu, choćby, naprzykład, w Petersburgu lub Moskwie, gdzie książę ma krewnych, to i tu były pewne pocieszające perspektywy. Po pierwsze, jest to jeszcze pieśń przyszłości; a po drugie Marja Aleksandrówna uważała, że w wyższem towarzystwie prawie nigdy nie obchodzi się bez skandalu, zwłaszcza w sprawach małżeńskich; że jest to nawet w tonie, chociaż skandale wyższego towarzystwa, wedle jej pojęć, powinny być zawsze jakieś osobliwe, en grand, coś w rodzaju Monte Christo, lub Memoires du Diable. Że, wkońcu, należało tylko pokazać się Zinie w wyższem towarzystwie, a jej mamie podtrzymać ją, to wszyscy, stanowczo wszyscy, zostaną w jednej chwili pobici i że nikt z wszystkich, tych hrabin i księżniczek nie potrafi sprostać temu mordasowskiemu myciu głów, jakie może im urządzić jedna jedyna Marja Aleksandrówna, im wszystkim razem lub każdemu zosobna. W następstwie wszystkich tych rozważań, Marja Aleksandrówna właśnie pędziła teraz do swej posiadłości po Atanazego Maciejowicza, wypadki bowiem wedle jej rachuby, okazywały teraz nieodzowną potrzebę użycia go. W samej rzeczy: wieźć księcia na wieś, znaczyło to wieźć go do Atanazego Maciejowicza, z którym książę bardzo możliwe, że nie obciąłby się nawet zaznajomić. Jeśli jednak Atanazy Maciejowicz osobiście go zaprosi na wieś, to wtedy rzecz cała wyglądałaby zupełnie inaczej. A nadto zjawisko sędziwego i czcigodnego ojca rodziny, w białym krawacie i we fraku, z cylindrem w ręku, który przyjechał umyślnie zdaleka, skoro go tylko doszły pierwsze słuchy o księciu, mogło wywrzeć nadzwyczaj przyjemne wrażenie, mogło nawet mile połechtać samolubstwo księcia. Takiemu upartemu i uroczystemu zaproszeniu nawet trudno jest odmówić, myślała Marja Aleksandrówna.
Kareta przeleciała wreszcie trzy wiorsty i stangret Sofron osadził konie przed gankiem długiego, jednopiętrowego, drewnianego budynku, dość starego i sczerniałego nie od wczoraj, z długim rzędem okien, i otoczonego ze wszystkich stron staremi lipami. Był to dom wiejski i letnia rezydencja Marji Aleksandrówny. W domu pozapalano już światła.
— Gdzie ten bałwan? krzyknęła Marja Aleksandrówna, wtargnąwszy do komnaty jak huragan. — Po co to prześcieradło tutaj? A! On się ucierał! Znowu się chlapał w łaźni? I wiecznie chłepce tę herbatę! No, cóżeś tak na mnie oczy wybałuszył, barania głowo, kuplecie prześpiewany! Czemu on ma włosy nieostrzyżone? Griszko! Griszko! Griszko! Czemuś pana nie ostrzygł; jak ci to nakazałam w tamtym tygodniu?
Marja Aleksandrówna, wchodząc do pokoju, przygotowywała się do powitania Atahazego Maciejowicza o wiele łaskawiej, lecz zobaczywszy, że wyszedł on z łaźni i lubieżnie popija sobie herbatę, nie mogła się powstrzymać od gorzkich wyrazów niezadowolenia. Bo i doprawdy: tyle kłopotów i zachodów z jej strony i równocześnie tyle zadowolonego ze siebie kwietyzmu ze strony do niczego nieprzydatnego i niezdolnego do działania Atanazego Maciejowicza; taki kontrast momentalnie ukłuł ją w samo serce. Tymczasem bałwan lub, by się wyrazić uczciwiej, ten, którego nazywano bałwanem, siedział przy samowarze i otworzywszy gębę i wybałuszywszy oczy w bezmyślnym strachu, patrzył na swoją połowicę, która nagłem swem zjawieniem się przemieniła go prawie w kamień. Z przedpokoju wychyliła się zaspana i niezgrabna postać Griszki, mrugającego oczami na całą tę scenę.
— Ta pan się nie dał, dlatego nie ostrzygłem, — przemówił on mrukliwym i ochrypłym głosem. — Dziesięć razy przychodziłem z nożycami, — ej, powiadam, pani tuj tuj przyjadą, — obu się nam dostanie, wtedy co poczniemy? Nie, powiadają mi pan, poczkaj, ja sobie na niedzielę loki pozakręcam, mnie to właśnie potrzebne, by włosy były długie.
— Co? To on sobie loki zakręca!? To tyś jeszcze wymyślił sobie bezemnie loki zakręcać? A to co za fasony? Myślisz, że ci z tem do twarzy, że to ładnie dla twej głupiej gęby? Boże! jakiż tu nieporządek! Co tu tak pachnie? Pytam się ciebie, potworze, co tutaj tak pachnie!? — krzyczała pani żona, rzucając się czem raz bardziej i bardziej na Bogu ducha winnego i zupełnie już stumaniałego Atanazego Maciejowicza.
— Ma... matuszko! wyksztusił wystraszony małżonek, nie ruszając się z miejsca i wznosząc błagalne oczy ku swej rozkazodawczyni — ma... matuszko!...
— Ile razy wbijałam ci w twą oślą głowę, że nie jestem ci wcale żadną matuszką? Jaką że ja jestem dla ciebie matuszką, ty pigmeju jakiś! Jak ty śmiesz dawać takie miano damie szlachetnie urodzonej, której miejsce właściwe jest w wyższem towarzystwie, a nie koło takiego osła, jak ty!
— Bo... bo przecie ty, Marjo Aleksandrówno, jesteś w każdym razie moją prawowitą żoną, dlatego ja też mówię... po małżeńsku... odparł Atanazy Maciejowicz i równocześnie wzniósł obie swe ręce ponad głową, by obronić swe włosy.
— Ach, ty pyskaczu! Ach ty kole osikowy! No, słyszał kto kiedy głupszą odpowiedź? Prawowita żona! Gdzież to i jakie są teraz prawowite żony? Czyż teraz używa ktokolwiek w wyższem towarzystwie tego głupiego, tego pensjonarskiego, tego ohydnie niskiego słowa: prawowita“? I jak ty śmiesz mi przypominać, że jestem twoją żoną, skoro ja staram się zapomnieć o tem wszystkiemi siłami, wszystkiemi środkami mojej duszy? Po co zakrywasz głowę rękami? Patrzcie, jakie on ma włosy! Zupełnie, zupełnie mokre! I za trzy godziny nie obeschnął Jak tu teraz go wieźć? Jak go teraz ludziom pokazać? Co ja teraz pocznę? I Marja Aleksandrówna łamała ręce z wściekłości, biegając tam i napowrót po pokoju. Bieda, rozumie się, była niewielka i łatwa do naprawienia; ale cała rzecz w tem, że Marja Aleksandrówna nie mogła opanować swego zawsze zwycięskiego i żądnego władzy ducha. Czuła ona potrzebę nieustannego upustu swego gniewu na Atanazego Maciejowicza, jako że tyranja jest przyzwyczajeniem, zamieniającem się w potrzebę. Każdemu wreszcie jest wiadome, do jakiego kontrastu zdolne są niektóre wysubtelnione niewiasty wiadomego towarzystwa u siebie za kulisami, a ja właśnie chciałem przedstawić taki kontrast. Atanazy Maciejowicz z drżeniem baczył na ewolucję swej małżonki i aż spocił się, patrząc na nią.
— Griszko, — zawołała ona wkońcu, — pan ma się natychmiast ubierać! Frak, spodnie, biały krawat, kamizelkę, — prędzej, a gdzie jest jego szczotka do głowy, gdzie szczotka?
— Mamusiu! Toć ja dopiero z parni wylazłem: mogę się przeziębić, jeśli pojadę do miasta!
— Nie przeziębisz się!
— Przecie mam całkiem mokre włosy...
— To nic, my je zaraz wysuszymy! Griszko, bierz szczotkę do głowy, trzyj go do suchego; mocniej, mocniej, jeszcze mocniej! O tak, o tak!
Na tę komendę, gorliwy i wiernopoddany Griszka, co miał siły, począł wycierać włosy swego pana, dla większej skuteczności chwyciwszy go za kark i trochę zgiąwszy ku dywanowi. Atanazy Maciejowicz krzywił się i mało nie płakał.
— Teraz chodź tu! Podnieś go, Griszko! Gdzie jest pomada? Schyl się, schyl się, gałganie, schyl się, darmozjadzie!
I Marja Aleksandrówna własnoręcznie podjęła się wypomadowania swego małżonka, bez litości szarpiąc jego gęste przyprószone siwizną włosy, których on, na swe nieszczęście, nie ostrzygł. Atanazy Maciejowicz chrząkał, wzdychał, lecz nie krzyknął ani razu i pokornie wytrzymał całą tę operację.
— Tyś ze mnie wszystkie soki wyssał, niechlujo jedna! — powiedziała Marja Aleksandrówna. — Schylże się jeszcze więcej, no, schyl się!
— Jakżeż to ja, mamusiu, wyssałem twe soki? — wymamlał małżonek, schylając możliwie najniżej swą głowę.
— Bałwan skończony! Nie rozumie alegorji! Przyczeszże się teraz, a ty ubieraj go, ale prędzej!
Bohaterka nasza rozsiadła się w krześle z poręczami i po inkwizytorsku nadzorowała cały ceremonjał przyoblekania Atanazego Maciejowicza w uroczyste szaty. Tymczasem zdołał on trochę odetchnąć i nabrać ducha tak, że gdy sprawa doszła do wiązania białego krawata, to ośmielił się nawet wypowiedzieć pewne własne zdanie, co się tyczy wyglądu i piękności fontazia. Wkońcu, ubierając frak, czcigodny mąż zupełnie się ośmielił i zaczął spoglądać na siebie do lustra z pewnym szacunkiem.
— Dokądże ty mnie wieziesz, Marjo Aleksandrówno? — przemówił, przymilając się.
Marja Aleksandrówna nie chciała uszom swoim wierzyć.
— Słyszycie go? ach, ty pokrako! I jak ty śmiesz mnie pytać, dokąd ja ciebie wiozę!
— Matuszko, przecie wiedzieć muszę...
— Milczeć! Nazwij mnie tylko jeszcze raz matuszką, zwłaszcza tam, dokąd my teraz jedziemy! Cały miesiąc przesiedzisz bez herbaty! Za karę!
Małżonek przestraszony zamilkł.
— Widzisz go! Ani jednego orderu się nie dosłużył, brudas jeden! — ciągnęła ona dalej, z lekceważeniem patrząc na czarny frak Atanazego Maciejowicza.
Atanazy Maciejowicz wkońcu się obraził.
— Ordery, matuszko, nadaje władza, a ja jestem radcą cesarskim, a nie brudasem! — przemówił on w szlachetnem oburzeniu.
— Co, co, co? To ty się tu nauczyłeś sprzeciwów? Ach, ty mużyku, ach, ty smarkaczu jeden! Szkoda, że nie mam czasu rozprawić się z tobą, bobym ci... No, ale ja i później o tem nie zapomnę! Dawaj mu czapkę, Griszko, dawaj mu szubę! Tutaj, bezemnie, wszystkie te trzy pokoje masz przystroić; a także zielony pokój narożny. W mig szczotki do rąk! Z luster i z zegarów starannie pościerać prochy, w przeciągu godziny ma być wszystko gotowe. Sam się ubierz we frak, służbie wydaj rękawiczki, słyszysz, Griszko, słyszysz?
Wsiedli do karety. Atanazy Maciejowicz niczego nie pojmował i był zdziwiony. Tymczasem Marja Aleksandrówna myślała w milczeniu — jakby to możliwie najzrozumialej wbić do głowy swemu mężowi niektóre wskazówki, nieodzowne w obecnem jego położeniu. Lecz mąż ją uprzedził.
— A wiesz, Marjo Aleksandrówno, że ja miałem dzisiaj bardzo oryginalny sen, — obwieścił on całkiem niespodzianie, wśród obopólnego milczenia.
— Tfu, gamoniu przeklęty! Ja myślałam, że Bóg wie co! A on mi tu o swoich snach bujdy pleść zaczyna! Jak śmiesz zaprzątać mi głowę swemi chłopskiemi snami! Oryginalny! A czy ty pojmujesz, co to znaczy oryginalny? Słuchaj, powtarzam ci po raz ostatni, że jeśli ty mi się ważysz choćby słówkiem wspomnieć o śnie lub czemśkolwiek innem, to ja, — ja nie wiem sama, co ja ci zrobię! Słuchaj uważnie: Przyjechał do mnie książę K. Przypominasz sobie księcia K.?
— Przypominam sobie, mamuńciu, przypominam. W jakiejże to sprawie był on łaskaw zagościć do nas?
— Milcz, co cię to obchodzi! Masz go z ogromną z uprzejmością jako gospodarz, natychmiast zaprosić do nas na wieś. Tylko w tym celu ciebie wiozę. My wszyscy dzisiaj jeszcze wsiądziemy na bryki i wyjedziemy. Lecz jeśli ty się ważysz bodaj jednem słówkiem odezwać się przez cały ten wieczór, lub jutro, albo pojutrze albo kiedykolwiek, to już ja ciebie przymuszę, że będziesz pasał gęsi przez cały rok. Nic nie mów, nie odzywaj się ani słóweczkiem, to jest cała twoja powinność, rozumiesz?
— No, a jeśli mnie o co zapytają?
— Wszystko jedno, milcz mimo to.
— Ale przecie nie można ciągle milczeć, Marjo Aleksandrówno?
— W takim razie odpowiadaj jednosylabowo, naprzykład: hm! lub czemś w tym rodzaju, by pokazać, że jesteś człowiekiem rozumnym i zastanawiasz się przedtem, nim odpowiesz.
— Hm!
— Zrozum! Wiozę ciebie dlatego, żeś ty usłyszał o księciu i natychmiast, wielce uradowany jego wizytą, przyleciałeś do niego oświadczyć mu swe najgłębsze uszanowanie i prosić do siebie na wieś; rozumiesz?
— Hm!
— Ty mi teraz nie humkaj, durniu! Odpowiadaj mi.
— Dobrze, mamuńciu, wszystko będzie tak jak chcesz. Tylko dlaczegóż to ja mam zapraszać księcia?
— Co, co? Znowu rozmyślania i sprzeciwy? Tobie co do tego, dlaczego? Jak ty śmiesz mnie o to pytać!
— Ja dlatego mówię, Marjo Aleksandrówno: jakże to ja go będę zapraszał, skoroś ty mi nakazała milczeć?
— Ja sama będę mówiła za ciebie, a ty się tylko kłaniaj, słyszysz, tylko się kłaniaj, a cylinder trzymaj w rękach. Rozumiesz?
— Rozumiem mat... Marjo Aleksandrówno.
— Książę jest człowiekiem nadzwyczaj mądrym. Jeśli on cokolwiek powie, choćby nie do ciebie, to ty na wszystko odpowiadaj dobrodusznym i wesołym uśmiechem, słyszysz?
— Hm!
— Znowu zahumkał! Do mnie nie humkaj, lecz wprost i wyraźnie odpowiadaj: słyszysz czy nie?
— Słyszę, Marjo Aleksandrówno, słyszę, jakże mam nie słyszeć, a humkam dlatego, że ćwiczę się, wedle rozkazu. Tylko ja zawsze wracam do tego, matuszko, jakże to: jeśli książę coś powie, to ty mi nakazujesz patrzeć na niego i uśmiechać się, no, a przecie jeśli mnie zapyta o co?
— Co za ograniczony tuman! Powiedziałam ci już: milcz. Sama będę za ciebie odpowiadała, ty zaś tylko patrz i uśmiechaj się.
— To on pomyśli, że ja jestem niemy, — mruknął Atanazy Maciejowicz.
— Wielka rzecz! Niech sobie myśli, za to ukryje się, że jesteś głupi.
— Hm... no a jeśli mnie inni będą o co pytali?
— Nikt cię nie będzie pytał, nikogo nie będzie. A jeśliby, na wypadek, — broń Boże! — ktoś przyjechał i jeśliby cię o co zapytał lub odezwał się jakkolwiekbądź do ciebie, to ty zawsze odpowiadaj sarkastycznym uśmiechem. Wiesz, co to jest sarkastyczny uśmiech?
— Taki mądry, czy co, matuszko? Skądrze mądry, bałwanie, któżby od ciebie takiego durnia, wymagał mądrości? Szyderczy to uśmiech, rozumiesz, — szyderczy i lekceważący.
— Hm!
— „Och, jakże ja się boję o tego bałwana! szeptała do siebie Marja Aleksandrówna. — Stanowczo poprzysiągł on sobie wyssać wszystkie soki ze mnie! Doprawdy, lepiej było go wcale nie brać ze sobą!“
Snując podobne rozważania, niepokojąc się i ubolewając, Marja Aleksandrówna nieustannie wyglądała z okienka swego ekwipaża i nagliła stangreta. Konie mknęły, lecz jej zdawało się, że idą zbyt powoli. Atanazy Macieciejowicz, milcząc, siedział w swoim kącie i w myślach powtarzał swe lekcje. Wkońcu kareta wjechała do miasta i zatrzymała się przed domem Marji Aleksandrówny. Lecz zaledwie nasza bohaterka zdołała wyskoczyć na ganek, gdy nagle spostrzegła podjeżdżające ku domowi kryte sanki o dwu siedzeniach, zaprzężone w parę koni, te same, w których zwykle tłukła się Anna Mikołajówna Antypowa. W sankach siedziały dwie niewiasty. Jedna z nich, była to, rozumie się, sama Anna Mikołajówna, a druga Natalja Dymitrówna, od niedawna jej serdeczna przyjaciołka i stronniczka. Serce zamarło w Marji Aleksandrównie. Lecz nie zdołała ona nawet i krzyknąć, gdy podjechał nowy ekwipaż, wózek, w którym widocznie czaiła się jeszcze jakaś białogłowa, pasjami lubiąca wizyty. Rozbrzmiały wesołe okrzyki:
— Pani Marja Aleksandrówna! Czy być może? I to razem z Atanazym Maciejowiczem! Przyjechali państwo! Skądże to? Jakby na umówione, a my właśnie do was na cały wieczór! Co za szczęśliwy traf!
Niewiasty wyskoczyły na ganek i zaświegotały jak jaskółki. Marja Aleksandrówna oczom swoim i uszom nie wierzyła.
„Bodaj się w ziemię zapadły!“ pomyślała. — „To pachnie spiskiem! Trzeba to zbadać! Ale... czekajcie sroki, nie potraficie wy mnie podejść!...“




ROZDZIAŁ XI.

Mozglakow wyszedł od Marji Aleksandrówny, najwidoczniej, bardzo ucieszony. Prawdziwie, rozżagwiła ona płomienie w jego duszy. Do Borodujewa nie poszedł, czuł bowiem potrzebę samotności. Niezwykły przypływ bohaterskich i romantycznych marzeń nie dawał mu spokoju. Marzyła mu się scena uroczystych wyjaśnień z Ziną, potem szlachetne łzy jej wszystko przebaczającego serca, bladość i rozpacz na świetnym petersburskim balu, Hiszpanja, Gwadalkwiwir, miłość i umierający książę, łączący ich dłonie w obliczu śmierci. Następnie żona — słynna piękność, oddana mu i wierna, żona podziwiająca stale jego bohaterski gest i wzniosłość jego uczuć; mimochodem, w szumie zdarzeń, zwraca on niechybnie na siebie uwagę pewnej hrabiny z „wyższego towarzystwa“, w które wchodzi normalnym porządkiem rzeczy przez swój ślub z Ziną, wdową po księciu K.; stanowisko wicegubernatora, pieniążki, — słowem, wszystko, co tak krasomówczo roztoczyła przed jego oczami Marja Aleksandrówna, raz jeszcze przesunęło się przez jego najzupełniej zadowoloną ze siebie duszę, pieszcząc i oczarowując ją, a co najgłówniejsza, schlebiając jego samolubstwu. Oto jednak — i nie wiem, doprawdy, jak to tłumaczyć, — gdy uczuł już zmęczenie od tych wszystkich zachwytów, nagle przyszła mu myśl tak nieprzyjemna, że aż złość budząca: że przecie, w każdym razie, wszystko to jest jeszcze piosenką przyszłości, a teraz, to on, mimo wszystko, musi chodzić z bardzo długim nosem. Gdy myśl ta nasunęła mu się, zauważył, że zabłąkał się on kędyś bardzo daleko, w jakieś ustronne i nieznane mu mordasowskie przedmieście.
Zapadł zmrok. Po ulicach, Obstawionych maleńkiemi, w ziemię wrosłemi domkami, wściekle łajały psy, które w miastach prowincjonalnych bytują w straszliwej ilości, właśnie w tych dzielnicach, gdzie niczego niema do strzeżenia i niczego do ukradzenia. Zaczynał padać mokry śnieg. Rzadko tylko można było spotkać jakiegoś spóźnionego mieszczanina tub babę w kożuchu i butach. Wszystko to, niewiadomo dlaczego, zaczęło irytować Pawła Aleksandrowicza, — objaw bardzo dziwny, dlatego, bo gdy sprawy wzięły dobry obrót, toć przecie, przeciwnie, wydaje się nam wszystko w różowe m świetle i w tęczowych barwach. Paweł Aleksandrowicz mimowoli przypomniał sobie, że dotychczas nadawał ton w Mordasowie; bardzo lubiał, gdy we wszystkich domach napomykano mu, że jest kawalerem do żeniaczki i czyniono mu odpowiednie honory. Był nawet dumny z tego, że jest kawalerem, pożądanym przez wszystkie mordasowskie panienki.. I nagle stanie przed niemi wszystkiemi — z koszem! Śmiać się będą z niego; przecie trudno ich wszystkich przekonywać; wszak nie będzie wszystkim opowiadał o przyszłych balach w Petersburgu, z kolumnami, i o Gwadalkwirze! Rozmyślając, martwiąc się i żaląc sam przed sobą, natrafił wkońcu na myśl, która dawno już nieśmiało drapała mu do serca. „Lecz czy to tylko wszystko prawda? Czy rzeczywiście stanie się tak, jak Marja Aleksandrówna przedstawiała?“ W tem miejscu przypomniał sobie, że Marja Aleksandrówna jest kobietą nadzwyczaj chytrą, że jakkolwiek jest to dama naogół bardzo szanowna — przecie jednak uprawia plotki i kłamstwa od rana do wieczora. Że teraz, oddaliwszy go, miała prawdopodobnie swoje szczególne powody do tego i że wkońcu malować wszystko różowo — każdy potrafi. Myślał i o Zinie, przypomniało mu się jej pożegnalne spojrzenie, które wcale nie wyrażało tajonej namiętnej miłości; a równocześnie przypomniał sobie i to, że przecież przed godziną uraczyła go ona epitetem „dureń“, który on musiał przełknąć. Na to wspomnienie Paweł Aleksandrowicz nagle stanął jak wryty i ze wstydu poczerwieniał do łez. Jakgdyby naumyślnie, w minutę później, przytrafiła mu się następująca nieprzyjemność: źle jakoś stąpił i zleciał z drewnianego chodnika w kupę śniegu. Póki gramolił się z tej kupy, sfora psów, która dawno już prześladowała go swem szczekaniem, natarła na niego ze wszystkich stron. Jeden z nich, najmniejszy, ale i najbardziej ujadający, wprost zawisł na nim, uczepiwszy się zębami poły jego futra. Opędzając się od psów, klnąc głośno, i nawet przeklinając swój los, Paweł Aleksandrowicz z rozdartą połą i z uczuciem nieznośnego przygnębienia w duszy, dotarł wkońcu do rogu ulicy i tu dopiero zauważył, że zbłądził. Wiadomo, że człowiek, który zbłądzi w nieznanej części miasta, zwłaszcza w nocy, w żaden sposób nie może iść po ulicy prosto: co chwila popycha go jakaś nieznana moc, by koniecznie skręcać we wszystkie, napotykane po drodze ulice i zaułki. Wierny tej zasadzie, Paweł Aleksandrowicz zabłądził ostatecznie. „A niech djabli porwą wszystkie wysokie ideje!“ mówił do siebie, spluwając ze złości, — „Ażeby was wszystkich czort wziął z waszemi wysokiemi uczuciami i Gwadalkwiwirami!“ Nie powiem, że Mozglakow był powabny w tej chwili. Wkońcu znękany, zdrożony dwugodzinną błąkaniną w kółko, doszedł pod dom Marji Aleksandrówny. Zobaczywszy dużo ekwipaży — zdziwił się. „Cóż to za goście, czyżby zaproszeni na jakiś uroczysty wieczór?“ pomyślał. — „W jakimże to celu?“ Popróbował zasięgnąć języka u spotkanego służącego, a dowiedziawszy się, że Marja Aleksandrówna skoczyła na wieś i przywiozła ze sobą Atanazego Maciejowicza w białym krawacie i że książę już się obudził, ale jeszcze nie schodził na dół do gości, Paweł Aleksandrowicz nie mówiąc ani słowa, poszedł na górę do wujaszka. W tej chwili był on mianowicie w takim nastroju ducha, jak człowiek słabego charakteru, który waży się na jakąś straszliwą, najgorszą przekorę — z zemsty, nie myśląc o tem, że może wypadnie mu całe życie tego żałować.
Wszedłszy na górę, zobaczył księcia siedzącego we fotelu przed swoją podróżną toaletą i ze zupełnie gołą głową, ale już w hiszpance i bokobrodach. Peruka jego znajdowała się w rękach siwego, staroświeckiego kamerdynera i faworyta księcia, Iwana Pachomicza. Pachomicz, głęboko zamyślony, rozczesywał ją z wielkiem uszanowaniem. Co się zaś tyczy księcia, to przedstawiał on swoją osobą bardzo żałosne widowisko i był jeszcze niewytrzeźwiony z niedawnego przepicia. Siedział cały jakiś opuszczony, mrugając powiekami, zmięty i rozlany i patrzył na Mozglakowa, jakgdyby go nie poznając.
— Jakże zdrowie, wujaszku? — zapytał Mozglakow.
— Jakże... To ty, — przemówił wkońcu wujaszek — a ja, bracie, trochę się zdrzemnąłem. Ach Boże! — zawołał, zrywając się, — przecie ja jestem... bez pe-ru-ki!
— Niech się wujaszek uspokoi, ja... ja wujaszkowi pomogę, jeśli potrzeba.
— Oto dowiedziałeś się teraz mego sekretu! A mówiłem, że należy drzwi za-my-kać. No więc, przyjacielu, musisz ty mi na-tych-miast dać słowo hono-ru, że nie wykorzystasz tego mego sekretu i nikomu nie powiesz, że ja mam włosy sztu-czne.
— O, daruj wujaszku! Czy ty naprawdę uważasz mnie za zdolnego do takiej podłości? — zawołał Mozglakow, chcąc się przypodobać staruszkowi dla swych... dalej idących planów.
— No, tak, no, tak! A ponieważ widzę, że jesteś człowiekiem szlachetnym, to niech już będzie, muszę cię zadziwić... i zdradzę ci wszystkie swe tajemnice. Jak ci się, mój kochany, podobają moje wą-sy?
— Wspaniałe, wujaszku! Podziwu godne! Jak wujaszek mógł tak długo uchronić je od siwizny?
— Mylisz się, mój przyjacielu, to są wąsy przypra-wia-ne! — odpowiedział książę, z triumfem patrząc na Pawła Aleksandrowicza.
— Czy naprawdę? To nie do uwierzenia! No a bokobrody? Przyznaj się, wujaszku, że ty pewnie je czernisz?
— Czernię? Nie tylko, że nie czernię, ale są one także zupełnie sztuczne!
— Sztuczne? Nie, wujaszku, nigdy w to nie uwierzę. Bierze mnie wujaszek na kawał!
Parole d’honneur, mon ami! — zawołał triumfująco książę, — i, przed-staw sobie, wszyscy, bez wyjątku wszyscy, tak jak i ty, dają mi się o-szu-kać! Nawet Stepanida Maciejówną nie wierzy, mimo, że sama czasem mi je przyprawia, ale jestem przekonany, przyjacielu, że ty dochowasz mojej tajemnicy. Daj mi słowo honoru...
— Słowo daję, wujaszku, że dochowam święcie. Muszę jeszcze raz powtórzyć: czy istotnie uważa mnie wujaszek za zdolnego do takiej podłości?
— Ach, mój kochany, jakże ja upadłem dzisiaj bez ciebie! Teofil mnie znowu z karety prze-wrócił.
— Znowu wujaszka przewrócił! Kiedyż to?
— A, gdyśmy podjeżdżali już do klasztoru...
— Wiem, wujaszku, — to wczoraj.
— Nie, nie! Przed dwoma godzinami, nie dawniej. Ja się do klasztoru wybrałem, a on mnie wziął i przewrócił; tak mnie prze-stra-szył, — jeszcze teraz serce mi się tłucze nie na właściwem miejscu.
— Ależ, wujaszku, przecie wujaszek odpoczywał! — ze zdumieniem przemówił Mozglakow.
— No, tak, odpoczywałem... a potem po-jechałem, zresztą, ja, zresztą, ja tego, może być... ach jakie to dziwne!
— Zapewniam wujaszka, że wujaszek wszystko to widział we śnie! Wujaszek najspokojniej sobie odpoczywał przez całe poobiedzie.
— Czy tak? — I książę się zamyślił. — No, tak, może ja rzeczywiście widziałem to wszystko we śnie. Zresztą, wszystko pamiętam, co we śnie widziałem. Naprzód przyśnił mi się był okropny byk z rogami, a potem przyśnił mi się jakiś pro-ku-rator, także niby z ro-gami.
— To napewno Mikołaj Wasiljewicz Antypow, wujaszku?
— No, tak, może to on. A potem widziałem Napoleona Bonaparte. Wiesz, przyjacielu, wszyscy mi to mówią, że jestem podobny do Napoleona Bonaparte... a z profilu to jestem uderzająco podobny do jednego z średniowiecznych papieży! Jak ty uważasz, mój drogi, czy ja jestem podobny do pa-pie-ża?
— Ja myślę, że wujaszek raczej jest podobny do Napoleona.
— No tak, en-face. Zresztą, ja i sam tak myślę, mój drogi. A przyśnił mi się on, gdy już siedział na wyspie i wiesz, taki był rozmowny, taki żwawy, prawdziwy we-sołek, ubawił mnie nad-zwy-czaj-nie.
— Wujaszek mówi o Napoleonie? — przemówił Paweł Aleksandrowicz, z zastanowieniem patrząc na wujaszka. Jakaś dziwna myśl zaczęła migotać w jego głowie, myśl, z której sam jeszcze nie mógł sobie jasno zdać sprawy.
— No, tak, o Na-po-leonie. Myśmy z nim obaj wiedli filozoficzne dysputy. A wiesz, przyjacielu, żal mi go zawsze, że z nim tak srodze się obeszli... An-gli-cy. Rozumie się, że gdyby go nie trzymano na łańcuchu, to onby się znowu zaczął rzucać na ludzi. Szalony to był człowiek! Jabym inaczej postąpił, jabym go umieścił na bez-lu-dnej wyspie...
— Dlaczegóż na bezludnej? — zapytał Mozglakow roztargniony.
— A choćby i na za-lud-nionej, ale nie innymi mieszkańcami, jak tylko bardzo rozumnymi. No, i różne roz-ryw-ki urządziłbym dla niego: teatr, muzykę, balet, a wszystko na koszt państwa, wypuszczałbym go na przechadzki, naturalnie pod dozorem, bo onby mi natychmiast u-ciekł. Miał on lubić jakieś pierożki. No, to jabym mu kazał codziennie pierożki gotować, jabym, że tak powiem, jak ojciec troszczył się o niego. On też z pewnością okazałby mi skru-chę.
Mozglakow słuchał tego gadania nawpół rozbudzonego starca z roztargnieniem i gryzł paznokcie z niecierpliwości. Pragnął on sprowadzić rozmowę na małżeństwo; sam nie wiedział jeszcze dlaczego; bezgraniczna jednak złość wrzała w jego sercu. Nagle staruszek krzyknął z zadziwienia.
— Ach, mon ami! Ja zapomniałem ci powiedzieć. Przedstaw sobie, ja zdaje się o-świad-czy-łem się dzisiaj i wystąpiłem z propozycją małżeństwa.
— Z propozycją małżeństwa, wujaszku! — zawołał Mozglakow, ożywiając się.
— No, tak, z pro-po-zy-cją małżeństwa. Pachomiczu, idziesz już? No, dobrze. C’est un charmante personne... ale... przyznają się, mój drogi, że postąpiłem bez należytego na-my-słu. Teraz dopiero to widzę. Ach Boże!
— Pozwól, wujaszku, kiedyżto ty wystąpiłeś z tą propozycją? — Przyznają ci się, mój drogi, że ja nawet i sam nie wiem na pewno, kiedy. Czy też ja i tego nie widziałem we śnie? A jednak, jakie to dziwne!
Mozglakow drgnął. Nowa idea błysnęła w jego głowie.
— Lecz komu, kiedy wujaszek się oświadczyłeś i zrobiłeś propozycją małżeństwa? — powtórzył niecierpliwie.
— Pannie tego domu, mon ami... cette belle personne... zresztą zapomniałem, jak ona się na-zy-wa. Tylko widzisz, mon ami, ja przecie w żaden sposób żenić się nie mo-gę. Cóż ja mam teraz począć?
— Tak, wujaszek sam siebie zgubi, jeśli się ożeni, to pewna. Lecz pozwól mi, wujaszku, postawić ci jeszcze jedno pytanie. Czy jesteś naprawdę przekonany, że istotnie zaproponowałeś małżeństwo?
— No, tak... jestem przekonany.
— A jeśli wujaszek wszystko to widział we śnie, tak samo, jak to, że wujaszek po raz drugi przewrócił się z karetą?
— Ach, Boże! I rzeczywiście, może ja i to także widziałem tylko we śnie! Dość, że ja teraz sam nawet nie wiem, jak się tam pokazać. Jakby to, przyjacielu drogi, można się dowiedzieć na-pew-no jakąś drogą o-kręż-ną: czy ja zaproponowałem małżeństwo, czy nie? Bo, przedstaw, jakie teraz jest moje położenie?
— Wiesz co, wujaszku? Ja myślę, że tu przekonywać się zbyteczna.
— A co?
— Jestem pewny, że wujaszek widział to we śnie.
— Ja sam także tak myślę, mój dro-gi, tem bardziej, że często śnią mi się po-dob-ne sny.
— A więc widzisz, wujaszku. Niech wujaszek pamięta, że wujaszek troszeczkę popił przy śniadaniu, potem także przy obiedzie.
— No, tak, mój przyjacielu, może to właśnie dla-te-go.
— Tem bardziej, wujaszku, że choćby wujaszek nie wiem jak był podochocony, to, mimo wszystko, nie mógł wujaszek postawić podobnie nierozsądnej propozycji na jawie. O ile ja znam wujaszka, to jesteś człowiekiem w najwyższym stopniu rozsądnym i...
— No, tak, no, tak.
— Proszę sobie przedstawić jedno tylko: jeśliby się o tem dowiedzieli krewni wujaszka, którzy i bez tego są dla wujaszka źle usposobieni, — coby wtedy było?
— O, Boże! — zawołał książę z przestrachem — a coby wtedy było?
— Zlituj się! Toż oni wszyscy zakrzyczeliby zgodnym chórem, że wujaszek zrobił to nieprzytomny, że wujaszek zwarjował, że wujaszka trzeba oddać pod kuratelę, że dokonano na tobie oszustwa i pomyśl — wszak oni z pewnością zamknęliby cię gdzieś w zakładzie dla umysłowo chorych.
Mozglakow wiedział, czem można było napędzić strachu staremu.
— Ach, Boże! — zawołał książę, drżąc jak liść osiki. Czy istotnieby mnie zamknęli?
— I dlatego niech wujaszek rozważy: czy mogłeś ty postawić taką nierozsądną propozycję na jawie? Wujaszek chyba sam najlepiej rozumie swoją korzyść. Zapewniam cię uroczyście, żeś wujaszek widział to wszystko we śnie.
— Niewątpliwie we śnie, nie-wąt-pli-wie we śnie! — powtarzał nastraszony książę. — Ach, jakże ty rozumnie wytłumaczyłeś to wszystko, mój drogi! Z całej duszy ci wdzięczny jestem, że mi to tak na rozum powiedziałeś.
— A ja strasznie się cieszę, wujaszku, że się spotkałem dzisiaj z tobą. Przedstaw sobie: bezemnie mógłbyś był rzeczywiście zbłądzić, pomyśleć, że jesteś narzeczonym i zejść tam na dół jako narzeczony. Przedstaw sobie, jak to niebezpiecznie!
— No, tak.. tak, niebezpiecznie!
— Zważ tylko wujaszku, że ta panna ma już lat dwadzieścia trzy; że nikt się z nią nie chce ożenić, i oto nagle wujaszek, bogaty, wszędzie zaszczytnie znany, zjawia się jako kandydat do ożenku! Toć one natychmiast uchwycą się tej idei, przekonają wujaszka, że jesteś rzeczywiście narzeczonym i ożenią wujaszka wprost gwałtem. Z tą rachubą, że może wujaszek prędko umrze...
— Tak?
— I zważ wkońcu, wujaszku, że człowiek z takiemi zaletami, jak ty...
— No, tak, z takiemi zaletami, jak ja...
— Z twoim rozumem, z twoją uprzejmością...
— No, tak, z moim rozumem, tak!...
— I wkońcu jesteś — księciem. Czy byłaby to stosowna partja dla wujaszka, jeśliby rzeczywiście trzeba było ożenić ci się z jakiegokolwiek powodu? Niech wujaszek tylko pomyśli, co powiedzą na to twoi krewni?
— Ach, mój przyjacielu, toż oni mnie zagryzą! Doświadczyłem już od nich tylu intryg i zamachów... Przedstaw sobie, ja podejrzewam, że chcieli zamknąć mnie w zakładzie war-ja-tów. No, zlituj się, mój drogi, czy ma to jaki sens? No, co jabym tam robił... w zakładzie dla warjatów?
— Naturalnie, wujaszku, i dlatego ja obecnie ani na krok nie odejdę od wujaszka, gdy zejdziemy na dół. Są tam teraz goście.
— Goście? — O Boże! — Proszę się nie niepokoić, wujaszku, ja będę przy tobie.
— Jakże ja ci jestem wdzięczny, mój drogi, jesteś wprost moim zbawicielem! Lecz wiesz co? Lepiej ja odjadę.
— Jutro, wujaszku, jutro rano o siódmej godzinie. A dziś niech wujaszek przy wszystkich się pożegna i oświadczy, że odjeżdża.
— Na pewno odjadę... do świątobliwego ojca Misaiła... Ale przyjacielu, — no, ale jak one mnie tam wy-swatają?
— Nie bój się, wujaszku, ja będę z tobą. A zresztą, cokolwiekby one tam sobie mówiły, na cokolwiekby się tam przed wujaszkiem nie powoływały, niech wujaszek wprost mówi, że widziałeś to wszystko we śnie... Bo też to i rzeczywiście tak było...
— No, tak, nie-wąt-pli-wie we śnie! Tylko wiesz, mój drogi, był to mimo wszystko sen prze-cud-ny! Ona jest przedziwnie piękna i, wiesz, takie ma kształty...
— No, żegnaj, wujaszku, ja zejdę na dół, a ty...
— Jakto! To ty mnie samego zostawiasz! — zawołał książę ze strachem.
— Nie, wujaszku, my obaj zejdziemy, tylko nie równocześnie; naprzód ja, a potem ty. Tak będzie lepiej.
— No, do-brze. Ja i tak mam zapisać sobie pewną myśl.
— Właśnie, wujaszku, proszę sobie zapisać swoją myśl, a potem niech wujaszek przyjdzie nie zwlekając. A jutro rano...
— A jutro rano jedziemy do świątobliwego mnicha, całkiem pew-nie, do mni-cha! Charmant, charmant! A wiesz, mój drogi, ona jest prze-dziw-nie pię-kna... Co za kształty... i jeślibym już tak miał się koniecznie żenić, to ja...
— Niech wujaszka Pan Bóg broni!
— No, tak, niech Pan Bóg broni!... No, żegnaj, mój drogi, ja zaraz tam przyjdę... tylko sobie za-pi-szę. A propos, chciałem cię dawno zapytać: czyś ty czytał pamiętniki Casanovy?
— Czytałem, wujaszku, a co?
— No, tak, właśnie teraz za-po-mniałem, co miałem powiedzieć...
— Przypomnisz sobie później, wujaszku. Do widzenia!
— Do widzenia, przyjacielu, do widzenia! Przecie jednak co za przecudny sen to był, co za prze-cu-dny sen!...




ROZDZIAŁ XII.

— A myśmy się wybrały do państwa wszystkie, wszystkie! I Praskowja Iliniczna także przyjedzie i Luiza Karolówna też być pragnęła, — szczebiotała Anna Mikołajówna, wchodząc do salonu i chciwie się rozglądając.
Była to wcale ładna, małego wzrostu niewiasta, pstro, lecz dostatnio ubrana i, prócz tego, bardzo dobrze wiedząca o tem, że jest ładna. Była ona pewna, że gdzieś w kącie schowany jest książę, razem z Ziną.
— I Katarzyna Piotrówna przyjedzie, i Felicyta Michajłówna także przybyć obiecała, — dodała Natalja Dymitrówna, kobieta kolosalnych rozmiarów, której kształty tak się podobały były księciu, i która była nadzwyczaj podobna do grenadjera.
Była ona w niezwykle maleńkiej, różowej czapeczce, sterczącej na tyle jej głowy., Od trzech tygodni jest to najserdeczniejsza przyjaciółka Anny Mikołajówny, za którą dawno już uwijała się i chodziła krok w krok, i którą, sądząc z wejrzenia, mogłaby połknąć jednym haustem wraz z kosteczkami.
— Ja już nie mówię o tym, słowo daję, zachwycie, jaki czuję, widząc was obie u siebie i to wieczorem — zaśpiewała Marja Aleksandrówna, otrząsnąwszy się z pierwszego zdumienia, — lecz powiedźcie mi, proszę, jakiemuż to cudowi mam zawdzięczać waszą dzisiejszą wizytę u siebie, skoro dawno już z prawdziwą rozpaczą wyrzec się musiałam myśli o tym zaszczycie.
— O, Boże kochany, co też pani mówi, Marjo Aleksandrówno! — słodko przemówiła Natalja Dymitrówna, robiąc wstydliwie i piskliwie frygę, co tworzyło bardzo ciekawy kontrast z jej zewnętrznym wyglądem.
Mais, ma charmante, — zaszczebiotała Anna Mikołajówna, — przecie trzeba raz, koniecznie trzeba wreszcie skończyć wszystkie nasze zbiórki z tym teatrem. Dziś jeszcze pan gubernator Piotr Michajłowicz wyraził się przed Kalikstem Stanisławiczem, że jest tem nadzwyczaj rozgoryczony, że pośród nas niema ładu, a przeciwnie, że się tylko kłócimy ze sobą. Więc myśmy się zebrały dzisiaj wszystkie cztery i myślimy sobie: pojedziem do Marji Aleksandrówny i zadecydujem o wszystkiem razem! Natalja Dymitrówna uwiadomiła inne jeszcze panie. Przyjadą tu wszystkie. Wygadamy się i będzie dobrze. Niechaj ludzie nie plotą, że się tylko kłócimy, nieprawdaż, mon ange? — dodała żartobliwie, całując Marję Aleksandrównę. — Ach, Boże wielki! Zynaido Atanazówno! Ależ pani z każdym dniem staje się jeszcze piękniejsza!
Anna Mikołajówna podbiegła ku Zinie. z pocałunkami.
— Wszak panna Zina niema nic lepszego do roboty, jak stawać się coraz piękniejszą, — słodko dodała Natalja Dymitrówna, zacierając swe ręczyska. „Ach, do djabła z niemi! A mnie nawet i na myśl ten teatr nie przyszedł! Niema co, okazały się zręczniejszemi odemnie te sroki!“ — szepnęła Marja Aleksandrówna wściekła.
— Tem bardziej, mój aniele, — dodała Anna Mikołajówna, że zagościł teraz do pani ten miły książę. Przecie pani wie, że w Duchanowie za poprzednich dziedziców istniał teatr. Myśmy się już dowiadywały i wiemy, że tam gdzieś w lamusie złożone są wszystkie stare dekoracje, kurtyna i nawet kostjumy. Książę był dzisiaj u mnie, lecz byłam tak zaskoczona i zdziwiona jego przyjazdem, że zupełnie zapomniałam pomówić z nim o tem. My teraz umyślnie zaczniemy mówić o teatrze, pani nam przyjdzie w sukurs, i książę każę nam odesłać wszystkie te stare rupiecia. Bo też komu poleci tu pani wykonanie czegokolwiek bądź w rodzaju dekoracji? A głównie — chciałybyśmy bardzo i księcia samego wciągnąć do naszego teatru. Stanowczo musi się wpisać na listę składek: wszak dochód przeznaczony jest na ubogich. A może nawet przyjąłby jaką rolę, — przecie to taki miły człowiek, chętnie zgadza się na wszystko. Wtedy wypadłoby wszystko tak ładnie, wprost cudownie.
— Naturalnie, że rolę przyjmie. Przecie księcia można nakłonić do roli, jaka tylko wpadnie komu do głowy, — znacząco dodała Natalja Dymitrówna.
Anna Mikołajówna nie wprowadziła w błąd Marji. Aleksandrówny: panie zjeżdżały się co chwila. Marja Aleksandrówna ledwie nadążyła z powitaniami i serdecznemi wykrzyknikami, których wymaga w takich wypadkach przyzwoitość i dobry ton.
Nie kuszę się o opisywanie wszystkich gości, powiem tylko tyle, że każda z przybyłych pań patrzyła z niezwykłą chętką do intrygowania. Na twarzach ich wszystkich wypisane było oczekiwanie i jakaś dzika niecierpliwość. Niektóre z pań przyjechały z tym stanowczym zamiarem, że muszą być świadkami jakiegoś niezwykłego skandalu i bardzoby się gniewały, jeśliby musiały się rozjechać do domów bez niczego. Umyślnie zachowywały się wszystkie jak najuprzejmiej, lecz Marja Aleksandrówna niezachwianie przygotowała się na napad. Posypały się pytania o księcia, niby zupełnie rzeczowe, ale każde zawierało jakąś aluzję, lub nawias. Podano herbatę, całe grono zajęło miejsca. Jedna grupa zawładnęła fortepianem. Zina na zaproszenie, by coś zagrała i zaśpiewała, odpowiedziała sucho, że jest niezdrowa. Bladość jej twarzy była tego dowodem. Natychmiast posypały się pytania, pełne troskliwości, i tu nawet przybyłe panie znalazły sposobność zapytać o to i owo i zrobić parę aluzyj. Pytały i o Mozglakowa i zwracały się z temi pytaniami do Ziny. Marja Aleksandrówna zwielokrotniła się w dziesięcioro w tej chwili, widziała wszystko, co się działo w każdym kącie komnaty, słyszała, co kto z obecnych mówił, choć przybyłych niewiast było z dziesięć, i bezzwłocznie odpowiadała na wszystkie pytania, rozumie się, nie sięgając aż do kieszeni po słowa. Trzepała w zastępstwie Ziny i dziwiła się tylko, czemu Zina nie uchodzi, jak to zwykle dotychczas czyniła na podobnych zebraniach. Zauważono także i Atanazego Maciejowicza. Z niego zawsze wszyscy podrwiwali sobie, by ukłuć Marję Aleksandrównę jej mężem. Teraz jednak od ograniczonego, a przytem otwartego Atanazego Maciejowicza można było także czegoś się dowiedzieć. Marja Aleksandrówna z niepokojem przypatrywała się oblężeniu jej męża. Na dobitek odpowiadał on na wszystkie pytania: hm, z takim nieszczęśliwym i niepewnym wyrazem twarzy, że Marja Aleksandrówna naprawdę popadała we wściekłość.
— Marjo Aleksandrówno! Atanazy Maciejowicz wcale nie chce z nami rozmawiać, — zawołała śmiała, posiadająca ostre spojrzenie, niewiasta, która absolutnie nikogo się nie bała i nigdy nie popadała w zmięszanie. — Niechże mu pani rozkaże, by był dla pań grzeczniejszy.
— Ja, doprawdy, sama nie wiem, co mu się dzisiaj stało, — odpowiedziała Marja Aleksandrówna, przerywając swą rozmowę z Anną Mikołajówną i Natalją Dymitrówną i uśmiechając się wesoło, — jest on dziś, doprawdy, tak małomówny! Do mnie także ani słowem prawie się nie odezwał. Czemuż ty nie odpowiadasz Felicycie Michajłównie, Athanase? O co pani go pytała?
— Ależ... ależ... matuszko, przecie tyś mi sama... — wymamrotał zdziwiony Atanazy Maciejowicz, zupełnie roztargniony. W tym czasie stał on u kominka, na którym płonął ogień, stał z założonemi za kamizelkę rękami, w malowniczej pozie, którą sam sobie wybrał i pochłeptywał herbatę. Pytania płci pięknej tak go zmięszały, że czerwienił się jak podlotek. A kiedy zaszął się usprawiedliwiać, to napotkał tak straszne spojrzenie swej rozszalałej małżonki, że omal nie zemdlał ze strachu. Nie wiedząc, co czynić, chcąc się jakoś poprawić i znowu zasłużyć na uznanie, łyknął haust herbaty, ale herbata była bardzo gorąca. Łyknąwszy zbyt prędko i zbyt wiele, poparzył sobie okropnie usta, wypuścił z rąk filiżankę, oblał się i tak się zakaszlał, że na dobrą chwilę musiał wyjść z pokoju, spotkawszy się z niezrozumieniem u wszystkich obecnych. Słowem, wszystko było jasne. Marja Aleksandrówna zorjentowała się aż nazbyt pewnie, że goście jej wszystko już wiedzieli i zebrali się w bardzo brzydkich zamiarach. Sytuacja była niebezpieczna. Mogą podmówić księcia, zbić z tropu tego starca z osłabionemi już i tak władzami umysłowemi, mogą to zrobić nawet w jej obecności. Mogły nawet uprowadzić księcia z jej domu, poróżniwszy go z nią jeszcze tego wieczora i zwabiwszy go za sobą. Można było wszystkiego po nich się spodziewać. Los jednak przygotował dla niej jeszcze jeden cios: drzwi się otworzyły i zjawił się Mozglakow, którego ona wyprawiła do Borodujewa i którego zupełnie nie oczekiwała u siebie tego wieczora. Marja Aleksandrówna drgnęła, jakgdyby ją coś ukłuło.
Mozglakow zatrzymał się we drzwiach i oglądał wszystkich, trochę zmięszany. Nie miał on dość sił przy swojem zmięszaniu, które wyraźnie odbijało się w jego twarzy, na to, by robić słodką minę.
— Ach, Boże mój! Pan Paweł Aleksandrowicz! — zawołało kilka głosów.
— Ach, Boże mój! Toż to Paweł Aleksandrowicz! Czemuż pani mówiła nam, Marjo Aleksandrówno, że pan Paweł poszedł do Borodujewów? Powiedziano nam, że pan się schowałeś u Borodujewa, panie Pawle! — zapiszczała Natalja Dymitrówna.
— Ja się schowałem? — powtórzył Mozglakow, skrzywiwszy twarz niby do uśmiechu. — Dziwne wyrażenie! Wybaczy pani, Nataljo Dymitrówno! Ja się przed nikim nie ukrywam i nikogo ukryć nie pragnę, — dodał, bardzo znacząco popatrzywszy na Marję Aleksandrównę.
Marja Aleksandrówna się zatrzęsła.
„Co, i ten bałwan także staje dęba? — pomyślała, wpatrując się pytającem spojrzeniem w Mozglakowa. — „Nie, to już będzie ze wszystkiego najgorsze...“
— Czy to prawda, panie Pawle, że dostał pan — dymisję.. w urzędzie, rozumie się? — wyrwała się bezczelna Felicyta Michajłówna, szyderczo patrząc mu prosto w oczy.
— Dymisję? Co za dymisję? Ja poprostu zmieniam posadę. Staram się o przeniesienie do Petersburga, — sucho odpowiedział Mozglakow.
— No, to pogratulować panu — ciągnąła dalej Felicyta Michajłówna. A myśmy już nawet ubolewały nad panem, gdyśmy posłyszały, że pan ubiega się o posadę u nas w Mordasowie. Są tu bowiem same liche posady, panie Pawle, przytem nic pewnego, w każdej chwili można wylecieć.
— Chyba tylko posady nauczycielskie w powiatowem gimnazjum: tu jeszcze możnaby znaleźć wakujące miejsce, — zauważyła Natalja Dymitrówna.
Aluzja była tak przejrzysta i grubjańska, że Anna Mikołajówna, zmieszana, trąciła swą jadowitą przyjaciółkę cichutko nogą.
— Czy pani myśli, że pan Paweł zgodzi się na to, by zająć miejsce po jakimś tam profesorzynie? — dodała od siebie Felicyta Michajłówna. Lecz Paweł Aleksandrowicz nie znalazł odpowiedzi. Odwrócił się i zetknął się z Atanazym Maciejowiczem, który wyciągał do niego dłoń. Mozglakow zgłupiał widać do reszty, bo dłoni jego nie przyjął i pogardliwie, pokłonił mu się w pas. Rozdrażniony do ostateczności, podszedł prosto do Ziny i, patrząc jej złośliwie w oczy, wyszeptał:
— To wszystko pani zawdzięczam. Ale czekaj pani, ja dziś wieczorem jeszcze pokażę pani — czy jestem durniem, czy też nie?
— Poco odkładać? Widać to już teraz, — głośno odpowiedziała Zina, z odrazą mierząc oczami swego byłego konkurenta. Mozglakow odwrócił się śpiesznie, zląkłszy się jej donośnych słów.
— Pan od Borodujewów? — zdecydowała się, wkońcu, zapytać Marja Aleksandrówna.
— Nie, przychodzę od wujaszka.
— Od wujaszka? To znaczy, że byłeś pan teraz u księcia?
— Ach, Boże. To znaczy, że książę już się obudził? A nam mówiono, że książę wciąż jeszcze śpi i odpoczywa, — dodała Natalja Dymitrówna, jadowicie spozierając na Marję Aleksandrównę.
— Niech się pani nie obawia o księcia, Nataljo Dymitrówno, — odpowiedział Mozglakow, — on się obudził i, chwała Bogu, jest już teraz przy swoich zmysłach. Przedtem upito go, z początku u pani, a potem, już ostatecznie, tutaj, tak, że stracił był całkiem głowę, która u niego i tak nie była zbyt mocna. Ale teraz, chwała Bogu, myśmy wspólnie pomówili ze sobą, i zaczął znowu rozważnie i zdrowo myśleć. On tu zaraz przybędzie, by się z panią pożegnać, Marjo Aleksandrówno, i podziękować za całą jej gościnność. A jutro, skoro świt, obaj podejmujemy pielgrzymkę do pustelni, a następnie ja nieodwołalnie odwożę go sam osobiście do Duchanowa, by uniknąć powtórnych takich upadków, jak, naprzykład dzisiejszy; a tam już z rąk do rąk odbierze go Stepanida Maciejówna, która wtedy już na pewno powróci z Moskwy i za nic w świecie nie puści go po raz drugi na podobne pielgrzymki, — za to ja już ręczę i odpowiadam.
Mówiąc to, Mozglakow złośliwie patrzył na Marję Aleksandrównę. Ta siedziała, jakgdyby oniemiała ze zdumienia. Z bólem serca przyznaję się, że bohaterka moja może po raz pierwszy w życiu stchórzyła.
— Więc jutro, skoro świt, książę odjeżdża? Jakże to? — przemówiła Natalja Dymitrówna, zwracając się ku Marji Aleksandrównie.
— Jakże to? Jakże to? — powtórzyło kilka głosów z pośród gości naiwnie. — A myśmy słyszały, że... nie, to doprawdy dziwne!
Lecz gospodyni domu nie wiedziała już, co ma odpowiedzieć.
Nagle niezwykłe i ekscentryczne zajście rozprószyło ogólną uwagę. W sąsiednim pokoju rozległ się jakiś dziwny gwar, dały się słyszeć ostre krzyki, i nagle, niespodzianie i nieoczekiwanie, do salonu Marji Aleksandrówny wtargnęła Zofja Piotrówna Karpuchina. Zofja Piotrówna była niezaprzeczenie najekscentryczniejszą damą w Mordasowie, a ekscentryczność swą często posuwała do takiego stopnia, że nawet w Mordasowie uchwalono od niedawna nie przyjmować jej w towarzystwie. Należy jeszcze przypomnieć, że regularnie każdego wieczora, zawsze o siódmej godzinie, wychylała ona nierówną ilość kieliszków, — dla wzmocnienia żołądka, jak się wyrażała, a następnie była zazwyczaj w zupełnie emancypowanym nastroju duchowym, by nie powiedzieć czegoś więcej. W takim właśnie nastroju duchowym znajdowała się ona i w tej chwili, wtargnąwszy tak niespodzianie do Marji Aleksandrówny.
— A, Marjo Aleksandrówno! — zawołała ona na cały pokój. — Widzę teraz, jak pani ze mną postępuje! Nie bój się pani, ja na chwileczkę tylko; ja nawet nie usiądę u pani. Skoczyłam tu tylko, by się przekonać, czy to prawda, co mi mówiono? A! Więc pani sprawia bale, bankiety, zaręczyny, a ty Zofjo Piotrówno siedź cicho w domu i rób pończochy! Całe miasto pani zaprosiła, a mnie nie! A przedtem, to ja dla pani byłam przyjaciółką i mon ange, gdym przyjechała była poinformować panią, co wyrabiają z księciem u Natalji Dymitrówny. A teraz, to nawet i Natalja Dymitrówna, którą pani przed kilku godzinami na czem świat stoi szkalowała i która nawzajem szkalowała panią, siedzi w gronie gości pani. Nie bój się, Nataljo Dymitrówno! Ja nie potrzebuję pani czekolady à la santé, po pięć kopiejek tabliczka. Ja trochę częściej od pani pijam u siebie w domu! Tfu!
— Widać to, widać, — zauważyła Natalja Dymitrówna.
— Daruje pani, Zofjo Piotrówno, — zawołała Marja Aleksaridrówna, poczerwieniawszy z irytacji, — co się z panią dzieje? Przyjdź pani raz do rozumu, czas najwyższy!
— Nie troszcz się pani o mnie, Marjo Aleksandrówno, ja wszystko wiem, wszystko, wszystkiego się dowiedziałam! — krzyczała Zofja Piotrówna swym jaskrawym, wrzaskliwym głosem, otoczona wszystkimi gośćmi, którzy, jak się zdawało, rozkoszowali się tą nieoczekiwaną sceną. — Wszystkiego się już dowiedziałam! Wasza Nastka przyleciała do mnie i wszystko mi opowiedziała. Przyczepiłaś się pani do tego kniaziska, upiłaś go, wymusiłaś podstępnie na nim małżeńskie oświadczyny o pańską córkę, której nikt już wziąć nie chce za żonę, i myślisz sobie pani, że pani sama także stałaś się wielką rybą, — księżną-matką w brabanckich koronkach, — tfu! Nie bój się, ja sama jestem pułkownikową! Jeśliś mnie pani nie zaprosiła na zaręczyny, to ja na to pluję! Znałam się trochę dawniej z arystokracją od pani. Bywałam u hrabiny Zalichwackiej na proszonych obiadach: starał się o moją rękę nadkomisarz Kuroczkin! Trzeba mi pani zaproszenia do chrzanu, tfu!
— Widzi pani, Zofjo Piotrówno, — odpowiedziała Marja Aleksandrówna, straciwszy panowanie nad sobą, — zapewniam panią, że żaden porządny człowiek nie wtargnąłby tak do porządnego domu i w dodatku w takim stanie, i jeśli pani bezzwłocznie nie uwolni mnie od swej obecności i krasomówstwa, to ja natychmiast wydam odpowiednie zarządzenia.
— Ja wiem, każę pani swej służbie wyrzucić mnie! Ale niech się pani nie fatyguje, ja sama znajdę drogę. Żegnaj pani, wydawaj sobie zamąż kogo chcesz, a pani, Nataljo Dymitrówno, nie racz drwić sobie ze mnie, ja pluję na pani czekoladę! A chociaż mnie tu nie zaproszono, to mimo wszystko, ja przed kniaziami kozaczka nie fikałam. A pani także się śmieje, Anno Mikołajówno? Susziłow nogę złamał; dopiero co go do domu zanieśli, tfu! A jeśli pani, Felicyto Michajłówno, nie nakaże swej bosej Motrunce wczas krowę pani zapędzać, by mi co dnia nie ryczała pod oknami, to ja paninej Motrunce nogi połamię! Żegnam panią, Marjo Aleksandrówno. Życzę szczęścia, tfu!
Zofja Piotrówna znikła. Goście się śmiali. Marja Aleksandrówna była zmięszana do ostateczności.
— Ja myślę, że ona była pijana — słodko powiedziała Natalja Dymitrówna.
— Ale co za bezczelność!
Quelle abominable femme!
— Mówiła rzeczy, doprawdy śmiechu warte!
— Ach, co za nieprzyzwoitości ona tu nagadała!
— Ale co też to ona mówiła o jakichś zaręczynach?
— Czyjeż to zaręczyny? — szyderczo zapytała Felicyta Michajłówna.
— To okropne! — wydobyła wkońcu ze siebie Marja Aleksandrówna. — Takie oto potwory rozsiewają całemi garściami wszystkie te nieprawdopodobne plotki! Nie to jest dziwne, Felicyto Michajłówno, że takie damy znajdują się wpośród naszego towarzystwa, — nie, stokroć dziwniejsze jest to, że takich dam ludzie potrzebują, słuchają ich, podtrzymują, wierzą im...
— Książę! Książę! zawołali nagle wszyscy goście.
— Ach, Boże! Ce cher prince!
— No, chwała Bogu! Teraz dopiero dowiemy się całej prawdy, — szepnęła do swej sąsiadki Felicyta Michajłówna.




ROZDZIAŁ XIII.

Książę wszedł i słodko się uśmiechnął. Cała ta trwoga, którą przed kwadransem Mozglakow napędził jego kurzemu sercu, rozwiała się na widok kobiecego towarzystwa. Książę natychmiast zlukrzał jak pomadka. Panie powitały go piskliwym krzykiem radości. Wogóle niewiasty zawsze hołubiły naszego staruszka i były z nim na bardzo poufałej stopie. Miał on dar bawić je swoją osobą do nieprawdopodobnych granic. Felicyta Michajłówna rano utrzymywała nawet (oczywiście żartem), że gotowa jest usiąść mu choćby na kolanach, jeśli mu to będzie przyjemnie, — „wszak to taki miły staruszek, niesłychanie miły!“ Marja Aleksandrówna wpiła się w niego swemi oczami, pragnąc bodaj cokolwiek wyczytać z jego twarzy i odgadnąć wyjście ze swego krytycznego położenia. Widoczne było, że Mozglakow straszliwie naintrygował i że całe jej dzieło fatalnie się chwieje. Niczego jednak nie można było wyczytać z twarzy księcia. Był taki sam, jak i przedtem, jak zawsze.
— Ach, Boże! Oto i książę! A myśmy pana tak czekały — zawołały niektóre z pań.
— Z niecierpliwością, książę, z ogromną niecierpliwością, — zapiszczały inne.
— Nadzwyczajnie mi to schle-bia, szeplenił książę, sadowiąc się przy stole, na którym kipiał samowar. Grono niewiast natychmiast go otoczyło. Koło Marji Aleksandrówny zostały tylko Anna Mikołajówna i Natalja Dymitrówna. Atanazy Maciejowicz uśmiechał się i z wyzywającym wyrazem twarzy patrzył na Zinę, która nie zwracając na niego najmniejszej uwagi, podeszła ku ojcu i usiadła obok niego na krześle wpobliżu kominka.
— Ach, książę, czy to prawda, że książę odjeżdża od nas? — zapiszczała Felicyta Michajłówna.
— No, tak, mesdames, odjeżdżam. Chcę na-tychmiast jechać za gra-nicę.
— Za granicę, książę? Za granicę! — zawołał cały chór głosów, — skądże taka myśl, książę?
— Za gra-ni-cę, — powtórzył jeszcze raz książę czupurnie, — i wiecie, pragnę tam pojechać dla nabrania no-wych idej zwłaszcza.
— Jakto dla nowych idej? W jakiem znaczeniu? — pytały niewiasty, zamieniając spojrzenia ze sobą.
— No, tak, dla nowych idej, — powtórzył książę z wyrazem najgłębszego przekonania. — Teraz wszyscy podróżują dla nowych i-dej, więc i ja chcę wpaść na nowe idee.
— Czy nie chcesz ty czasem wstąpić do loży masońskiej, drogi wujaszku? — wtrącił Mozglakow, oczywiście pragnąc popisać się przed paniami lotnością i zręcznością swego umysłu.
— No, tak, mój drogi, nie omyliłeś się, — odpowiedział wujaszek niespodzianie. — Ja rzeczy-wi-ście w dawnych czasach nale-ża-łem do loży masońskiej za granicą i miewałem nawet bardzo wiele pomysłów, wielkodusznych idej. Przygotowywałem się wtedy do rozwinięcia żywej działalności dla oświa-ty współ-czes-nej, i twardo postanowiłem był we Frankfurcie, swego służącego, którego powiozłem był ze sobą za granicę, pu-ścić wo-lno. Tymczasem on, ku mojemu zdziwieniu, sam uciekł odemnie. Nadzwyczaj dziwny to był człowiek. Później, nagle spotykam go w Paryżu; idzie sobie po bulwarach, z dziewczyną pod ramię, prawdziwy kawaler z misternemi bokobrodami. Zobaczył mnie, skinął głową, a dziewczyna przy nim patrzy tak walecznie, ostro, tak ko-kie-te-ryj-nie...
— Ależ wujaszku, to ty gotów jesteś wszystkich swych chłopów wyzwolić, jeśli tym razem pojedziesz za granicę! — zawołał Mozglakow, śmiejąc się na całe gardło.
— Zupełnie odgadłeś me życzenia, mój drogi, — odpowiedział książę bez zająknienia, ja, właśnie, pragnę ich wszystkich wyzwolić.
— Ależ, zlituj się, książę, przecie oni wszyscy natychmiast się rozbiegną na wszystkie strony i któż wtedy będzie księciu płacił daninę? — zawołała Felicyta Michajłówna.
— Naturalnie, że wszyscy pouciekają — trwożliwie ozwała się Anna Mikołajówna.
— Ach, Boże! Czyż naprawdę mi pouciekają? — zawołał książę zdziwiony.
— Pewnie, wszyscy jak jeden, a pana samego zostawią, — potwierdziła Natalja Dymitrówna.
— Ach, Boże! No, to ja ich już nie wyzwolę. Zresztą, ja tylko tak sobie.
— Tak będzie lepiej, wujaszku, — pochwalił Mozglakow.
Dotychczas Marja Aleksandrówna słuchała w milczeniu i rozważała. Wydało się jej, że książę zupełnie o niej zapomniał i że jest to rzecz nienaturalna.
— Pozwól, książę, — zabrała głos donośnie i z powagą, — pozwól, że przedstawię ci swego męża Atanazego Maciejowicza. Przybył umyślnie z naszej wiejskiej posiadłości, skoro tylko usłyszał, — że zaszczycił pan naszą skromną siedzibę swemi odwiedzinami.
Atanazy Maciejowicz uśmiechnął się i wyprostował z godnością. Uważał, że go pochwalono.
— Ach, bardzo się cieszę, — rzekł książę, — Atanazy Maciejowiczu! Pozwól pan, coś sobie przy-pomi-nam. A-ta-nazy Ma-cie-jowicz. No tak, to ten, co mieszka na wsi. Charmant, charmant, bardzo się cieszę. Przyjacielu! zawołał zwracając się do Mozglakowa, — toć to ten sam, pojmujesz, co to poprzednio już tak się do rymu na-da-wał. Jakże to brzmiało? Za drzwi mąż, a żona i wąż... nie, żona także gdzieś po-je-cha-ła.
— Aha, książę, to z tego wodewilu, który u nas grano zeszłego roku, — podchwyciła Felicyta Michajłówna.
— A właśnie, ale ja zawsze zapominam. Charmant, charmant! To pan jesteś tym przysłowiowym mężem? Ogromnie się cieszę, żem pana poznał, — rzekł książę, nie wstając z fotelu i wyciągając dłoń do uśmiechającego się Atanazego Maciejowicza.
— No, jakże się pan czuje?
— Hm...
— O, zdrów jest jak ryba. — śpiesznie odpowiedziała Marja Aleksandrówna.
— No tak, to widać, że jest zdrów.
— To pan zawsze przebywa na wsi? Bardzo się cieszę. A jaki on ru-mia-ny i ciągle się śmieje...
Atanazy Maciejowicz uśmiechał się, kłaniał się i nawet stukał w obcasy. Ale po ostatniej uwadze księcia nie wytrzymał i nagle ni stąd ni zowąd, jak ostatni bałwan, parsknął śmiechem. Wszyscy zachichotali. Niewiasty rżały z radości. Zina zaczerwieniła się i z iskrami w oczach spojrzała na Marję Aleksandrównę, która ze swej strony pękała ze złości. Czas było zmienić temat rozmowy.
— Jakże książę spoczywał sobie? — zapytała słodko, dając równocześnie znak groźnem spojrzeniem Atanazemu Maciejowiczowi, by się natychmiast zabierał na swoje miejsce.
— Ach, spałem bardzo dobrze, — odpowiedział książę, — i wie pani, miałem czarowny sen, doprawdy, cza-ro-wny sen!
— Sen! Ja okropnie lubię, jeśli ktoś opowiada o snach, — zawołała Felicyta Michajłówna.
— Ja także za tem przepadam, — dodała Natalja Dymitrówna.
— Cza-ro-wny sen, — powtarzał książę ze słodkim uśmiechem, — ale jest to mój wielki sekret!
— Jakto, książę, czyż doprawdy nie możesz nam go wyjawić? W takim razie musi to być jakiś bardzo dziwny sen? — zauważyła Anna Mikołajówna.
— Wielki to sekret! — powtarzał książę, z lubością przekomarzając się z kobiecą ciekawością.
— Tak, tak, musi to być sen strasznie ciekawy! — wołano zewsząd.
— Idę o zakład, że we śnie wyznawał na kolanach jakiejś uroczej damie swego serca dozgonną miłość! — zawołała Felicyta Michajłówna. No niechże się książę przyzna, czy to prawda! Książę, kochaneczku, przyznajże się!
— Przyznaj się, książę, przyznaj! — nastawano ze wszystkich stron.
Książę uroczyście i z upojeniem przysłuchiwał się wszystkim ty okrzykom. Przypuszczenia obecnych pań nadzwyczaj schlebiały jego samolubswu, tak, że omal się nie oblizywał.
— Chociaż zaznaczyłem z góry, że sen mój — jest wielkim sekretem, — odpowiedział wkońcu, — zmuszony jednak jestem wyznać, że pani, ku mojemu zdziwieniu, istotnie sen mój zupełnie odgadła.
— Odgadłam! — z zachwytem powtórzyła Felicyta Michajłówna. — No, książę! Teraz jak sobie książę chcesz, ale musisz nam wyjawić, kim była ta pańska bogdanka?
— Musisz nam, książę, bez wykrętów wszystko szczerze wyjawić.
— Tutejsza to osoba, czy też nie?
— Drogi książę, wyjaw nam! Łaskawy książę, wyjawże nam! Choćbyś miał umrzeć ze wstydu, ale wyjawić nam musisz! — wołały ze wszystkich stron piskliwe głosy.
Mesdames, mesdames!... Jeśli już tak koniecznie wiedzieć pragniecie, to mogę wam jedno tylko wyjawić, a mianowicie że jest to najbardziej cza-rują-ca, i że tak powiem, najbardziej nie-po-kalana panna ze wszystkich, jakie znam, — wymamlał książę, zupełnie roztopiony.
— Najbardziej czarująca! I... tutejsza! Któżby to mógł być? — pytały panie, znacząco wymieniając ze sobą spojrzenia i mrugając jedna na drugą.
— Rozumie się ta, która tu uważa się za najpierwszą piękność, — przemówiła Natalja Dymitrówna, zacierając swe czerwone ręczyska i spoglądając swemi kociemi oczami na Zinę. Równocześnie i wszystkie inne niewiasty spojrzały na Zinę.
— A więc, książę, jeśli książę miewa takie sny, to dlaczegóż pan nie miałbyś się ożenić na jawie, — zapytała Felicyta Michajłówna, tocząc znaczącym wzrokiem po wszystkich obecnych.
— A mybyśmy pana tak wspaniale ożeniły! — podchwyciła inna z niewiast.
— Najmilszy nasz książę, ożeń się! — zapiszczała trzecia.
— Ożeń się, ożeń się! wołał zgodny chór ze wszystkich stron. — Czemużbyś się nie miał ożenić?
— No, tak... czemużbym się nie miał ożenić? — potakiwał książę, zbity z tropu wszystkiemi temi okrzykami.
— Wujaszku! — ostrzegał Mozglakow.
— No, tak, mój drogi, ja cię ro-zu-miem! To jest, właściwie, chciałem paniom powiedzieć, mesdames, że ja już więcej żenić się nie mogę i, spędziwszy czarowny wieczór w domu uroczej, podejmującej nas wspaniale gospodyni, jutro już odjeżdżam stąd do klasztornej pustelni, pielgrzymując do świą-to-bliwego ojca Misaiła, a następnie prosto stamtąd za granicę, by tem łacniej śledzić za prądami oś-wie-conej Europy.
Zina pobladła i z niewypowiedzianą troską popatrzyła na matkę. Lecz Marja Aleksandrówna już powzięła decyzję. Dotychczas wyczekiwała tylko, badała, chociaż pojmowała, że sprawa bardzo jest popsuta i że jej wrogowie znacznie wyprzedzili ją w drodze. Zrozumiała wreszcie wszystko i postanowiła jednym zamachem, jednym ciosem zmiażdżyć stugłową hydrę. Wstała wyniośle z fotelu i twardemi krokami zbliżyła się do stołu, dumnym spojrzeniem mierząc swych wrogów-pigmejów. Płomień natchnienia błyszczał w jej oczach. Postanowiła zadać cios srogi wszystkim tym jadowitym jaszczurkom, zbić je z tropu, rozdeptać tego przebrzydłego Mozglakowa, jak karakona, i jednem zdecydowanem, śmiałem natarciem znowu odzyskać swój stracony wpływ na księcia-idjotę. Naturalnie, moment wymagał nadzwyczajnej odwagi; lecz Marji Aleksandrównie nigdy jej nie brakło!
Mesdames, — poprosiła o głos tonem uroczystym i dostojnym (Marja Aleksandrówna, wogóle nadzwyczaj lubiła ton uroczysty), — mesdames! Przysłuchiwałam się długo waszym wesołym i bystrym żartom, i znajduję, że czas i mnie samej wypowiedzieć swe słowo. Panie wiecie, żeśmy się razem tu zebrały — zupełnie przypadkiem (i cieszy mię to, istotnie bardzo mię to cieszy)... Nigdybym ja pierwsza nie ważyła się zdradzić wam ważnej tajemnicy rodzinnej i rozgłosić ją prędzej, niż tego wymaga najzwyklejsze poczucie przyzwoitości. W szczególności proszę, by mi wybaczył książę-pan, którego bytność w moim domu jest prawdziwym dla mnie zaszczytem; zdaje mi się jednak, że on sam, czyniąc dalekie aluzje, tyczące się tej samej okoliczności, nasuwa mi tę myśl, że nie tylko nie będzie mu nieprzyjemne formalne i uroczyste ogłoszenie naszej tajemnicy rodzinnej, lecz że on nawet życzy sobie tego.. Prawda, książę, że się nie mylę?
— No, tak, pani się nie myli... I ja bardzo, bardzo się cieszę... — rzekł książę, zupełnie nie pojmując, o co idzie.
Marja Aleksandrówna, by spotęgować wrażenie, przerwała na chwilę, zaczerpnęła tchu i ogarnęła swem spojrzeniem całe towarzystwo. Wszyscy goście z łakomą i niespokojną ciekawością wsłuchiwali się w jej słowa. Mozglakow drgnął. Zina oblała się rumieńcem i podniosła się trochę ze swego krzesła; Atanazy Maciejowicz w oczekiwaniu czegoś niezwykłego, na każdy wypadek starannie oczyścił swój nos chusteczką.
— A więc, mesdames, gotowa jestem z radością powierzyć wam tę naszą tajemnicę rodzinną. Dnia dzisiejszego, po obiedzie, książę, olśniony pięknością i... zaletami mej córki, zaszczycił ją swemi oświadczynami i prośbą o jej rękę. Książę! — zakończyła drżącym od łez i ze wzruszenia głosem, — drogi książę! Nie powinien i nie może pan gniewać się na mnie za mą niedyskrecję; tylko nadzwyczajna radość rodzinna mogła przedwcześnie wyrwać z mego serca tę miłą tajemnicę i... któraż matka mogłaby mnie winić w tym wypadku?
Nie znajduję słów, by oddać wrażenie, wywołane nieoczekiwanem wywnętrzeniem Marji Aleksandrówny. Wszyscy jakgdyby osłupieli ze zdumienia. Przewrotni goście, którzy umyślili byli zastraszyć Marję Aleksandrównę tem, że znają już jej tajemnicę, zabić ją przedwczesnem zdemaskowaniem tej tajemnicy, roznieść ją w strzępy na razie samemi tylko aluzjami, byli ogłuszeni taką śmiałą otwartością. Taka bowiem nieustraszona otwartość i szczerość znamionowała potężną siłę. „To znaczy, że książę istotnie, z własnej woli, żeni się z Ziną? To znaczy że jego nie łapano w sieci, nie zalewano winem, nie dopuszczano się na nim szalbierstwa? A więc, nie zmuszają go do ożenku sposobami tajemnemi, po złodziejsku? A więc Marja Aleksandrówna nie boi się nikogo? A zatem, nie można już rozbić tego swatania się, skoro książę nie żeni się z musu?“ Przez chwilę słychać było szepty, które nagle zamieniły się we wrzaskliwe okrzyki nieszczerej radości. Pierwsza podbiegła ku Marji Aleksandrównie, by ją uściskać, Natalja Dymitrówna, za jej przykładem poszła Anna Mikołajówna, za nią Felicyta Michajłówna. Wszyscy zerwali się ze swoich miejsc; nastało zamięszanie, niejedna z obecnych pań pobladła ze złości. Zaczęto kolejno gratulować zmięszanej Zinie; przyczepiono się nawet Atanazego Maciejowicza. Marja Aleksandrówna malowniczo rozwarła ramiona i gwałtem prawie objęła niemi swą córkę. Jeden tylko książę patrzył na całą scenę z jakiemś kłopotliwem zdziwieniem, chociaż uśmiechał się, jak i poprzednio. Zresztą scena ta poniekąd mu się podobała. Przy uściskach matki z córką, wyjął on chusteczkę i otarł swe jedyne oko, na którem pojawiła się łezka. Naturalnie, rzucono się i ku niemu z gratulacjami.
— Gratulujemy, książę! Gratulujemy! — wołano ze wszystkich stron.
— Więc książę się żeni?
— Więc książę rzeczywiście się żeni?
— Drogi książę, żenisz się?
— No, tak, no, tak, — odpowiedział książę, nadzwyczaj zadowolony z gratulacyj i zachwytów, — i wyznaję otwarcie, że najbardziej zachwycony jestem waszą niekłamaną ży-czli-wością dla mnie, nigdy jej nie zapomnę, ni-gdy. Chaimant! charmant! Jestem do łez wzru-szo-ny...
— Proszę mnie pocałować, książę! — krzyczała najgłośniej ze wszystkich Felicyta Michajłówna.
— I nie mniej szczerze wyznaję, ciągnął dalej książę, któremu ze wszystkich stron przerywano, — iż najbardziej dziwi mnie to, że Marja Iwanówna, nasza czci-go-dna gospodyni domu, z taką nie-zwy-kłą przenikliwością odgadła mój sen. Zupełnie jakgdyby to ona sama go wi-dzia-ła, a nie ja. Niezwykła przenikliwość! Bardzo nie-zwy-kła!
— Ach, książę znowu nam o śnie opowiadasz?
— Ależ przyznaj się, przyznaj się, nareszcie, książę! — wołano ze wszystkich stron, obstąpiwszy go.
— Tak, książę, niema już co ukrywać, czas ogłosić ten sekret — stanowczo i ostro powiedziała Marja Aleksandrówna, — zrozumiałam pańską subtelną alegorję, pańską czarującą delikatność, z którą starał się pan napomknąć mi o swem życzeniu, że należy ogłosić wasze zaręczyny. Tak, mesdames, to prawda: dnia dzisiejszego książę upadł przed moją córką na kolana i na jawie, a nie we śnie, uroczyście się jej oświadczył, prosząc o jej rękę.
— Zupełnie jakby na ja-wie i nawet w takich samych o-ko-licznościach — potwierdził książę. — Mademoiselle, — ciągnął dalej, nader uprzejmie zwracając się ku Zinie, która ciągle jeszcze nie przyszła do siebie ze zmięszania. — Mademoiselle! Daję słowo, że nigdybym nie śmiał wymienić imienia pani, jeśliby inni przedemną go nie wy-mie-ni-li. Był to czarowny sen, czaro-wny sen, i jestem podwójnie szczęśliwy, że wolno mi teraz powiedzieć to pani. Charmant! Charmant!...
— Ależ, proszę pani, cóż to ma znaczyć? Przecie on ciągle mówi o jakimś śnie, — szepnęła Anna Mikołajówna zatrwożonej i lekko pobladłej Marji Aleksandrównie.
Biada! Serce Marji Aleksandrówny i bez tych podszeptów przestrzegających ją, dawno już ściskało się i drżało.
— Cóż to ma znaczyć? — szeptały panie, porozumiewając się ze sobą oczami.
— Darujesz, książę, — zaczęła mówić Marja Aleksandrówna z boleśnie wykrzywionym uśmiechem, — zapewniam księcia, że książę mnie zadziwiasz. Co za dziwną masz książę ideę z tym snem? Przyznam się, że myślałam dotychczas, iż książę żartujesz, ale... jeśli to żart, to jest to żart dość niewłaściwy... Chcę, pragnę przypisać to pańskiemu roztargnieniu, ale...
— Rzeczywiście, może to tylko z roztargnienia, — zasyczała Natalja Dymitrówna.
— No, tak, może to z roztargnienia, — potwierdził książę, ciągle jeszcze nie rozumiejąc, co właściwie chcą z niego wydobyć.
— Wyobraźcie sobie, opowiem wam zaraz pewną anegdotę. Zaprasza mnie raz w Petersburgu na pogrzeb pewna rodzina, une maison bourgeoise, mais nonnete, a mnie się pomięszało, że to na imieniny. A imieniny te wypadały jeszcze tydzień przedtem. Przygotowałem był bukiet z kamelij dla so-le-ni-zantki. Wchodzę, i cóż widzę? Człowiek poważny, solidny — leży na katafalku, tak że się zdzi-wiłem. Nie wiedziałem poprostu, gdzie się mam podziać z bu-kietem.
— Ależ książę, nie czas teraz na anegdoty! — w złości przerwała mu Marja Aleksandrówna. — Z pewnością, córka moja nie potrzebuje uganiać się za konkurentami, ale pan sam niedawno, tu koło tego fortepianu, oświadczyłeś się jej i prosiłeś o jej rękę. Nie prowokowałam pana do tego... Zaskoczyło mnie to nawet, powiem otwarcie. Rozumie się, mignęła mi wtedy myśl tylko, odłożyłam to wszystko do pańskiego przebudzenia się po drzemce. Ale — ja matką jestem; ona zaś jest moją córką... Napomknąłeś pan sam w tej chwili o jakimś śnie, a ja myślałam, że pan pod postacią alegorji pragniesz obwieścić swe zaręczyny. Wiem aż nadto dobrze, że pana ktoś bałamuci... Podejrzewam nawet, kto właśnie to czyni... ale... proszę się wytłumaczyć, książę, wyjaśnić wszystko dokładniej. Wszak nie należy stroić żartów z zacnej rodziny...
— No, tak, nie należy stroić żartów, — potaknął książę nieświadomie, ale zaczynając się już trochę niepokoić.
— To nie jest żadna odpowiedź na me pytania. Proszę odpowiedzieć pozytywnie; potwierdzić natychmiast tu przy wszystkich, że książę oświadczyłeś się mojej córce i prosiłeś o jej rękę.
— No, tak, gotów jestem potwierdzić. Zresztą, mówiłem już o tem wszystkiem, i Felicyta Jakóbówna zupełnie odgadła mój sen.
— Nie sen! nie sen! — zawołała oburzona Marja Aleksandrówna. To nie był żaden sen, tylko było to na jawie, książę, na jawie, słyszysz, na żywej jawie!
— Na żywej jawie! zawołał książę, podnosząc się z fotelu zdziwiony. — No, mój przyjacielu, tak, jak mi to wyprorokowałeś, tak się też i stało! — dodał, zwracając się do Mozglakowa. — Lecz zapewniam panią, szanowna Marjo Stefanówno, że pani jest w błędzie! Jestem najświęciej przekonany, że wszystko to widziałem tylko we śnie!
— Boże zmiłuj się! — krzyknęła Marja Aleksandrówna.
— Niech się pani nie trapi, Marjo Aleksandrówno, — ujęła się Natalja Dymitrówna. — Być może, że książę zapomniał sobie... ale on sobie jeszcze przypomni.
— Dziwię się pani, Nataljo Dymitrówno, — odparła Marja Aleksandrówna niezadowolona, — czyż takich rzeczy się zapomina? Jakże można czegoś takiego zapomnieć? Zlituj się, książę! Czy pan drwisz sobie z nas czy nie? Czy też pan wydziwiasz może i udajesz tylko jedną z tych marjonetek z epoki regencji, jakie przedstawia w swych pismach Dumas? Coś w rodzaju Fairelacoura, Lausina? Ale pominąwszy to, że nie bardzo to przystoi pańskiemu wiekowi, zapewniam pana, że się to panu nie uda! Córka moja, to nie żadna francuska vicomtessa. Niedawno tutaj oto, śpiewała ona panu romance, a pan, oczarowany jej śpiewem, upadłeś przed nią na kolana i poprosiłeś o jej rękę. Czy może mi się to przywidziało? Śnię może? Proszę, powiedz, książę, śnię ja, czy nie?
— No, tak... A zresztą, może i nie... — odpowiedział roztargniony książę. — Chcę powiedzieć, że ja teraz, zdaje mi się, nie jestem we śnie. Ja, widzi pani, byłem we śnie... przedtem, a potem widziałem sen, że we śnie...
— Pchu, Boże, cóż to takiego: nie we śnie — we śnie, we śnie — nie we śnie! Djabeł wie, co to jest takiego! Bredzisz pan czy też nie?
— No tak, djabeł wie... zresztą, ja, zdaje się, teraz już całkiem sobie pomięszałem, — rzekł książę, wodząc wokół oczami, pełnemi niepokoju.
— Ależ jakżeż pan mogłeś widzieć to we śnie, — wytężała resztki swych sił Marja Aleksandrówna, — skoro ja panu z takiemi szczegółami opowiadam pański własny sen, wtedy, gdy pan nikomu jeszcze z nas o nim nie opowiadał?
— A może książę przecie komu już o tem opowiadał, — wtrąciła Natalja Dymitrówna.
— No, tak, może ja go już komu opowiadałem, — potwierdził książę, zupełnie straciwszy głowę.
— A to komedja! — szepnęła Felicyta Michajłówna do swej sąsiadki.
— O Boże! Nie, tu wszelka cierpliwość się kończy! — krzyczała Marja Aleksandrówna niesamowicie, łamiąc ręce. — Wszak ona śpiewała! Czyż i to pan we śnie widział?
— No, tak, i rzeczywiście tak, jakoby śpiewała romancę, — mruknął książę w zamyśleniu.
I nagle jakieś wspomnienie ożywiło jego twarz.
— Przyjacielu! — krzyknął, zwracając się do Mozglakowa, — zapomniałem ci przedtem powiedzieć, że zdaje się naprawdę była to jakaś romanca, a w niej były jakieś zamki, dużo zamków było, a potem był jeszcze jakiś trubadur! No, tak, ja to wszystko pamiętam... Tak, że się rozpłakałem... A teraz oto jestem w takim kłopocie, jakgdyby to wszystko rzeczywiście się stało, a nie tylko we śnie.
— Ja sądzę, wujaszku, — odpowiedział Mozglakow, siląc się na spokój, mimo, że głos jego drżał jakąś trwogą, zdaje mi się, że wszystko to można bardzo łatwo ze sobą pogodzić i powiązać. Zdaje mi się, że wujaszek rzeczywiście słyszał śpiew. Panna Zynaida śpiewa cudownie. Po obiedzie zaprowadzono cię do salonu, i panna Zynaida zaśpiewała ci romancę. Mnie tutaj wtedy nie było, lecz wujaszek pewnie się rozczulił, przypomniał sobie dawne czasy; może wspomniałeś sobie, wujaszku, o tej vicomtessie, z którą we dwoje ongiś śpiewaliście podobne romance i o której sam mi opowiadałeś rano. No, a potem, gdy się położyłeś spać, w logicznem następstwie szeregu wrażeń, przyśniło ci się też, że jesteś zakochany i oświadczasz się o rękę...
Marja Aleksandrówna była poprostu ogłuszona taką czelnością.
— Ach, przyjacielu drogi, to rzeczywiście tak było! — zawołał książę zachwycony. — Właśnie, właśnie w następstwie szeregu przyjemnych wrażeń! Istotnie, pamiętam, jak mi zaśpiewano romancę, a ja za to we śnie chciałem się żenić. I vicomtessa także była... Ach, jakże ty rozumnie wszystko to rozplątałeś. No! Teraz to już jestem zupełnie i niewątpliwie przekonany, że wszystko to widziałem we śnie! Marjo Wasiljewno! Zapewniam panią, że pani się myli! Było to — we śnie! W przeciwnym razie, jabym nie śmiał igrać z najświętszemi uczuciami pani...
— A! Teraz widzę już jasno i wyraźnie, kto tak podle naintrygował! — krzyknęła Aleksandrówna, nie posiadając się z wściekłości i zwracając się do Mozglakowa. — To pan, pan, podły człowiecze! To jest pańskie dzieło! Zbałamuciłeś pan tego nieszczęsnego kretyna, mszcząc się za własną rekuzę! Ale zapłacisz ty mi za to, bezczelniku bez honoru! Za obelgę tę słono, słono mi zapłacisz!
— Marjo Aleksandrówno! — krzyczał Mozglakow także, zaczerwieniwszy się po uszy. — Słowa pani są do tego stopnia... Sam już nie wiem, do jakiego stopnia są słowa pani... Żadna kobieta światowa nie pozwoliłaby sobie... Ja, w każdym razie, bronię swego krewnego. Musi pani przyznać, że tak brać na wabika...
— No, tak, na wabika... — potakiwał książę, starając się ukryć za Mozglakowa.
— Atanazy, mężu mój! wrzasnęła Marja Aleksandrówna jakimś niesamowitym głosem. — Czyż ty nie słyszysz, jaki wstyd i jaka hańba spadają na nas? Czyś ty już całkiem zapomniał o obowiązkach, które do ciebie należą? Czy nie jesteś w gruncie rzeczy ojcem rodziny, a tylko jakimś słupem drewnianym? Czemu mrugasz oczami? Inny mąż dawnoby już krwią zmył obrazę swej rodziny!...
— Żono! — z powagą zaczął mówić Atanazy Maciejowicz, dumny z tego, że okazała się potrzeba jego wystąpienia. — Żono! Czy też i ty sama nie widziałaś tego wszystkiego we śnie, a potem, gdyś się obudziła, to ci się wszystko pomięszało, jak zwykle...
Lecz Atanazemu Maciejowiczowi nie było dane dokończyć swego bystrego domysłu. Dotychczas jeszcze goście panowali nad sobą i podstępnie utrzymywali się w pozie pewnej rzeczowej solidności. Teraz jednak głośna salwa niepohamowanego śmiechu rozległa się w całej komnacie. Marja Aleksandrówna, zapomniawszy o wszystkich nakazach przyzwoitości, rzuciła się na swego małżonka, prawdopodobnie w tym zamiarze, by mu natychmiast wydrapać oczy. Lecz powstrzymano ją siłą. Natalja Dymitrówna skorzystała ze sposobności i dolała jeszcze bodaj kropelkę trucizny.
— Ach, Marjo Aleksandrówno, może to rzeczywiście tak było, a pani tłucze głową o ścianę, — rzekła słodko.
— Jak było? Co takiego było? — krzyczała Marja Aleksandrówna, jeszcze dobrze nie rozumiejąc.
— Ach, Marjo Alaksandrówno, przecie i to się czasem zdarza.
— Co się zdarza? Żywcem już pasy chcecie drzeć ze mnie, czy co? — Może pani rzeczywiście widziała to wszystko we śnie?
— We śnie? Ja we śnie? I pani śmiesz mi jeszcze coś podobnego mówić prosto w oczy!
— Cóż, trudno! Może to rzeczywiście tak było, — ozwała się Felicyta Michajłówna.
— No, tak, może rzeczywiście tak było, — wymamrotał i książę.
— I on, i on za niemi! Chryste Panie! — zawołała Marja Aleksandrówna, uderzając dłonią w dłoń.
— Niech pani nie rozpacza, Marjo Aleksandrówno. Pamiętaj pani o tem, że wszelkie sny zesłane nam są przez Boga. Sen mara, Bóg wiara. A jeśli Jego woli się podoba, to nikt z nas ludzi niczego nie zmieni, święta jego wola nadewszystko. Tu już gniewać się nie pomoże.
— No, tak, gniewać się nie pomoże.
— To wy mnie macie za warjatkę, czy co? — ledwie wykrztusiła Marja Aleksandrówna, dusząc się ze złości. Było to już ponad ludzkie siły. Spiesznie obejrzała się ona za krzesłem i zemdlała. Wszczęło się zamięszanie.
— Ona tak udaje tylko, że zemdlała, — szepnęła Natalja Dymitrówna do Anny Mikołajówny.
Ale w tej chwili, w chwili najwyższego nieporozumienia wśród publiczności i zarazem najwyższego napięcia całej tej sceny nagle wystąpiła jedna, milcząca dotychczas, osoba — i cała scena natychmiast zmieniła swój charakter...




ROZDZIAŁ XIV.

Zynaida Atanazówna wogóle była niewiastą nadzwyczaj romantycznego charakteru. Niewiadomo, czy dlatego, że, jak zapewniała Marja Aleksandrówna, za dużo się naczytała „tego głupiego“ Szekspira ze „swym profesorzyną“, nigdy atoli, w czasie całego swego mordasowskiego żywota, Zina jeszcze nie pozwoliła sobie na taką, niezwykle romantyczną, czy też raczej bohaterską, wyprawę, jak ta, którą zaraz opiszemy.
Blada, ze stanowczością w spojrzeniu, ale prawie drżąca ze wzruszenia, cudownie piękna w swem oburzeniu, wystąpiła naprzód. Obrzucając wszystkich długiem, wyzywającem spojrzeniem, zwróciła się wśród ogólnego milczenia, które nagle zapanowało, ku matce, która zaraz, na pierwszy jej ruch, ocknęła się z omdlenia i otworzyła oczy.
— Mamo! — rzekła Zina. — Po co oszukiwać? Po co jeszcze plamić siebie kłamstwem? Wszystko już teraz do tego stopnia obryzgane błotem, że doprawdy niewarte jest najmniejszego trudu zakrywać całe to błoto!
— Zino! Zino! Co tobie? Opamiętaj się! — krzyknęła przestraszona Marja Aleksandrówna i zerwała się z krzesła.
— Ja ci mówiłam, mówiłam przedtem, matko, że nie wytrzymam całej tej hańby, — ciągnęła dalej Zina. — Czyż koniecznie trzeba jeszcze bardziej się poniżać i bardziej jeszcze pogrążać w błoto? Wiedz jednak, matko, że ja wszystko wezmę na siebie, bo najwięcej ze wszystkich winna jestem ja. To ja, przez swą zgodę, puściłam w ruch całą tę ohydną... intrygę! Ty — jesteś matką; ty mnie kochasz; tyś myślała po swojemu, wedle swego rozumienia, urządzić mi szczęście. Ciebie można jeszcze wytłumaczyć i usprawiedliwić; a mnie, mnie — nigdy!
— Zino, czy chcesz wszystko opowiadać?... O, Boże! Przeczuwałam, że sztylet ten nie minie mego serca!
— Tak, matko, wszystko opowiem! Ja jestem shańbiona, ty... my wszyscy okryci jesteśmy hańbą!...
— Przesadzasz, Zino! Nie panujesz nad sobą i nie wiesz, co mówisz! I pocóż opowiadać? Nie ma to żadnego sensu... Nie my się wstydzić mamy... Zaraz dowiodę, że nie na nas spada ten wstyd...
— Nie, matko! — zawołała Zina, a głos jej drżał złośliwie, — nie chcę dłużej milczeć przed tymi ludźmi, których opinją gardzę i którzy zjechali się tu, by drwić sobie z nas! Nie chcę znosić obelg od nich; żadna z nich nie ma prawa obrzucać mnie błotem. Wszystkie one gotowe są, nawet zaraz, postąpić trzydzieści razy gorzej odemnie lub od ciebie! Jakże śmią, jak mogą one być naszymi sędziami?...
— A, to nam się podoba! Oto jak ona zaśpiewała! Cóż to jest takiego! Nas tu obrażają! — dały się słyszeć głosy ze wszystkich stron.
— Ona poprostu sama nie wie, co mówi, — rzekła Natalja Dymitrówna.
Zauważymy w nawiasach, że Natalja Dymitrówna miała słuszność. Jeśli Zina nie uważała tych pań za powołane do sądzenia siebie, to pocóż było występować przed niemi z takiem oświadczeniem i podobnemi wyznaniami? Wogóle, Zynaida Atanazówna zanadto się pośpieszyła. Takie było, koniec końcem, zdanie najlepszych głów w Mordasowie. Wszystko można było jeszcze naprawić! Wszystko można było urządzić! Prawda, i Marja Aleksandrówna sama sobie zaszkodziła tego wieczora zbytnim pośpiechem i zarozumiałością. Należało tylko wyśmiać tego staruszka-idjotę i wygnać go precz! A Zina, jakby naumyślnie, wbrew zdrowemu rozsądkowi i mordasowskiej mądrości, zwróciła się do księcia.
— Książę! — rzekła do starca, który aż wstał z uszanowania ze swego Jotelu, tak olśniła go Zina w tej chwili. — Książę! przebacz mi, przebacz nam! Myśmy cię oszukały, myśmy cię uwiodły...
— Nie, będziesz ty nareszcie milczała, nieszczęsna! — w rozpaczy zawołała Marja Aleksandrówna.
— Łaskawa pani! Łaskawa pani! Ma charmante enfant... — marniał skonsternowany książę.
Lecz dumny, porywczy i w wysokim stopniu marzycielski charakter Ziny uwodził ją w tej chwili ze środowiska wszystkich względów przyzwoitości, jakich wymaga rzeczywistość. Zapomniała ona nawet o matce, którą chwytały drgawki od jej wyznań.
— Tak, myśmy cię obie oszukały, książę: — matka tem, że postanowiła zniewolić cię do ożenienia się ze mną, ja zaś tem, że się na to zgodziłam. Upito pana winem, a ja zgodziłam się śpiewać i stroić grymasy przed panem. Pana — człowieka słabego i bezbronnego, złapano, jak się wyraził Paweł Aleksandrowicz, złapano dla pańskiego majątku i tytułu. Wszystko to było strasznie niskie, — i ja żałuję tego. Ale przysięgam ci, książę, że zdecydowałam się na tę podłość nie z niskich pobudek. Chciałam... Ale co też ja! Usprawiedliwiać się w takiej sprawie, to upodlenie podwójne! Lecz oświadczam panu, książę, że jeślibym nawet i wzięła była od pana cokolwiek bądź, to byłabym za to pańską zabawką, służącą, tancerką, niewolnicą... Przysięgłam to sobie i święcie byłabym dochowała swej przysięgi!
Silny, gardłowy spazm powstrzymał ją w tej chwili. Wszyscy goście jakgdyby osłupieli i słuchali, wybałuszywszy oczy. Niespodziana i zupełnie dla nich niezrozumiała przemowa Ziny zbiła ich z tropu. Sam książę był wzruszony do łez, chociaż nie zrozumiał ani połowy z tego, co powiedziała Zina.
— Ale ja się ożenię z panią, ma belle enfant, jeśli już pani tak sobie ży-czy, — mruczał on, — i będzie to dla mnie zaszczytem praw-dzi-wym! Tylko zapewniam panią, że był to rze-czy-wiście jakgdyby sen... Czy to ja jedno widzę we śnie? Pocóż tak się martwić? Ja już zupełnie niczego nie rozumiem, mon ami, — ciągnął dalej, zwracając się do Mozglakowa, — może ty mi wyjaśnisz, proszę.
— A pan, Pawle Aleksandrowiczu, — podchwyciła Zina, zwracając się także do Mozglakowa, — pan, na którego przez pewien czas postanowiłam była patrzeć jako na swego przyszłego męża, pan, który mi obecnie tak okrutnie się odpłaciłeś, — czy istotnie i pan też mogłeś przyłączyć się do tych ludzi, by mnie pognębić i okryć hańbą? I pan mówiłeś, że mnie kochasz! Ale ja nie mam prawa prawić panu morały! Zawiniłam bardziej od pana... Skrzywdziłam pana, bo rzeczywiście zwodziłam pana obiecankami, a wszystkie me dotychczasowe wynurzenia były kłamstwem i próbą zaciągnięcia wokół pana podstępnych sieci. Ja pana nigdy nie kochałam, i jeśli decydowałam się wyjść za pana zamąż, to jedynie dlatego, by uzyskać możność ucieczki dokądkolwiek bądź — stąd, z tego przeklętego miasta, i ratować się przed tem całem cuchnącem bagnem... Ale przysięgam na Boga, że wyszedłszy za pana zamąż, stałabym się była dla pana żoną dobrą i wierną... Okrutnie mi się pan odpłaciłeś, i jeśli to schlebia pańskiej dumie...
— Zynaido Atanazówno! — zawołał Moglakow.
— Jeśli dotychczas żywi pan ku mnie nienawiść...
— Zynaido Atanazówno!!
— Jeśli kiedykolwiek, — mówiła Zina dalej, tłumiąc w sobie łzy, — jeśli kiedykolwiek kochałeś mnie pan...
— Zynaido Atanazówno!!!
— Zino, Zino! Córko moja! jęknęła Marja Aleksandrówna.
— Jam podlec, Zynaido Atanazówno, jam podlec i nic więcej! — rzekł twardo Mozglakow, a wśród obecnych powstało okropne zamięszanie. Rozbrzmiały okrzyki zdumienia, niezadowolenia, lecz Mozglakow stał jak wryty, bez myśli i bez głosu...
U słabych i próżnych charakterów, przywykłych do ustawicznej uległości i decydujących się wkońcu oburzyć się i zaprotestować, słowem, postępować stanowczo i konsekwentnie, zawsze istnieje rys pewien, — bliska granica ich stanowczości i konsekwentności. Protest ich z początku bywa zazwyczaj bardzo energiczny. Energja ich dochodzi nawet do zuchwalstwa. Rzucają się na przeszkody jakby z zamrużonemi oczami i biorą sobie ciężar na barki zawsze prawie niewspółmierny do swoich sił. Lecz doszedłszy do pewnego punktu, rozdrażniony człowiek tego pokroju, nagle jakgdyby zląkł się samego siebie, staje jak oszołomiony, ze straszliwym pytaniem: „co ja narobiłem?“ Potem zaraz mięknie, skomli, tłumaczy się, pada na kolana, błaga o przebaczenie, zaklina, by wszystko było po staremu, byle prędzej, możliwie jak najprędzej!... To samo prawie zdarzyło się obecnie Mozglakowowi. Straciwszy równowagę, wpadłszy w złość, spowodowawszy nieszczęście, które w zupełności przypisywał teraz tylko samemu sobie, nasyciwszy swe niezadowolenie i samolubstwo i znienawidziwszy za to samego siebie, nagle zatrzymał się, osadzony w miejscu sumieniem, wobec niespodzianej postawy Ziny. Ostatnie jej słowa dobiły go. Przeskoczyć z jednej ostateczności w drugą było sprawą jednej minuty.
— Jestem — osłem, Zynaido Atanazówno! — krzyknął w porywie żarliwej skruchy. — Nie! Co osieł? Osieł to jeszcze nic! Ja jestem czemś stokroć gorszem od osła! Ale ja pani dowiodę, Zynaido Atanazówno, ja dowiodę pani niezbicie, że i osieł może być szlachetnym człowiekiem!... Wujaszku! Ja wujaszka oszukałem! To ja, ja, ja oszukałem wujaszka! Wujaszek nie spał; wujaszek istotnie, na jawie się oświadczył i prosił o rękę panny Ziny, a ja, ja podły, z zemsty za to, że mnie odpalono, wmówiłem w wujaszka, że wujaszek widziałeś to wszysko tylko we śnie.
— Niesłychanie ciekawe rzeczy wychodzą na jaw, — zasyczała Natalja Dymitrówna na ucho Annie Mikołajównie.
— Przyjacielu, — odpowiedział książę, — u-spokój się pro-szę; naprawdę przestraszyłeś mnie swym krzykiem. Zapewniam cię, że się my-lisz... Proszę, ja gotów jestem się ożenić, jeśli już tak się tu zło-ży-ło; ale przecie tyś sam mnie zapewniał, że było to tylko we śnie...
— O, jakże tu teraz przekonać wujaszka! Niech mi to kto powie, proszę, jakże ja go teraz mam przekonać! Wujaszku, wujaszku! Jest to przecie sprawa ważna, jest to sprawa rodzinna ogromnej wagi! Proszę się zastanowić, pomyśleć!
— Pozwól przyjacielu, ja po-my-ślę. Czekajże, daj mi przypomnieć sobie wszystko po porządku. Zrazu widziałem stangreta Te-o-fi-la...
— E! Nie idzie teraz o Teofila, wujaszku!
— No, tak, przypuśćmy, że nie idzie teraz o niego. Potem był Na-po-le-on, a później jakoś, gdyśmy pili herbatę, zjawiła się jeszcze jakaś kobieta i zjadła nam wszystek cukier...
— Ależ wujaszku, — chrząknął Mozglakow, jakgdyby w zamroczeniu umysłu, — przecie to opowiadała ci Marja Aleksandrówna, przedtem, o Natalji Dymitrównie! Przecie ja tu także byłem i sam to słyszałem! Schowałem się był i patrzyłem na was przez dziurkę od klucza!
— A, Marjo Aleksandrówno! — podchwyciła Natalja Dymitrówna, — więc pani już i księciu opowiadała, że ja pani ukradłam wszystek cukier z cukiernicy! To znaczy, że ja przyjeżdżam do pani po to, by kraść cukier!
— Precz odemnie! — krzyknęła Marja Aleksandrówna, doprowadzona do rozpaczy.
— Nie, nic precz, Marjo Aleksandrówno! Nie śmiej pani tak mówić!... A więc ja u pani cukier kradnę? Dawno już słyszałam, że pani rozpuszczasz o mnie podobne bzdurstwa. Opowiadała mi o tem szczegółowo Zofja Piotrówna Karpuchina... Więc ja u pani kradnę cukier?...
— Ależ, mesdames, — zawołał książę, — przecie to tylko we śnie było! No, czy to ja jedno widzę we śnie?...
— Ropucha przeklęta, — rzekła półgłosem Marja Aleksandrówna.
— Co? więc jestem i ropuchą! — wrzasnęła Natalja Dymitrówna. — A kimże pani jesteś? Oddawna wiem o tem, że pani mnie nazywasz ropuchą! W każdym razie jednak, ja mam męża, a pani durnia ostatniego...
— No, tak, przypominam sobie, że była i ro-pucha, — wymamrotał bezprzytomnie książę, przypominając sobie swą poprzednią rozmowę z Marją Aleksandrówną.
— Co, i pan także próbujesz obrażać mnie? Jak śmiesz, książę, obrażać szlachciankę? Jeśli ja jestem ropuchą, to książę jesteś kawalerem bez nogi...
— Kto, ja bez nogi? — No, tak, bez nogi, a nawet i bez zębów! Oto, jakim książę jesteś naprawdę!
— A w dodatku cyklop jednooki! — zakrzyczała Marja Aleksandrówna.
— Zamiast żeber, masz książę sznurówkę! — dodała Natalja Dymitrówna.
— Całą twarz na sprężynach!
— Ani jednego włoska własnego!...
— A wąsy, dureń jeden, także ma przyprawione, — zakończyła twardo Marja Aleksandrówna.
— Na Boga, Marjo Stefanówno, zostawże mi pani bodaj nos prawdziwy! — krzyknął książę, oszołomiony taką powodzią nagłej otwartości. — Przyjacielu, toś ty mnie sprzedał! To ty wszystkim opowiedziałeś, że mam włosy przypra-wio-ne.
— Wujaszku!
— Nie, mój drogi, nie mogę już dłużej przebywać tutaj! Zabierz ty mnie stąd dokądkolwiek... quelle societé! Gdzieżeś ty mnie zaprowadził, mój Bo-że?
— Kretyn! Podlec! — krzyczała Marja Aleksandrówna.
— Mój Boże! — mówił biedny książę, — ja tylko tro-chę sobie za-pom-niałem, poco ja tu przyjechałem, ale ja sobie zaraz przy-pomnę. Przyjacielu, bracie mój, odprowadź ty mnie stąd gdziekolwiek bądź, inaczej mnie tu rozniosą! A do tego... muszę sobie bezzwło-cznie zanotować pewną nową myśl...
— Pójdźmy, wujaszku, jeszcze nie późno! ja wujaszka zaraz odwiozę do hotelu i sam przeprowadzę się tam z wujaszkiem.
— No, tak, do ho-te-lu. Adieu, ma charmante enfant... pani jedna... pani jedna tylko... jest zacna. Jest pani szła-che-tną dziewczyną! Chodźmy, mój drogi. O, mój Boże!
Nie będziemy opisywali, jak się skończyła nieprzyjemna scena po wyjściu księcia. Goście rozjechali się z krzykami i łajaniami. Marja Aleksandrówna została wkońcu sama, na zwaliskach i gruzach swej niedawnej sławy. Niestety! Potęga, sława, znaczenie — wszystko to sczezło tego jednego wieczora. Marja Aleksandrówna świadoma była tego, że nie będzie już mogła wznieść się do poprzednich wyżyn. Stały, długoletni jej despotyzm nad całem mordasowskiem społeczeństwem runął ostatecznie. Cóż jej teraz pozostawało? — filozofować? Lecz ona nie filozofowała. Całą noc szalała. Zina okryta skandalem, plotkom nie będzie końca! Strach!
Jako ścisły historyk, muszę wspomnieć i o tem, że w tym katakliźmie Marji Aleksandrówny najwięcej ze wszystkich dostało się jej biednemu mężowi, Atanazemu Maciejowiczowi, który zapchał się wkońcu do jakiejś komórki i marzł tam do rana.
Nastał wreszcie ten ranek, lecz i on nie przyniósł niczego dobrego. Nieszczęście zawsze chadza w parze.




ROZDZIAŁ XV.

Jeśli los zacznie raz kogoś doświadczać, to ciosom jego niema końca. Stara to prawda jak świat. Za mało było jednej wczorajszej hańby i wstydu dla Marji Aleksandrówny! Nie, los przygotowywał jej jeszcze coś gorszego.
Jeszcze przed dziesiątą godziną rano po całym mieście wzdłuż i wszerz gruchnęła dziwna i prawie nieprawdopodobna wieść, którą wszyscy przyjmowali z bardzo złośliwą, okrutną wprost radością, — ludzie bowiem zwykle przyjmują w ten sposób każdy niezwykły skandal, ilekroć przytrafi się on komukolwiek z naszych bliźnich. „Do tego stopnia utracić wstyd i sumienie!“ krzyczano ze wszystkich stron, — „do tego stopnia się spodlić, wzgardzić wszelką przyzwoitością, tak dalece puścić cugle wszystkiemu!“ itp., itp. Oto jednak, co się zdarzyło. Wczesnym rankiem, jeszcze jakoś przed siódmą, pewna biedna, litości godna staruszka w rozpaczy i łzami zalana przybiegła do domu Marji Aleksandrówny i błagała służącą, by jak najprędzej obudziła panienkę, samą tylko panienkę, cichutko, by nie zauważyła Marja Aleksandrówna. Zina blada i ledwie żywa, wyszła natychmiast do staruszki. Ta upadła jej do nóg, całowała je, rzewnemi łzami skrapiała, błagając Zinę, by natychmiast udała się z nią do jej chorego Jasia, który całą noc tak się męczył, tak strasznie był chory, że drugiej nocy kto wie, czy doczeka. Stara, płacząc gwałtownie, mówiła Zinie, że czas nagli, że sam Janek wzywa ją do siebie, by się pożegnać z nią przed skonem, zaklina ją na wszystkie świętości, na wszystko, co było dawniej, i że jeśli Zina nie przyjdzie, to on umrze w ostatniej rozpaczy. Zina natychmiast postanowiła pójść, nie bacząc na to, że spełnienie takiej prośby jawnie potwierdzić mogło wszystkie poprzednie, złośliwe słuchy o przechwyconym liście, o skandalicznem zachowaniu, itp. Nie opowiedziawszy się matce, narzuciła salopę na siebie i natychmiast pobiegła ze starą, przez całe miasto, na jedno z najbiedniejszych przedmieść Mordasowa, w bardzo głuchy zaułek, gdzie stał wiekowy, pochylony ze starości i wrosły w ziemię domek z jakiemiś otworami zamiast okien i zawiany zaspami śniegu ze wszystkich stron.
W domku tym, w szczupłej, niskiej, pełnej stęchłego powietrza izdebce, w której ogromny piec zajmował połowę całej przestrzeni, na prostem łóżku z białych desek, na cienkim, jak placek, materacu, leżał młody człowiek, nakryty starym płaszczem. Twarz jego była blada i wycieńczona, oczy gorzały chorobliwym blaskiem. Ręce miał cienkie i suche jak szczapy, oddychał z trudem i rzężeniem. Widać było, że ongiś był to przystojny młodzieniec; lecz choroba skaziła subtelne rysy dorodnej jego twarzy, na którą patrzeć było strasznie i przykro, była to bowiem twarz suchotnika lub raczej konającego. Jego matka-staruszka, która przez cały rok, prawie do ostatniej chwili, spodziewała się zmartwychwstania swego Jasieńka, z przerażeniem zobaczyła wkońcu, że nie żyć mu już na tym świecie. Stała teraz nad nim, przybita nieszczęściem, z załamanemi rękoma, bez łez, patrzyła na niego i napatrzyć się nie mogła i mimo wszystko pojąć nie mogła, chociaż dobrze o tem wiedziała, że za dni parę jej drogiego Janka pokryje zamarznięta ziemia, tam pod zaspą śniegu na biednym cmentarzu. Ale Janek nie na nią patrzył w tej chwili. Cała jego twarz, wychudła twarz męczennika, jaśniała teraz szczęściem. Widział wkońcu przed sobą tę, o której marzył całe półtora roku na jawie i we śnie, w ciągu długich, przygniatających swem brzemieniem, nocy swej choroby. Pojął, że ona przecie przebaczyła mu, zjawiając się przy nim jak anioł Pański w przedśmiertnej godzinie. Uściskała jego ręce, płakała nad nim, uśmiechała się do niego, znowu patrzyła na niego swemi cudownemi oczami i — wszystko minione bezpowrotnie — znowu zmartwychwstało w duszy umierającego. Życie znowu rozbłysło jasnym płomieniem w jego sercu, i zda się, porzucając je, chciało dać odczuć męczennikowi, jak ciężko z niem się rozstawać.
— Zino, — mówił on, — Zineczko! Nie płacz nademną, nie martw się, nie rozpaczaj, nie przypominaj mi, że rychło umrę. Będę patrzał na ciebie, — ot tak jak teraz patrzę, — będę czuł, że dusze nasze znowu są razem, żeś ty mi przebaczyła, będę znowu całował twe ręce, jak dawniej, i umrę, może nie wiedząc, że umieram! Zmizerniałaś mi, Zineczko! Aniele ty mój, z jakąże dobrocią patrzysz teraz na mnie! A pamiętasz, jak przedtem szydziłaś? Pamiętasz... Ach, Zino, nie błagam ja twego przebaczenia, nie chcę nawet i wspominać o tem, co było, — dlatego, Zineczko, bo chociażeś ty mi może i przebaczyła, ale ja sam sobie nigdy nie przebaczę. Były to długie noce, Zino, noce bezsenne, straszliwe. I w te noce, na tej samej oto pościeli leżałem i myślałem, długo, wiele przemyślałem, i dawno już sam rozstrzygnąłem, że dla mnie lepiej jest umrzeć, Bóg widzi, że lepiej!... Ja się do życia nie nadawałem, Zineczko!
Zina płakała i niemo tuliła jego ręce, jakgdyby chciała go tem zatrzymać.
— Czemu płaczesz, mój aniele? — ciągnął dalej chory. — Czy nad tem, że ja umieram, czy nad tem tylko? Toć przecie wszystko inne dawno już umarło, dawno pogrzebane! Tyś mądrzejsza odemnie, masz serce czyściejsze i dlatego dawno wiesz o tem, że jestem człowiekiem szalonym. Czy możesz ty mnie jeszcze kochać? O, ile mnie to kosztowało, zanim zniosłem tę myśl, że ty wiesz o tem, iż jestem człowiekiem szalonym i próżnym! A ileż tu było mego samolubstwa, może i szlachetnego... nie wiem! Ach, przyjaciółko moja! Całe me życie było marzeniem, ja śniłem, zawsze marzyłem, a nie żyłem... Dumnie wznosiłem swą głowę, gardziłem tłumem, a czem ja wynosiłem się ponad ludzi? Sam nie wiem. Czystością serca, wzniosłością uczuć? Ależ to wszystko było w marzeniach, Zino, gdyśmy wspólnie czytywali Szekspira, a jak przyszło do czynów, to, doprawdy, pokazałem ja tę czystość i wzniosłość swych uczuć...
— Dość, — rzekła Zina, — dość już!... Wszystko to nie tak było, bezpotrzebnie... dręczysz sam siebie!
— Nie wstrzymuj mnie, Zino! Wiem, tyś mi przebaczyła, i może nawet dawno już przebaczyłaś mi; lecz tyś mnie sądziła i uświadomiłaś sobie — kim ja jestem; oto co mnie męczy. Niegodny jestem twej miłości, Zino! Tyś i w uczynkach swoich była uczciwa i wielkoduszna: tyś poszła do matki i powiedziałaś jej, że wyjdziesz zamąż za mnie, a nigdy za innego i byłabyś dotrzymała słowa, bo twoje słowa idą w parze z czynami. Ja zaś, ja! Gdy doszło do czynów... Wiesz, Zineczko, że ja nawet nie pojmowałem wtedy, co ty poświęcasz, wychodząc za mnie! Nie mogłem tego nawet pojąć, że ty, wychodząc za mnie, może nawet umarłabyś z głodu. Gdzie tam, ani mi to nawet w myśli nie postało! Ja sobie myślałem tylko, że ty wychodzisz za mnie, za wielkiego poetę (rozumie się, w przyszłości), nie chciałem zrozumieć tych powodów, któreś ty podnosiła, prosząc o odłożenie ślubu, dręczyłem cię, tyranizowałem, dokuczałem ci, złościłem się i doszło wkońcu do tego, że rzuciłem ci groźbę, iż wyzyskam ten twój list. Ja nawet nie byłem podły w tej chwili; byłem poprostu marnym człowiekiem. O, jakże ty musiałaś wtedy mną gardzić. Nie, dobrze, że umieram! Dobrze się, stało, żeś ty nie wyszła za mnie zamąż! Jabym był niczego nie zrozumiał z twych poświęceń, byłbym cię dręczył, znęcał się nad tobą za naszą biedę; przeszłyby lata, — ale jak! — Możebym cię był nawet znienawidził, jako zawadę w życiu. A tak lepiej! Teraz, w każdym razie, gorzkie łzy moje oczyściły serce we mnie. Ach, Zineczko, kochaj mnie choć trochę tak, jak mnie dawniej kochałaś! Bodaj w tej ostatniej godzinie... Przecie ja wiem, że nie jestem godny twej miłości, ale... ale... o, ty mój aniele!
W całym tym czasie, gdy mówił, Zina, sama łkając rzewnie, kilkakrotnie próbowała go powstrzymać. Lecz on nie zważał na nią, męczyło go pragnienie wypowiedzenia się, więc mówił dalej, chociaż z trudem, dysząc ciężko ochrypłym, zdławionym głosem.
— Gdybyś mnie był nie spotkał i nie pokochał, to byłbyś żył! — rzekła Zina. — Ach, czemu, czemu myśmy się spotkali!
— Nie, przyjaciółko moja, nie dręcz się wyrzutami, że ja umieram, — odpowiedział chory. — Wszystkiemu ja sam jestem winien! Ileż tu było samolubstwa! Romantyki! Czy tobie, Zino, opowiadano szczegółowo moją głupią historję? Widzisz, był tu przed trzema laty pewien więzień, oskarżony, zbrodniarz i morderca; gdy jednak miała go spotkać kara, okazał się bardzo nędznym i małodusznym człowiekiem. Wiedząc, że ciężko chorego nie wyprowadza się pod szubienicę, postarał się o wino, namoczył w niem bakunu i wypił. Dostał wymiotów z krwią i tak często mu się to powtarzało, że uszkodziło mu płuca. Przeniesiono go do szpitala, i po kilku miesiącach umarł ze złośliwych suchot. No, więc, mój aniele, przypomniałem sobie tego więźnia, w tym właśnie dniu... no, wiesz, po tym liście... I postanowiłem w ten sam sposób zniszczyć siebie: ale dlaczego ja wybrałem suchoty, jak sądzisz? Dlaczego się nie powiesiłem, nie utopiłem? Czy się lękałem prędkiej śmierci? Może i tak, — ale ciągle mi się zdaje, Zineczko, że i tu się nie obeszło bez słodkich, romantycznych głupstw. Przecie ja wtedy miałem takie myśli: jak to będzie ładnie, gdy ja będę leżał na łożu śmierci, umierając na suchoty, a ty ciągle będziesz tłukła głową o ścianę i dręczyła się okropnym wyrzutem, żeś mnie doprowadziła do suchot: sama przyjdziesz do mnie i przyznając się do winy, upadniesz przedemną na kolana... Ja ci przebaczam, umieram na twoich rękach... Głupie to, Zineczko, głupie, nieprawdaż?
— Nie przypominaj tego! — rzekła Zina, — nie mów o tem! Tyś nie taki... będziemy lepiej wspominali o czemś innem, o naszem cudownem szczęściu!
— Gorzko mi, przyjaciółko moja, więc muszę mówić. Całe półtora roku ciebie nie widziałem! Gdybym mógł, to całą duszę wyłożyłbym teraz przed tobą! Przecie przez cały ten czas, od tej pamiętnej chwili, byłem sam-samiuteńki i, zda się, ani jednej minuty nie było, w którejbym nie myślał o tobie, aniele, którym oczy moje nasycić się nie mogą! I wiesz co, Zineczko? Jakże ja pragnąłem dokonać czegoś takiego, zasłużyć się w jakiś sposób, by cię zmusić do zmiany twego przekonania o mnie. Do ostatka nie wierzyłem, że umrę; wszak zwaliło mnie to nie odrazu, długo chodziłem z tą chorobą piersiową. I ileż to śmiesznych zamiarów roiłem sobie! Roiłem sobie, naprzykład, że stanę się nagle sławnym poetą, gdy wydrukuję w „Ojczyźnie i Świecie“ taki poemat, jakiego nie było jeszcze na ziemi. Myślałem, że wyrzeźbię w nim wszystkie swe uczucia, całą swą duszę, tak, że, gdziekolwiekbyś była, ja zawsze byłbym z tobą, nieustannie przypominając ci siebie swemi wierszami. I najulubieńszem mem marzeniem było to, że ty się zamyślisz wkońcu i powiesz: Nie! nie jest to tak szalony człowiek, jak ja myślałam!“ Głupie, Zineczko, głupie to, nieprawdaż?
— Nie, nie, Janku, nie! — rzekła Zina.
Przypadła do jego piersi i całowała jego ręce.
— A jaki ja byłem o ciebie zazdrosny przez cały ten czas! zdaje mi się, że byłbym skonał, jeślibym był usłyszał, że ty wychodzisz zamąż! Nasyłałem ci szpiegów, śledziłem, podpatrywałem... Ona, ona to zawsze chodziła za tobą (i skinął na matkę). — Aleś ty nie kochała Mozglakowa, prawda, Zineczko? O mój aniele! Czy wspomnisz ty kiedy o mnie, gdy umrę? Wiem, że wspomnisz; lecz miną lata, serce wyziębnie, nastanie chłód, zima ośnieży duszę i zapomnisz ty o mnie, Zineczko!...
— Nie, nie, nigdy! I zamąż nie wyjdę... Tyś mój pierwszy... i na zawsze.
— Wszystko umiera, Zineczko, wszystko, nawet i wspomnienia...! wzniosłe uczucia nasze umierają i miejsce ich zajmuje rozsądek. Cóż tu bluźnić! Ciesz się życiem, Zino, żyj długo, żyj szczęśliwie. Pokochaj i drugiego, jeśli będziesz mogła, — umarłych przecie kochać nie można! Tylko wspomnij o mnie, bodaj czasami; złego mnie nie pamiętaj, wszystko złe przebacz; wszak było w naszej miłości i piękno, Zineczko! O złote, bezpowrotne dni... Słuchaj, mój aniele, ja zawsze lubiłem odwieczerze, godzinę gasnącego słońca. Wspomnij ty mnie kiedyś w taką godzinę! O nie, nie! Pocóż umierać? O, jakżebym ja chciał ożyć teraz na nowo! Wspomnij, kochana, pamiętaj, wspomnij ten czas! Wiosna była wtedy, słońce tak cudownie świeciło, kwitnęło wokół białe kwiecie, wszędzie wokół nas pyszniło się uroczyste święto, nasze święto... A teraz! Popatrz!
I biedny wskazał wyschłą ręką na zamarzłe, matowe okienko.
Potem ujął ręce Ziny, przycisnął je do swych oczu i gorzko, gorzko zapłakał. Płacz ten rozrywał prawie schorowaną pierś.
I przez cały dzień męczył się, smęcił i płakał.
Zina pocieszała go, jak mogła, lecz dusza jej cierpiała śmiertelnie. Mówiła mu, że nie zapomni go i że nigdy nikogo tak nie umiłuje, jak jego kochała. On wierzył jej słowom, uśmiechał się. całował jej ręce, lecz wspomnienia przeszłości tylko kłuły i szarpały mu duszę. Tak przeszedł cały dzień.
Tymczasem przerażona Marja Aleksandrówna dziesięć razy posyłała po Zinę, błagała ją, by wracała do domu i nie gubiła siebie już na zawsze w opinji ogółu. Wkońcu, gdy się już ściemniło, straciwszy prawie głowę z przerażenia, postanowiła osobiście udać się do Ziny. Wywoławszy córkę do drugiego pokoju, Marja Aleksandrówna na kolanach niemal błagała ją, by „oddaliła ten ostatni i najgorszy sztylet od jej serca“. Zina wyszła ku niej chora; głowa jej gorzała. Słuchała i nie rozumiała słów matki. Marja Aleksandrówna odeszła wkońcu zrozpaczona, bo Zina postanowiła przebyć noc w domu chorego.
Całą noc nie odchodziła od jego łoża. Lecz męki chorego wzmagały się coraz bardziej. Nastał jeszcze i dzień, lecz nie było już nadziei, że męczennik go przeżyje. Stara matka była jak obłąkana, chodziła jakgdyby niczego nie pojmując, podawała synowi lekarstwa, których on nie chciał przyjmować. Agonja jego długo się przeciągała. Nie mógł już mówić, i tylko jakieś chrapliwe dźwięki bez związku wyrywały się z jego piersi. Do ostatniej minuty patrzył ciągle na Zinę, ciągle szukał jej oczami, i gdy już światło jego oczu zaczęło gasnąć, ciągle jeszcze błądzącą, odmawiającą posłuszeństwa ręką szukał jej dłoni, by uścisnąć ją w dłoni swojej. Tymczasem krótki, zimowy dzień mijał. I gdy wreszcie ostatni, pożegnalny promień słońca rozzłocił zmrożone, szronem w białe kwiaty wyrzeźbione, jedyne okienko jego małej izdebki, dusza męczennika uleciała w ślad za tym promieniem z wycieńczonego ciała. Matka-staruszka, widząc wkońcu przed sobą trupa swego najdroższego, swego Janeczka, załamała dłonie, krzyknęła i rzuciła się na pierś nieboszczykowi.
— To ty, żmijo podgłaźna, ty go zniszczyłaś! — zakrzyczała w rozpaczy do Ziny. — Ty, zdrajczyni przeklęta, ty, zbrodniarko, zgubiłaś go!
Lecz Zina niczego już nie słyszała. Stała nad umarłym, bez zmysłów. Wkońcu pochyliła się nad nim, przeżegnała go, pocałowała i nieprzytomnie wyszła z izby. Oczy jej gorzały, zataczała się od zawrotu głowy. Czyśćcowe doznania, dwie prawie bezsenne noce omal że nie pozbawiły jej zupełnie zdrowych zmysłów. Czuła z głębokim smutkiem, że cała jej przeszłość jakgdyby oderwała się od jej serca i zacząć się miało życie nowe, mroczne i groźne.
Ale nie uszła jeszcze nawet dziesięciu kroków, gdy wtem Mozglakow jakgdyby wyrósł przed nią z pod ziemi, widać — czekał umyślnie na nią w tem miejscu.
— Panno Zynaido, — zaczął jakimś bojaźliwym szeptem, bacznie się oglądając na wszystkie strony, bo było jeszcze dość jasno, — panno Zynaido, jestem osłem! To jest, jeśli pani woli, nie jestem już nawet i osłem, bo, widzi pani, wkońcu przecie postąpiłem jak człowiek. Lecz mimo to, żałuję w skrusze, że byłem osłem... Zdaje mi się, panno Zynaido, że plotę ni w pięć ni w dziewięć, ale... niech pani wybaczy, mam doprawdy aż nazbyt wiele powodów do tego...
Zina nieprzytomnie prawie popatrzyła na niego i w milczeniu szła dalej. Na wysokim, drewnianym chodniku obojgu im było za ciasno, a że Zina nie usuwała się na bok, więc Paweł Aleksandrowicz zeskoczył z chodnika i biegł obok niej niżej, patrząc w jej twarz.
— Panno Zynaido, — mówił dalej, — rozważyłem wszystko raz jeszcze i, jeśli pani sama zechce, to gotów jestem wznowić swą propozycję. Gotów jestem nawet zapomnąć wszystkiego, panno Zynaido, całej hańby, i gotów jestem przebaczyć, ale pod jednym warunkiem: jak długo jesteśmy tutaj — wszystko utrzymane będzie w tajemnicy. Pani odjedzie stąd możliwie najprędzej; ja — cichaczem w ślad za panią; ślub weźmiemy gdziekolwiekbądź w ustronnym klasztorze, tak, że nikt nie zobaczy, a natychmiast potem odjedziemy do Petersburga, choćby prostemi saniami, tak, by mogła pani umieścić na nich tylko swoją maleńką walizkę... co? Zgadza się pani, panno Zynaido? Niechże pani prędzej odpowie! Ja czekać nie mogę; mogą nas zobaczyć razem...
Zina nie odpowiadała i raz tylko popatrzyła na Mozglakowa, lecz popatrzyła tak, że on odrazu wszystko zrozumiał, zdjął czapkę, ukłonił się, i znikł przy pierwszym zakręcie w przecznicę.
„Jakże to?“ — pomyślał — „jeszcze przedwczoraj wieczorem ona tak się była rozczuliła i sama siebie obwiniała o wszystko? Widać, dzień na dniu nie stoi!“


∗             ∗

A tymczasem w Mordasowie następowały wypadki po wypadkach. Zdarzyła się tragiczna okoliczność. Książę, którego Mozglakow odwiózł do hotelu, zachorował tej samej nocy, — ku utrapieniu „kuzyna“, — i to zachorował niebezpiecznie. Mieszkańcy Mordasowa dowiedzieli się o tem rano. Kalikst Stanisławicz nie oddalał się prawie od łoża chorego. Pod wieczór zwołano konsyljum wszystkich mordasowskich lekarzy. Zaproszenia do nich rozesłano w języku łacińskim. Lecz mimo łacina, książę zupełnie stracił już przytomność, majaczył w malignie, błagał Kaliksta Stanisławicza, by mu zaśpiewał jaki romans. Mówił o jakichś perukach; czasami jakgdyby się czegoś lękał, krzyczał. Lekarze orzekli, że skutkiem mordasowskiej gościnności książę nabawił się zapalenia żołądka, które jakimś sposobem przeszło (prawdopodobnie, po drodze) do głowy. Nie wykluczali także pewnego wstrząsu moralnego. A zakończyli tem, że książę dawno już był predysponowany do śmierci i dlatego niechybnie umrze. Co do tego ostatniego, to nie pomylili się, bo biedny staruszek w trzy dni później, pod wieczór, rzeczywiście umarł w hotelu. Wieść ta przeraziła mordasowców. Nikt nie spodziewał się, że sprawa weźmie tak poważny obrót. Rzucono się tłumnie do hotelu, gdzie leżały zwłoki, nieubrane jeszcze. Wszyscy radzili, kiwali głowami i zakończyli tem, że srodze osądzili „morderców nieszczęśliwego księcia“, mając na myśli oczywiście Marję Aleksandrównę i jej córkę. Wszyscy to czuli, że historja ta, już z powodu samej swej skandaliczności, może nabrać nieprzyjemnego rozgłosu, rozniesie się pewnie bardzo daleko i — czego tam jeszcze nie mówiono i nie przepowiadano. Przez cały ten czas Mozglakow tłukł się i rzucał na wszystkie strony i wkońcu zakręciła mu się głowa. W takim nastroju duchowym widział się z Ziną. Położenie jego istotnie było kłopotliwe. Zawiózł on księcia do miasta, zawiózł go sam do hotelu, a obecnie nie wiedział, co ma zrobić z nieboszczykiem, jak i gdzie go pogrzebać, komu dać znać? Czy należy wieźć zwłoki do Duchanowa? Na domiar złego, wszyscy uważali go za krewnego księcia. Ciarki go przechodziły na myśl, że mogą się znaleźć tacy, którzy jego zrobią winowajcą śmierci czcigodnego starca. „A kto wie, czy sprawa cała nie odbije się jeszcze głośnem echem i w Petersburgu, w wyższem towarzystwie“ — myślał z drżeniem. Od mordasowców nie można było wykołatać żadnej rady; wszyscy raptem czegoś się przelękli, cofnęli się w tył od zwłok i zostawili Mozglakowa w jakiemś ponurem osamotnieniu.
Nagle jednak cała scena szybko się zmieniła. Drugiego dnia, wcześnie rano, wjechał do miasta pewien nieznajomy gość. O nieznajomym tym w okamgnieniu zaczął mówić cały Mordasów jakoś tajemniczo, szeptem, wypatrując za nim swe oczy z wszystkich szczelin i okien, gdy przejeżdżał ulicą Wielką do gubernatora. Nawet sam gubernator jakgdyby stchórzył i nie wiedział, jak się zachować wobec przybyłego gościa. Gościem tym był dość znany kniaź Szczepetiłow, krewny zmarłego, człowiek dosyć jeszcze młody, lat trzydziestu pięciu, z epoletami pułkownika i ze złotemi akselbantami. Jakiś niezwykły popłoch ogarnął wszystkich czynowników na widok tych akselbantów. Policmajster, naprzykład, zupełnie się był zgubił; rozumie się, tylko moralnie, fizycznie bowiem jawił się punktualnie, we własnej osobie, chociaż z wydłużoną ze strachu twarzą. Dowiedziano się zaraz, że kniaź Szczepetiłow jedzie z Petersburga, że po drodze wstępował do Duchanowa. Nie zastawszy zaś w Duchanowie nikogo, pojechał w ślad za wujaszkiem do Mordasowa, gdzie, jak grom z jasnego nieba, spadła nań wiadomość o śmierci wuja i wszystkie szczegółowe informacje, w jakich okolicznościach ta śmierć nastąpiła. Gubernator także trochę stracił był głowę, dając żądane wyjaśnienia; wogóle wszyscy w Mordasowie czuli się mniej lub więcej winnymi i nie śmieli podnieść głowy. A w dodatku przybyły gość miał tak srogie, marsowe oblicze, chociaż zdawałoby się, że czekający go spadek wcale nie upoważniał go do robienia takiego okropnego marsa. Zabrał się on natychmiast osobiście do dzieła; a Mozglakow równocześnie wstydliwie się ulotnił w obliczu prawdziwego, a nie samozwańczego krewnego, znikł niewiadomo gdzie. Postanowiono, że zwłoki nieboszczyka zostaną natychmiast przeniesione do krypty klasztornej, gdzie też miano odśpiewać wszystkie parastasy. Wszystkie zarządzenia przybyłego wydawane były krótko, sucho, surowo, ale z taktem i w przyzwoitej formie. Na parastasy wybierało się do klasztoru całe miasto. W święcie kobiecym szerzyła się cudaczna pogłoska, że Marja Aleksandrówna osobiście przyjdzie do cerkwi i klęcząc u katafalku będzie głośno błagała o przebaczenie, i że wszystko to powinno się tak stać, bo tego wymaga prawo. Naturalnie, wszystko to okazało się bzdurstwem i Marja Aleksandrówna do cerkwi nie przyszła. Zapomnieliśmy powiedzieć, że natychmiast po powrocie Ziny do domu, matka jej tego samego wieczora postanowiła przeprowadzić się na wieś, uważając, że niemożliwą jest rzeczą pozostawać dłużej w mieście. I przeprowadziła się, nie zwlekając ani chwili. Tam, ze swego kąta, trwożliwie przysłuchiwała się wieściom z miasta, posyłała na zwiady, by się czegoś bliżej dowiedzieć o przybyłej osobistości i ciągle była we febrze.
Droga z klasztoru do Duchanowa przechodziła w oddaleniu mniejszem niż o wiorstę od okien jej wiejskiego dworu — przeto Marja Aleksandrówna mogła bardzo dobrze przypatrzyć się długiej procesji, która pociągnęła z klasztoru do Duchanowa po odbytym parastasie.
Trumnę wieziono na wysokim karawanie, za nim ciągnął się długi szereg ekwipaży, przeznaczonych dla uczestników pogrzebu, by mogli wygodnie powrócić do miasta. I długo jeszcze czerniał na śnieżnobiałem tle ten ponury karawan, wieziony cicho i majestatycznie... Lecz Marja Aleksandrówna nie mogła patrzeć długo i odeszła od okna...
W tydzień później, przeprowadziła się ona do Moskwy z córką i Atanazym Maciejowiczem, a po miesiącu dowiedziano się w Mordasowie, że podmiejska wioska Marji Aleksandrówny i jej realność w samem mieście są do sprzedania. Tak więc Mordasów tracił na wieki taką damę comme il faut! Nie obeszło się i tutaj bez złych języków. Niektórzy, naprzykład, twierdzili, że wieś można nabyć tylko razem z Atanazym Maciejowiczem. Minął rok, drugi, i o Marji Aleksandrównie całkiem zapomniano. Niestety! tak to się zwykle w świecie dzieje! Zresztą, opowiadano, że ona kupiła sobie wieś inną i przeniosła się do innego miasta gubernjalnego, w którem, rozumie się, wszystkich wzięła już w ręce, że Zina dotychczas zamąż nie wyszła, że Atanazy Maciejowicz... ale zresztą niema poco powtarzać tego wszystkiego, wszystko to bowiem na pewno jest zmyślone.





POWIEŚCI ROZDZIAŁ OSTATNI.

Minęło trzy lata od chwili, w której napisałem był ostatni wiersz pierwszego rozdziału kroniki mordasowskiej, i — któżby mógł pomyśleć, że wypadnie mi raz jeszcze rozłożyć swój rękopis i dodać jeszcze jedną wieść do swego opowiadania. Ale do rzeczy! Zacznę od Pawła Aleksandrowicza Mozglakowa. Ulotniwszy się z Mordasowa, udał się on odrazu do Petersburga, gdzie też otrzymał szczęśliwie tę posadę, którą mu dawno przyobiecano. Rychło zapomniał o wszystkich zajściach mordasowskich, rzucił się w wir życia wielkomiejskiego, na Wasiljewskim ostrowie i w Przystani galer szumiał, żył szeroko, „nie odstawał od swego stulecia“, zakochał się, oświadczył, zjadł jeszcze raz czarną polewkę i nie strawiwszy jej, przez swój charakter pędziwiatra i dla zabicia czasu wyprosił dla siebie uczestnictwo w pewnej ekspedycji, wysyłanej do jednej z bardzo odległych krain bezkresnej rosyjskiej ojczyzny, w celu przeprowadzenia rewizji, czy też w jakimś innym celu, nie wiem na pewno. Ekspedycja ta szczęśliwie przebyła wszystkie bory i pustynie i wkońcu, po długich wędrówkach, zjawiła się w stolicy „dalekiej krainy“ u generał-gubernatora. Był to wysoki, kościsty i srogi generał, stary żołnierz, noszący niejedną bliznę jako pamiątkę po licznych bitwach, odznaczony dwoma orderami gwiaździstemi i z białym krzyżem na szyi. Przyjął on ekspedycję poważnie i sprawnie i zaprosił wszystkich uczestniczących w niej czynowników do siebie na bal. wydany właśnie tegoż dnia wieczorem z okazji imienin żony generał-gubernatora. Paweł Aleksandrowicz był bardzo z tego zadowolony. Przywdziawszy swój najświeższy garnitur petersburski, którym miał zamiar wywołać wielkie wrażenie, wszedł z rozmachem do sali balowej, choć natychmiast trochę przysiadł na widok mnóstwa plecionych i gęstych epoletów i urzędowych mundurów z gwiaździstemi orderami. Należało z niskim ukłonem przedstawić się pani generał-gubernatorowej, o której słyszał już, że młoda jest i bardzo przystojna. Podszedł więc z szykiem i nagle osłupiał ze zdumienia.
Stała przed nim Zina, we wspaniałym stroju balowym i obsypana brylantami, dumna i wyniosła. Nie poznała zupełnie Pawła Aleksandrowicza. Jej spojrzenie niedbale prześliznęło się po jego twarzy i natychmiast skierowało się na kogoś innego. Urażony tem Mozglakow odszedł na bok i w tłumie zetknął się z pewnym skromnym, młodym czynownikiem, który jakoby sam siebie się lękał, znalazłszy się na generał-gubernatorskim balu. Paweł Aleksandrowicz zaraz począł go wypytywać o to i owo, i dowiedział się niesłychanie ciekawych rzeczy.
Dowiedział się mianowicie, że już dwa lata minęły od czasu, gdy generał-gubernator jeździł „z dalekiego kraju“ do Moskwy, gdzie się ożenił, pojąwszy za małżonkę pannę bardzo bogatą i z wybitnej rodziny pochodzącą. Że pani generałowa sama w sobie „są kobietą strasznie piękną, a nawet, można powiedzieć, najpierwszą krasawicą, ale zachowują się zawsze ogromnie dumnie, a tańczą tylko z samymi generałami“, — że na obecnym balu jest aż dziewięciu generałów, tutejszych i przejezdnych, wliczając do tej liczby także rzeczywistych radców dworu, — że wreszcie „jest tu i matka pani generałowej, która mieszka przy niej i że ta matka przybyła z wyższych sfer, i odznacza się wielką bystrością umysłu“; — lecz, że nawet i sama matka bez zastrzeżeń podporządkowuje się woli swej córki, a sam generał-gubernator nie może się narozkoszować swą małżonką i napatrzyć na nią. Mozglakow zająknął się był o Atanazym Maciejowiczu, lecz w „dalekim kraju“ nie miano o nim najmniejszego pojęcia. Zdobywszy się znowu na odwagę, Mozglakow przeszedł się po pokojach i wkrótce zobaczył też i Marję Aleksandrównę, we wspaniałych szatach, chłodzącą się drogim wachlarzem i z żywością rozprawiającą z jedną z osób najwyższej klasy. Wokół niej cisnęło się kilka uciekających się pod jej opiekę pań, a Marja Aleksandrówna, widocznie, była nader uprzejma dla wszystkich. Mozglakow zaryzykował i przedstawił się. Marja Aleksandrówna zrazu jakgdyby trochę drgnęła, lecz natychmiast, momentalnie prawie, opanowała się. Z uprzejmością raczyła ona poznać Pawła Aleksandrowicza. Zapytała go o jego petersburskie znajomości, zapytała go też, dlaczego nie przebywa za granicą? O Mordasowie nie wspomniała ani jednem słówkiem, jakgdyby miasto to nie istniało na świecie. Wkońcu wymieniając nazwisko jakiegoś wybitnego księcia z Petersburga i dowiadując się o jego zdrowiu, chociaż Mozglakow nie miał żadnego pojęcia o tym księciu, zwróciła się niepostrzeżenie do pewnego podchodzącego ku niej dygnitarza z wyperfumowaną siwizną, i w przeciągu minuty zupełnie zapomniała o stojącym przed sobą Pawle Aleksandrowiczu. Ze sarkastycznym uśmiechem i z kłakiem w ręku, Mozglakow udał się z powrotem do wielkiej sali. Niewiadomo dlaczego uważając się za obrażonego i nawet za skrzywdzonego, postanowił nie tańczyć. Posępnie roztargniony wyraz, złośliwy uśmiech mefista, nie znikał z jego twarzy przez cały ten wieczór. Malowniczo przywarł on do kolumny (sala, jakgdyby na zamówienie, była właśnie z kolumnami) i, podczas dalszego trwania balu, przez kilka godzin z rzędu stał tak na jednem miejscu, wodząc znaczącemi spojrzeniami za Ziną. Lecz niestety! Wszystkie jego grymasy, wszystkie niezwykłe pozy, rozczarowany wyraz całej jego postaci et cetera, — wszystko to nadaremnie: Zina zupełnie nie zwracała na niego uwagi. Wkońcu, gdy go już od długiego stania naprawdę bolały nogi, wściekły, głodny, bo nie wypadało przecie zostać do kolacji nieszczęśliwemu kochankowi, cierpiącemu srogie katusze, — powrócił do swej kwatery okropnie zmęczony i jakoby czemś przygnębiony. Długo nie kładł się spać, wspominając dawno zapomniane dzieje. Drugiego dnia rano zdarzyła się sposobność natychmiastowego odjazdu w pewnej sprawie urzędowej, i Mozglakow z rozkoszą uprosił, że załatwienie tej sprawy polecono właśnie jemu. Wyjazd z miasta orzeźwił jego duszę. Na bezkresnej, pustynnej przestrzeni leżał oślepiająco biały kobierzec śniegu. Na widnokręgu czerniały bory. Rzeźkie konie pędziły, wzbijając kopytami śnieżny pył. Dzwonki brzęczały. Paweł Aleksandrowicz zamyślił się, potem utonął w marzeniach, a następnie zasnął sobie najspokojniej. Obudził się aż na trzecim postoju, świeży i zdrowy, z zupełnie innemi myślami.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Fiodor Dostojewski i tłumacza: Sydir Twerdochlib.