Scena przy strumieniu (Szenwald, 1936)/Rozdział II

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Lucjan Szenwald
Tytuł Scena przy strumieniu
Wydawca Księgarnia F. Hoesicka
Data wyd. 1936
Druk Józef Zielony
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały poemat
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
ROZDZIAŁ II.
„Mein Vater, mein Vater, jetzt fasst
er mich an!“
GOETHE.

Gdzie klinem na rogu dwa domy i płot,
i rów, a na rowie dwie kładki,
tam Andrzej Skobelek odłączył się od
krzykliwej dziecięcej gromadki.

I włócząc po ziemi odpięty tornister,
szedł wolno, a trawa rozwiana
szła z nim, i brzęczało mu w głowie od iskier,
od słów niespokojnych Bogdana.

Powoli szedł. Słońce sypało na bruk
odłamki kobaltu i miki,
obłemi kłębami dym pylił zpod nóg,
po płotach pełgały ogniki.

I z lewej, i z prawej chatynki niemrawe
z belkami srebrnemi od smutku,

i kamień oddychał, i cień przez murawę
przebiegał, jak mysz, pocichutku.

Ulica zwężała się. Półmrok i piach,
i szept, i gliniaste wyboje,
i muzyka ech uderzała o dach,
i krok się rozwidlał na dwoje.

Wciąż ciemniej i ciaśniej. Bluszczowych cień
gąszczy
na druty się z jękiem nawleka.
Zawahał się Andrzej i krzyknął, stanąwszy,
i poznał Czarnego Człowieka.

Ożyło na moment wspomnienie powieści
o widmie, co świat ścina mrozem,
i włócząc się, kośćmi suchemi szeleści,
i dzieciom wyjada z głów rozum.

Lecz Andrzej pomyślał i rzekł: „Śmieszne rzeczy!
Trup w grób, baju-baj! Duchów niema!
Gdy podejść, okaże się, że to pień skrzeczy
i macha rękami obiema“.

Postąpił krok naprzód, powietrza w pierś nabrał,
przez zęby cichutko raz gwizdnął.
Tak jest, to był On, niepodobny do diabła,
lecz dziw! do handlarza starzyzna.

Wysoki, i chudy, i długi, i wąski,
i wątły, i cienki, jak komar,

na miękkim cylindrze miał kitę z piór gąski
i zlekka na prawy bok chromał,

i płaszcz długopoły opinał go wokrag;
parasol — jedwabna zawieja!
Zdejmując binoukle, oczyścił je mokrą.
ściereczką i rzekł do Andrzeja:

„Ty boisz się chłopcze, ty boisz się mnie.
Skąd lęk u takiego urwisa?
Czy troska na czole do ziemi cię gnie?
Czy gwiazda ci serce wysysa?

Cóż niebo twych powiek zasnuwa i mroczy?
Zła klechda, rzucona w twarz światu?
O podejdź bez trwogi, o, spójrz prosto w oczy,
i mów, i zaufaj — jak bratu!“

„Ja boję się ciebie, człowieku ze mgły“ —
tak Andrzej Skobelek odpowie:
„bo długiś, i cienki, i czarny, i zły,
i niema szczerości w twej mowie.

Bez ognia źrenice, bez krwi twoja twarz,
nad wargą liljową dziób kurzy,
i ciemne binokle, i brwi krzywe masz,
i wzrok nic dobrego nie wróży“.

„Mój chłopcze, mój chłopcze, ach, nie rań mnie!
Czemże
zewnętrzny wspaniały blask lica?

Patrz głębiej: tam miłość szeleści i szemrze,
jak tajna podziemna krynica.

Daj rękę mi twoja, no, śmielej, ogniściej,
zaufaj mi, nie patrz się wilkiem.
Pokażę ci klucz, i karjerę, i wyjście,
jeżeli posłuchasz mnie chwilkę.

Wiesz? Są takie gmachy, podobne do jaskiń,
wykutych w zamarzłym lazurze.
Ich dno bursztynowym czerwieni się piaskiem
i z płyt bazaltowych — podnóże.

I łuki, i węgły, i muzyka okien,
i strop, i rtęciowy błysk luster.
I dzwoni, i śpiewa w impluwjum głębokiem
fontanna wieczystym rozpluskiem.

U góry szerokiem, zielonem półkolem
drży, świetli się szyba źródlana.
Błąkają się, płyną wśród łodyg i kolumn
stoliki leciutkie, jak piana.

I kolumn przybywa, i łodyg zawieja
odurza, i bezwład ogarnia...
Rozumiesz?" — Wysoki tak rzekł do Andrzeja:
„Ten gmach to jest Wielka Kawiarnia.

Z pałaców i biur, kiedy upał południa
ulice do bieli rozgrzewa,
gdy ciżba pielgrzymów kawiarnię zaludnia,
a wkoło stolików, jak drzewa,

liściaste u czół zaplatają ramiona
kobiety piękniejsze od bogiń,
i cienie nawiewa źrenica zamglona,
lecz poza mgłą czai się ogień,

gdy z trzaskiem opadną na pierś grochy pereł
i ciężkie zabłysną rubiny,
te róże kamienne, dla których otwierał
oskarda ząb skalne głębiny:

Kto bystrą jaskółką uwija się w tłumie?
Kto śmiga, jak fryga, w tym wirze?
Kto wszędzie i nigdzie zarazem być umie?
W giętkości podobien jest stali i gumie?
Jak wolny wiatr, stopy ma chyże?

To pikkolo! Mały paź! Goniec i zwiastun!
W oplocie wypustek i pętel,
w mundurze-obłoku złocisto-pierzastym,
w zieleni, na gwiazdy zapiętej,

w galonach, jak żmije, pełznących ku ziemi...
Andrzeju! Tyś wybran i godzien!
Dla ciebie ten mundur z guzami złotemi,
więc przyjm go, i otrzep, i odziej!

Dopieroż to będziesz mógł szczęściem się opić!
Ja sam ci zazdroszczę, dasz wiarę?
Bo czy to na stół kładziesz rulon czasopism,
czy z wonnem przybywasz cygarem,

czy butlę podajesz, ciężarem nalaną,
co burzy się, gruba i słodka,
czy pstre marcepany, rozgwiazdą i ljaną
wieńczone, do stóp ścielesz paniom i panom,
ach! uśmiech słoneczny cię spotka,
i w rąk podstawionych skarbonkę gliniana
grosz kapnie i zalśni jak płotka!

Patrz! Droga przed tobą z błyszczących
pieniędzy
z banknotów jest dom, z monet — wieże.
Pójdź za mną! Nie wracaj, nie wracaj pomiędzy
tych, z kim cię nie łączy nic więcej prócz nędzy!
Ja głód twój uśmierzę, i śliwki dam świeże,
i ustom dzban wina odmierzę!“

Tak nęci i korci wędrowiec Andrzeja,
tak śliskiem go wabi spojrzeniem.
Rozdziela ich tylko wąziutka mierzeja,
zasłana i światłem i cieniem.

Zasłuchał się Andrzej w tej mowy tok wartki,
lecz nie grenadina, nie sorbet,
nie połysk diamentów otwiera mu wargi
i oczy wysadza mu z orbit,

nie bursztyn puls krwi w żyłach budzi mu żywszy
i szyję rumieńcem powleka.
Namyślił Się Andrzej i, czoło zmarszczywszy,
tak rzekł do Czarnego Człowieka:

"W kopalniach i hutach! w powietrzu, w otchłani,
w pustyniach, wśród cegieł stolicy,
na bandę birbantów harują oblani
żelazem po pas niewolnicy.

W kawiarniach, w mgle lamp, muzykanci rzępolą
i dywan przygłusza huk bucisk,
a złota niewola jest również niewolą,
i wyzysk ten sam jest, i ucisk.

Mnie na nic fontanny i szyby lustrzane,
na djabła puhary mi złote,
lecz gadaj, czyś wiernie to rzekł, że dostanę
robotę? prawdziwą robotę?

że matce, gdy ciężkie na żar stawia garnce,
od pleców odejmę ciężaru,
i dłoń, która wiecznie we wrzątku i farbce,
odpocznie od trudu i żaru?

Chcę pracy! Niech będzie kawiarnia, czy piekło,
czy raj nawet, zmoro, wymaluj,
pamiętaj, że podpis, — że słowo się rzekło,
a pieniądz jest ziemski: z metalu.

Jeżeli przysięgniesz kwitować miesięcznie,
do grosza, to niechże się stanie!
Adju! Cukiernikom polecaj i stręcz mnie!
Pojutrze w tem miejscu spotkanie“.

Szedł Andrzej przez piach, jakby wódką się upił,
i nozdrza rozwiane mu drgały.

Nie uszedł stu kroków, gdy człowiek czy upiór
zawołał ochrypłe: „Stój, mały!“

I pobiegł do chłopca, wstrzymując dech prędki
w wichurze, co wiała naprzestrzał.
Był zły. Purpurowe na czole miał centki
i z ust mu dymiło, gdy wrzeszczał:

„Ty, śpiesz się powoli! Nierówny rachunek!
Z dwóch części umowa się składa.
Pamiętaj, smarkaczu, jest jeden warunek,
którego nie spełnisz, to biada!

Czternaście masz lat. Jesteś - co? Jesteś gówniarz,
a siejesz dokoła niepokój.
Gaś bunt, póki czas, do języka gwicht uwiąż,
i kneblem i ciszą pysk okuj!

Stul uszy i włosów nadmierny blask przyćmij,
tu, czołem z chodnika pył zamieć!
Pokornie do ręki, jak wierny pies, przyjdź mi,
i poproś, i naucz się skamleć!

Dość! Odmaszerować!" Tak rzekł i okropnie
zzieleniał i wiatrem się nadął.

Dzwoniły już pierwsze o bruk deszczu krople,
gdy z chmur odlatywał gromadą.

Czeka w chacie matka syna,
niespokojna spóźnionego.

Nie powraca syn, choć dawno
przeminęło popołudnie.
Tuż ostygły garnki rdzawe,
stygnie w piecu skąpy obiad.
Nie powraca syn, choć pora
wieczorową świecić lampę.
Za oknami burza, wicher,
tłucze deszcz kroplami w szyby,
pod framugę, zabłąkany
przeraźliwie jęczy gołąb.
Muchy włóczą się po kątach.
Pora późna. niespokojna.
Nie powraca syn, choć wargi
tęsknią do ciepłego czoła.

Powiało z ulicy wilgocią na próg,
świsnęły na dole drzwi
— lekki szmer nóg —

i zgarbiony, przygnębiony
wtacza się do izby Andrzej,
głowę cichą, pulsującą
na matczynej składa piersi.
Lecą krople, gołąb grucha,
wyje wicher, wieje burza.
Andrzej, matczynemi dłońmi
ocieniwszy twarz, zasypia.

A kiedy się ocknął, za oknem już był
gąszcz nocy, i wiatr dogorywał bez sił.

I chmur granatowy rozstąpił się zwał,
i księżyc wypłynął i łbem wgórze stał.

Za szyb mętnem szkłem, szczerząc gonty i blachy,
widniały w księżycu łamiące się dachy,

na których szeptały, jak ćmy, skrzydła cisz,
i skradał się kot, i po krokwiach szedł wzwyż.

Andrzej mówi: „Matko miła,
lada dzień dostanę pracę“.
Na czole matczynem zaduma zawiła,
i blask się po rzęsach kołace.

Andrzej mówi: „Droga, matko,
wiesz, czem będę? Pikolakiem“.
Spojrzenie matczyne pod gęstych bruzd siatką
zalśniło pytaniem dwojakiem.

Płynie cisza. Andrzej milczy.
Kot na dachu. Oczy kota
to migną zpodełba, jak głodny wzrok wilczy,
to błysną, jak dwie krople złota,

to rosną jak banie, to z chmur lecą wdół,
to wieją fosforem przez szpary.
I Wire każde oko, i pęka przez pół,
i teraz ich świecą dwie pary.

A jedna z tych par podlatuje wciąż wyżej,
druga para świeci niżej.

Ta pierwsza — jak ogień i krwią ubarwiona,
druga — dwa zielone grona.

Jedna para — dziwne oczy —
po dachu się wartko toczy,
niby dwa pieniądze duże,
i stacza się, i pierś tłoczy,
jak dwa guzy na mundurze.

Druga para, silna para,
w mózg Andrzeja wejść się stara,
i podsycić tętno w nim,
i promieniem rozbić dym.

Andrzej śpi — i aż do rana
widzi we śnie wzrok Bogdana,
jak stalowa ostra oś,
przeszywający nawskroś.

I wciąż prędzej, mocniej, żywiej,
coraz goręcej, straszliwiej,
dwa złociste grosze tańczą,
tańczą polkę opętańczą,
a w uszach wir gontów, dachówek i płyt.

Gdy Andrzej obudził się — w oknie stał świt.




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Lucjan Szenwald.