Salammbo/XV

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Gustave Flaubert
Tytuł Salammbo
Podtytuł Córa Hamilkara
Wydawca Wydawnictwo „Bibljoteki Groszowej“
Data wyd. 1926
Druk Polska Drukarnia
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Natalia Dygasińska
Tytuł orygin. Salammbô
Źródło Skany na Commons
Inne Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XV.
Matho.

Kartagina upojona była radością, radością głęboką, ogólną, niezmierną, szaloną prawie, poosłaniano ruiny, odmalowano posągi bogów, gałązkami mirtów zasłano ulice, po rynkach wonne rozniecono kadzidła, a tłumy ludu cisnące się na ganki, ze swą różnobarwną odzieżą, wyglądały jak rozrzucone w powietrzu bukiety.
Bezustanny pisk głosów był przerywany niekiedy rozlegającym się donośnie okrzykiem roznosicieli wody skrapiających ulice. Niewolnicy Hamilkara rozdawali w jego imieniu jęczmień gotowany i kawałki mięsa surowego. Gromadzono się, ściskając wzajemnie ze łzami rozczulenia. Miasta syryjskie były zdobyte, Nomadowie rozproszeni, Barbarzyńcy wszyscy wytępieni zupełnie. To też na znak ogólnej radości ustrojono Akropol jasnokolorowemi osłonami, maszty galer Ściśnięte około tamy, błyszczały niby grobla z diamentów, wszędzie powracał porządek, nowe życie się zaczynało, wszędzie czuć było rozlane szczęście. Był to dzień zaślubin córki Hamilkara z królem Numidów. Na tarasie świątyni Khamona umieszczono trzy długie stoły zastawione kosztownemi wyrobami sztuki złotniczej, przy których mieli zasiąść kapłani, senat i bogacze. Czwarty zaś stół najwyższy był przeznaczony dla Hamilkara, Narr-Havasa i oblubienicy.
Salammbo, odzyskawszy zasłonę świętą, zbawiła ojczyznę, lud tedy święcił jej zaślubiny jako uroczystość narodową, i zgromadzony licznie oczekiwał z niecierpliwością jej ukazania się.
Oprócz tego jeszcze inne gorętsze uczucie pobudzało ciekawość tłumów. Śmierć albowiem Mathona zapowiedzianą była na tę uroczystość. Zamierzono zrazu drzeć z niego żywcem skórę, lać mu ołów we wnętrzności, umorzyć głodem; chciano, przywiązawszy go do drzewa, ustawić za nim małpę, któraby go uderzała w głowę kamieniem; ponieważ obraził Tanitę, zatem małpy Tanity pomścić ją powinny. Inni byli zdania, aby oprowadzać go na dromaderze, z poprzeciąganemi w ciele knotami nasyconemi oliwą i cieszyli się mocno samem wyobrażaniem sobie wielkiego zwierza, błądzącego po ulicach z człowiekiem płonącym ogniami nakształt świecznika poruszanego wiatrem. Lecz w takim razie zaledwie kilku obywateli mogło uczestniczyć w zadawaniu mu męki, a dlaczegoż tej rozkoszy pozbawiać innych? Żądano więc, aby wymyślić rodzaj śmierci, w którejby wszystkie ręce, oręże i wszystko co tylko należało do Kartaginy, aż do kamieni ulic, aż do fal zatoki, mogło go. szarpać, druzgotać i niszczyć. Zatem senat postanowił, aby nienawistny wódz barbarzyńców szedł od swego więzienia na plac Khamona z rękami wtył skrępowanemi. Aby nikomu nie wolno było ugodzić go w serce, iżby dłużej przedłużyć pastwienie, ani też wydrzeć mu oczu, by widział do końca swoje męczarnie. Zabroniono również rzucać na niego zdaleka, wznosić ręce i uderzać więcej niż trzema palcami naraz.


W Kartaginie.

Jakkolwiek miał on się ukazać dopiero przy końcu dnia, jednakże od samego rana tłumy spieszyły do Akropolu.
Masy ludu od świtu były w ruchu. Zdaleka zaczepiali jedni drugich, ukazując długie zapuszczone paznokcie, ażeby je można zatapiać głęboko w ciało potępionego. Niektórzy przechadzali się wzruszeni i pobledli, jakgdyby ich czekała ta kara straszna.
Nagle od strony Mappalów ukazały się wielkie wachlarze z piór, osłaniające głowy licznego zgromadzenia. To Salammbo wychodziła ze swego pałacu; wszyscy odetchnęli swobodniej.
Długi orszak postępował naprzód wolno, krok za krokiem. Najpierw szli kapłani pateccy, za niemi kapłani Eschmuna, dalej Melkharta i tak kolejno wszystkie inne zgromadzenia ozdobione temi samemi symbolami i oznakami godności, jak to miało miejsce przy spełnianiu ofiary. Kapłani Molocha postępowali ze spuszczoną głową, a tłumy odwracały się od nich Z rodzajem wyrzutu. Zato kapłani Rabetny szli dumnym krokiem, z lirami w ręku. Kapłanki dążyły za nimi w przezroczystych sukniach czarnego lub żółtego koloru, wydając krzyki ptaków lub też przy dźwięku fletów obracały się, naśladując ruchy gwiazd, a ich szaty powiewne roznosiły w powietrzu woń czarowną. Okryto oklaskami ukazujących się między temi kobietami kedeszymów z malowanemi powiekami oznaczających niby dwupłciowość bóstwa, ubranych i pachnących jak kobiety, a nawet podobnych do nich bardzo pomimo płaskiej piersi i smukłych figur. Wszędzie rodzaj żeński panował w dniu tym, jakaś mistyczna lubieżność przepełniała powietrze. Zapalono pochodnie wśród święconych gajów. Uczucie miłości rozciągało swoje panowanie nad wszystkiem. Trzy okręty przybyły z Sycylji, przywożąc piękne kobiety.


Uroczystości Kartagińczyków po zwycięstwie.
Zgromadzenia kolejno przybywające umieszczały się w dziedzińcach, na wewnętrznych galerjach i wzdłuż podwójnych schodów, które wznosiły się przy murze prowadząc na szczyt. Szeregi białych szat ukazywały się pomiędzy kolumnami; a architektoniczne ozdoby pomnażały się posągami ludzkiemi, nieruchomemi równie jak statuy kamienne.

Dalej widziano dygnitarzy skarbowych, rządców prowincyj i wogóle wszystkich patrycjuszów. Powstał zgiełk wielki, tłumy zapełniły graniczące z placem ulice, a hierodulowie musieli znów rozpychać laskami cisnących się gwałtem. Pośrodku starszyzny uwieńczonej złotemi tiarami, na lektyce pod baldachimem ujrzano Salammbo. Wkrótce wśród niezmiernie głośnych cymbałów, dźwięku dzwonków i bicia bębnów, wielki baldachim zwolna zagłębił się w podwoje świątyni między czworograniaste wieże.
Po chwili dała się widzieć dziewica przechodząca zwolna taras i zasiadająca w głębi na tronie urządzonym z muszli żółwiej.
Przysunięto ją do stołu z kości słoniowej o trzech stopniach, na których dwoje murzyńskich dzieci klęczało, a ona na ich główkach opierała swe ręce przeciążone zbyt ciężkiemi pierścieniami. Od bioder do pasa Salammbo owiniętą była w siatkę z drobnych oczek naśladującą łuskę ryby i połyskującą jak macica perłowa. Niebieski pas szeroki, ściskając kibić dziewicy, przez wykrój w formie półksiężyca, dozwalał widzieć opadające na jej łono karbunkuły. Na głowie miała pióra pawie osiane diamentowemi gwiazdami; drapujący się płaszcz, biały jak śnieg, okrywał całą jej postać, Tak z łokciami przy bokach, z mnóstwem diamentów na szyi i rękach, siedziała wyprostowana i sztywna w postawie przepisanej rytuałem.
Na dwóch siedzeniach poniżej umieścili się jej ojciec i małżonek. Narr-Havas, ubrany w szatę jasną, niósł na głowie swą koronę z soli, z której wydobywały się dwa warkocze włosów splecionych nakształt rogów Ammona. Hamilkar w fioletowej tunice haftowanej złotem w winne gałązki trzymał u boku miecz swój wojenny.
W przestrzeni objętej stołami biesiadniczemi wielki wąż świątyni Eschmuna, spoczywający na ziemi przy rozlanym olejku różanym, gryząc swój ogon, opisywał sobą koło, w środku którego znajdowała się kolumna spiżowa unosząca jaje z kryształu. Promienie słońca, uderzając zgóry, rozsiewały rażące blaski.
Poza oblubienicą trzymali się kapłani Tanity w lnianych sukniach. Z prawej strony starszyzna w swych tiarach wyglądała niby długa linja złota, a naprzeciw nich bogacze wznoszący berła szmaragdowe tworzyli drugą taką linję zieloną. W głębi zaś, gdzie znajdowali się kapłani Molocha, był uformowany z ich szat niby mur purpurowy. Inne zgromadzenia zajmowały zewnętrzne tarasy. Tłumy zapełniały ulice, wstępując na domy i spiesząc długiemi szeregami na Akropol. Tak mając lud pod stopami, nad głową niebo, wkoło siebie niedościgłą przestrzeń morza, zatokę, góry i w oddaleniu ukazujące się kraje, Salammbo równała się świetnością Tanicie i wyglądała niby genjusz Kartaginy, niby uosobiona dusza swej ojczyzny. Uroczystość trwać miała noc całą; świeczniki wieloramienne rozstawione były niby drzewa na kobiercach z malowanej wełny, pokrywających niskie stoły. Wielkie czary bursztynowe, amfory z zielonego kryształu, łyżki z łuski i małe bułeczki okrągłe, mieściły się na podwójnych rzędach talerzy wysadzanych perłami.
Gałązki winogron wraz z liśćmi obwijały się na latoroślach utworzonych z kości słoniowej.
Stosy zamrożonego śniegu ułożono na półmiskach z hebanu. Granaty, dynie i kawony formowały misterne wzgórza na srebrnych podstawach. Dziki z otwartą paszczą tarzały się w sosach korzennych, zające okryte sierścią zdawały się skakać między kwiatami; mięsiwa rozmaicie przyprawne zapełniały muszle.
Ciasta miały kształty symboliczne, a kiedy podniesiono klosze, z półmisków niektórych ulatywały żywe gołębie.
Tymczasem niewolnicy w podpiętych tunikach — przebiegali na palcach. Od czasu do czasu liry zabrzmiały hymnem lub też chór głosów się rozlegał. Zgiełk ludu nieustanny, niby szum bałwanów unosił; się wkoło biesiady i zdał się łączyć z jej gwarem w coraz rozleglejszą harmonję.
Niektórzy przypominali sobie ucztę jurgieltników. Zagłębiono się w marzeniach o szczęściu, a tymczasem słońce zapadało i blade półkole księżyca ukazało się w stronie przeciwnej nieba. W tymże czasie Salammbo, jakgdyby usłyszawszy czyjeś wezwanie, odwróciła głowę; lud, pochłaniający ją wzrokiem, spojrzał za kierunkiem jej oczu.
Na szczycie Akropolu widzieć się dały otwierające drzwi więzienia wykute w skale u stóp świątyni, a w tym ciemnym otworze ukazał się człowiek stojący na progu.
Światło tak go olśniło, że pozostał chwilę jakąś nieruchomy. Wszyscy, poznawszy go, wstrzymywali oddech. Widok tej ofiary miał dla nich coś porywającego, pochylono się, aby patrzeć na niego; kobiety osobliwie pałały chęcią ujrzenia tego strasznego wojownika, który był przyczyną śmierci ich małżonków i dziatek.
Nakoniec postąpił on dalej, a wtedy pierwsze osłupienie znikło. Mnóstwo rąk podniosło się na niego i już go nie widziano więcej.
Schody z Akropolu miały sześćdziesiąt stopni, po których zstępował ten człowiek, jakgdyby porwany gwałtownym z gór potokiem. Trzy razy podskoczył i upadł.


Droga śmierci Mathona.

Z ramion krew mu się sączyła, pierś oddychała ciężko, próbował pozrywać swe pęta z taką siłą, że ręce skrzyżowane na obnażonych lędźwiach nabrzękły niby kawałki porozrywanego węża.
Od miejsca, gdzie był, wiele ulic rozbiegało się przed nim; na każdej potrójny rząd łańcuchów bronzowych przytwierdzonych do bóstw pateckich rozciągał się równolegle od końca do końca; tłum gromadził się około domów, a w środku służebnicy możnych przechadzali się, wstrząsając rzemieniami. Jeden z nich pchnął go silnym ciosem i Matho zaczął iść prędzej. Wszyscy wyciągali ręce przez powstrzymujące ich od niego łańcuchy, wołając, aby im zostawiono więcej miejsca. On szedł dalej potrącany, kłuty, kaleczony przez palce zgromadzonego tłumu. Kiedy przybył na koniec jednej ulicy, ukazywała się druga; wiele razy rzucał się, chcąc gryźć pastwiących się nad nim, lecz umykano prędko, łańcuchy go powstrzymywały, tłumy zaś wybuchały śmiechem z tej niemocy.
Dziecię jakieś rozdarło mu ucho, młoda dziewczyna z pomocą ukrytego w rękawie wrzeciona przebiła mu policzek; wyrywano garściami włosy z jego głowy, kawałki z ciała. Niektórzy laskami, na których uczepiono gąbki nasycone nieczystością, wycierali mu twarz. Z prawej strony gardła wytrysnął strumień krwi, a wtedy szał ostateczny ogarnął pospólstwo. Ten ostatni z barbarzyńców przedstawiał im całe ich wojsko, mścili się na nim za spustoszenia swego kraju, za doznawane trwogi, za swoje sromoty!.. Wściekłość ludu wybuchała, srożąc się coraz bardziej; łańcuchy zbyt wyprężone groziły zerwaniem. Gmin nie czuł razów niewolników odpychających go; wszystkie otwory w murach ścian zatłoczone były głowami.
Nie mogąc dosięgnąć nienawistego wroga, obrzucano go obelgami.
A były to obelgi straszliwe, dzikie, sprośne, połączone z urąganiem ironicznem i złorzeczeniami; a jakgdyby za mało ponosił obecnych męczarni, zwiastowano mu straszniejsze jeszcze kary w wieczności.


Matho.

Głuche wycie zapełniało Kartaginę; z jakąś bezmyślną głupotą powtarzano bezustanku jedną sylabę, jeden dźwięk dziki, wściekły... Od ziemi do szczytu murów drżał lud nagromadzony... i z dwuch stron ulicy zdawał się zbliżać i porywać potępionego w swe olbrzymie ramiona, dusząc go w powietrzu.
Wtedy Matho przypomniał sobie, że kiedyś doznawał już podobnego uczucia. Ten sam tłum na tarasach, też spojrzenia i tenże gniew go ścigał; ale wtedy uchodził wolny, wszyscy ustępowali, bo bóstwo go chroniło. Wspomnienie tej chwili, uprzytamniając się jego pamięci, przygnębiało umysł.
Widma jakieś jawiły się przed nim, miasto wirowało ponad głową, krew płynęła z rany po biodrach, poczuł, że śmierć następuje... kolana się zgięły i upadł zwolna na płyty.
Ktoś z tłumu przyniósł belkę drewnianą, z trójnoga stojącego w przysionku świątyni Melkarta, rozpaloną do czerwoności węglami. Wyciągając ją przez łańcuchy, dotknął rany umierającego... Ciało zaczęło się skwarzyć, wycie ludu zagłuszyło jęk boleści. Nieszczęśliwy porwał się z miejsca.
Jednakże o sześć kroków dalej powtórnie upadł, dalej po raz trzeci i czwarty, a za każdem razem trzeźwiono go tymże samym okropnym środkiem. Wypuszczano na niego rurkami krople wrzącej oliwy, rozsiewano szkło tłuczone pod bose nogi. On przecież szedł dalej. Ale w zakącie ulicy Sateb przyparł do muru pod wystawą sklepu jakiegoś i nie poruszał się dalej.
Wtedy niewolnicy Rady uderzyli nań biczami ze skory hipopotama tak gwałtownie i długo, że frendzle ich tunik skropiły się potem zmęczenia. Matho był nieczuły, aż nakoniec zerwał się znowu i popędził cwałem, szczękając zębami, jak to robią ludzie doznający wielkiego zimna. Przebył liczne ulice, Targowisko jarzyn i wpadł na plac Khamona.
Tam już należał tylko do kapłanów, niewolnicy odsunęli cisnący się lud, zrobiło się przestrzeniej. Matho spojrzał koło siebie i napotkał wzrokiem Salammbo.
Od pierwszego kroku, jaki uczynił potępiony, dziewica powstała i mimowolnie stopniowo za jego przybliżaniem się postępowała na brzeg tarasu. Wkrótce otaczające przedmioty znikły jej z oczu i nie widziała nic więcej tylko Mathona. Jakaś cisza zaległa jej duszę, jakaś przepaść się otworzyła, w której świat cały niknął przed jednem wspomnieniem... jednem spojrzeniem... Ten człowiek, dążący ku niej, nęcił ją ku sobie niewypowiedzianie.
Nie było w jego postaci nie ludzkiego oprócz Oczu; zresztą słup czerwony bezkształtny, zerwane więzy spadały na nogi, ale nie można było rozróżnić żadnych muskułów w tych członkach odartych ze skóry. Usta szeroko otwarte, z zapadłych źrenic wydobywający się płomień, który w tej chwili zdawał się ją pochłaniać... Ten nędzny żył jeszcze i zbliżał się, aż przybył do stóp tarasu.
Salammbo przechyliła się za balustradę, jego okropne źrenice wpatrywały się w nią tak przerażająco... a w jej duszy stanęły wspomnienia tego wszystkiego, co on wycierpiał dla niej. Teraz barbarzyński wojownik konał, a dziewica myślała o nim, gdy w namiocie otulał ramionami jej kibić i szeptał słowa miłości... Ach! ona zapragnęła poczuć jeszcze ten uścisk, usłyszeć jeszcze te słowa. Nie chciała, żeby umierał. W tymże momencie Matho wstrząsnął się okropnie, dziewica wydała krzyk, on upadł i nie powstał więcej...


Śmierć Mathona

Salammbo zemdloną przeniesiono na tron otoczony przez kapłanów. Wszyscy jej winszowali, gdyż to było jej dzieło, wszyscy klaskałi w ręce, tupali nogami, okrzykując jej imię.
Jeden człowiek zbliżył się do trupa; lubo był bez brody, nosił on na ramionach purpurowy płaszcz kapłanów Molocha, a za pasem zatknięty nóż wielki używany do rozbierania święconych mięsiw, zakończony przy rękojeści spatulą złotą. Jednym zamachem rozciął pierś wodza barbarzyńskiego, wyszarpał z niej serce i złożywszy na misie, wzniósł ręce, ofiarując je słońcu. Był to Schahabarim.
Słońce chyliło się już do przezroczystych fal wody, a promienie jego jaskrawo oświecały zbroczone krwią serce, potem zatonęły w morzu, jednocześnie cichły krzyki i z ostatnim ich rozgłosem blask dzienny też zniknął.
Wtedy dopiero od zatoki do laguny, od międzymorza do latarni morskiej, po wszystkich domach i świątyniach powstał zgiełk wielki; kilkakrotnie przerywany wzrastał na nowo sprawiając drżenie murów.
Kartagina znajdowała się niby w spazmach konwulsyjnych z ogromnej radości i nieograniczonych nadziei potęgi...
Narr-Havas, upojony dumą, objął lewą ręką kibić swej oblubieńcy na znak jej posiadania, prawą zaś wznosząc złoty puhar, wychylił go na cześć genjusza Kartaginy...
Salammbo powstała, równie jak jej małżonek, z czarą w ręce, aby ją spełnić także, lecz nagle głowa jej pochyliła się wtył i upadła na stopnie swego tronu blada, sztywna z otwartemi usty, z włosami rozpuszczonemi do ziemi...
Córka Hamilkara nie żyła. Przypłaciła śmiercią dotknięcie się cudownej zasłony Tanity...

KONIEC.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Gustave Flaubert i tłumacza: Natalia Dygasińska.