Salammbo/I

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Gustave Flaubert
Tytuł Salammbo
Podtytuł Córa Hamilkara
Wydawca Wydawnictwo „Bibljoteki Groszowej“
Data wyd. 1926
Druk Polska Drukarnia
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Natalia Dygasińska
Tytuł orygin. Salammbô
Źródło Skany na Commons
Inne Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


I.
Uczta.

Jesteśmy w Megarze, na przedmieściu Kartaginy, w ogrodach Hamilkara. Żołnierze, którymi on dowodził w Sycylji, wyprawiali sobie wielki festyn na uczczenie rocznicy bitwy pod Eryxem. Zebrali się tutaj licznie, a że pan ich nie jest obecnym, więc bankietują z zupełną swobodą.
Starszyzna w bronzowych koturnach zajęła miejsce w pośrodku, pod purpurową z złotemi frendzlami osłoną, która rozciągnięta była od murów stajen aż do balkonów pałacu. Tłum żołdactwa błądził wśród drzew, pomiędzy mnogiemi budynkami o płaskich da chach, mieszczącemi w sobie machiny do tłoczenia wina, lamusy, magazyny, piekarnie i arsenały, a prócz tego stajnie dla słoni, budy dla dzikich zwierząt i więzienia dla niewolników.
Drzewa fig i sykomorów, skrywające sobą kuchnie, rozścielały bogaty płaszcz cudnej zieloności, wśród której kwiat granatu jaśniał wraz ze śnieżnemi pękami bobów bawełny; winna latorośl przeciążona gronem wspinała się po konarach sosny, a całą przestrzeń zakrywała masa woniejących róż i lilij. — Piaskiem czarnym, zmieszanym z prochem koralu wysypano chodniki i środkową aleję między cyprysami, których rząd podwójny przedstawiał niby kolumnadę ciemnozielonych obelisków.
Pałac z numidyjskiego, żółto centkowanego, marmuru ukazywał w głębi swe cztery piętra z balkonami. Zdobny wielkiemi schodami z drzewa hebanowego, z bramą czerwoną, czarnym krzyżem przedzieloną, z kratami spiżowemi broniącemi od skorpionów, i z siatką złoconą zasłaniającą górne otwory, pałac ten dziki w swojej wspaniałości wydawał się żołnierzom równie nakazujący i nieprzenikniony jak oblicze samego Hamilkara. Rada wyznaczyła dom ten na miejsce dzisiejszej uroczystości. Wojownicy przychodzący do zdrowia w świątyni Eschmuna, ciągnęli tutaj wsparci na kulach od samego wschodu słońca. Z każdą chwilą przybywał nowy ich zastęp, tak że wszystkie chodniki przepełnione były tym tłumem, jak gdyby potokami spieszącemi do wspólnego morza.
Między drzewami widać było zwijających się niewolników wpół nagich, gazelle chroniące się z żałosnym bekiem. A nad tem wszystkiem słońce już zachodziło zwolna; upajająca woń drzew cytrynowych czyniła jeszcze cięższem powietrze zgęszczone wyziewami oddychających tłumów.
Byli tu ludzie wszelkiej narodowości. Ligurowie, Luzytanie, Balearczycy, negrowie i zbiegi z Rzymu. Słyszano ciężkie narzecze doryjskie i brzmiące sylaby Celtów, niby hałaśliwe wozów wojennych odgłosy. Jońskie końcówki zlewały się z twardemi spółgłoskami synów puszczy podobnemi do krzyków szakala. Greka rozpoznać było można po wysmukłej postaci, Egipcjanina po wzniesionych ramionach, Kantabryjczyka po grubych łydach, Karyanie powiewali dumnie piórami swoich kasków, łucznicy zaś Kappadocji postarali się umalować swe ciała sokami różnych roślin w wielkie kwiaty. Niektórzy Lidyjczycy przebrani w kobiece suknie obiadowali w pantoflach i z kolczykami, inni znów dla większej okazałości pomazali się cynobrem i wyglądali jak koralowe posągi.
Wojownicy ci przeciągali się swobodnie na poduszkach; to znowu posilali się skurczeni przy olbrzymich półmiskach, lub co jeszcze lepsze, leżąc na brzuchu, wyciągali sobie kawały mięsa i zajadali wsparci na łokciach, podobni lwom pożerającym zdobycz.
Ci, co później przybyli, przypatrywali się stołom okrytym szkarłatnemi dywanami, oczekując swojej kolei. Kuchnie Hamilkara nie byłyby wystarczające, dlatego Rada przysłała niewolników, naczynia, łoża i wśród ogrodów rozniecono ognisko dla pieczenia wołów, tak jak na pobojowisku dla palenia ciał poległych.
Wśród koszów z kwiatami misternie złoconych, rozłożono chleby posypane anyżkiem i sery wielkie jak tarcze, rozstawiono wazy pełne wina i czary napełnione wodą. Radość, z używania tych darów do syta, jaśniała we wszystkich oczach. Śpiewy odzywały się tu i owdzie.
Na początku uczty podawano ptaki z zielonym sosem w naczyniach z czerwonej gliny, zdobnych czarnemi rysunkami, potem wszelkie rodzaje muszli zbierane na brzegach punickich. Dalej papki z pszenicy, jęczmienia i bobu, oraz ślimaki z kminkiem na półmiskach bursztynowych. Nakoniec zastawiano stoły mięsiwem. Były tam antylopy z rogami, pawie z piórami, barany całkowicie ugotowane w słodkiem winie, uda wielbłądzie i bawole, jeże z podlewą, koniki polne smażone i szczury w cukrze marynowane. Na misach z drzewa Tamrapani pływały w szafranie wielkie kawały tłustości, a wszystko to przejęte solą, truflami i asafedytą. Piramidy przepysznych owoców wznosiły się przy złocistych plastrach miodu i niepominięte nigdy w takich razach małe pieski z wielkiemi brzuchami i różowo lśniącą sierścią. Zwierzątka te, zaprawne oliwą, stanowiły ulubiony Kartagińczyków przysmak, będący w obrzydzeniu u innych ludów.
Dobór nieznanych potraw rozbudzał chciwość żołądków, Galijczycy z długiemi na wierzchu głowy skręconemi włosami, wyrywali sobie kawony i cytryny, żarłocznie je pożerając. Negrowie, którzy nie widzieli przedtem raków morskich, drapali się po twarzach czerwonemi ich szponami. Grecy, krótko ostrzyżeni, biali jak ich marmur, oczyszczali starannie swe talerze, gdy tymczasem pasterze z Brucyum okryci wilczemi skórami zatapiali się milcząco w swoich porcjach. Noc zapadała, rozsunięto welarjum wiszące nad ulicą cyprysową i rozświecono pochodnie.
Drgające w wazonach porfirowych błyski oleju skalnego postraszyły u szczytu cedrów małpy poświęcone księżycowi, które zaczęły wydawać przeraźliwe wrzaski ku wielkiej uciesze żołnierzy. Podłużne płomyki odbijały się od bronzowych kasków, miljony iskier tryskały z półmisków wysadzanych drogiemi kamieniami. Duże czary sześciokątne ozdobione zwierciadłami pomnażały w odbiciu liczbę przedmiotów, a zdumieni żołnierze stroili dziwaczne miny przed niemi, dusząc się ze śmiechu. Gdzie indziej dla zabawy ciskali sobie nad stołami krzesła z kości słoniowej i spatule ze złota. Wszędzie łykano pełnemi gardłami wyborne wina greckie, będące w skórzanych naczyniach, wina kampańskie zawarte w amforach i kantabryjskie roznoszone antałami, oraz napoje z owoców jujuby, cynamonu i lotusu. Wszystko to obficie rozlewane, tworzyło rodzaj bagniska pod stopami biesiadników. Para z potraw zmieszana z wyziewami tylu oddechów opadała na liście. Słychać było jednocześnie klaskanie szczęk, gwar rozmów, śpiewy, uderzenia, stuk rozbijanych w kawałki waz kampańskich, lub dźwięki srebrnych półmisków.
Razem z pijaństwem ogarniającem biesiadników zaczęto przypominać sobie niesprawiedliwości Kartaginy. W istocie Rzeczpospolita wycieńczona wojną opuściła zgromadzone w mieście najemnicze bandy. Generał Giskon rozsądnie sobie postąpił, odprawiając do miasta jedne po drugich kolejno, co ułatwiało wypłatę należnego im żołdu. Rada jednak sądziła, iż zwłoką skłoni te tłumy do pewnych ustępstw, a tymczasem ujrzano wkrótce, że niepodobna będzie je zaspokoić.
Dług ten wraz z trzema tysiącami dwieście talentów eubejskich, żądanych przez Lutacjusza, czynił najemników, równie jak Rzym, groźnych dla Kartaginy. Bandy najemnicze rozumiały to dobrze a oburzenie ich wybuchało w złorzeczeniach i rozpuście.
Nakoniec zażądali uroczystego festynu na obchód jednego ze swoich zwycięstw, i stronnictwo pokojowe przystało na to, mszcząc się na Hamilkarze, który długo podtrzymywał wojnę. Wojna była skończoną wbrew pragnieniu Hamilkara, który zwątpiwszy o Kartaginie, złożył już dowództwo w ręce Giskona; przecież w wyznaczeniu jego pałacu na przyjęcie jurgieltników była chęć wywarcia na Hamilkarze choć w części tej nienawiści, jaką uczuwano dla najętych tłumów. Koszta uroczystości były niezmierne, a on sam je ponosił. Dumne, że zmusiły do ustępstwa Rzeczpospolitę, bandy te najemnicze sądziły, iż niedługo będą mogły wracać do domów z ceną krwi swojej zawartą w kapiszonach płaszczów. Dzisiaj przecież rozmarzonym pijatyką, poświęcenia ich i dzieła wydały się nadzwyczajnemi a zbyt licho wynagrodzonemu Pokazywali odniesione rany, opisywali potyczki, podróże i polowania. Naśladowano głosy i skoki dzikich zwierząt, Nastąpiły niezliczone zakłady. Niektórzy, zagłębiwszy głowy w amforach, pili bez przerwy jak dromadery. Jeden Luzytanin olbrzymiej postawy zarzucał sobie na każde ramię człowieka i biegał po stołach, pryskając ogniem przez nozdrza. Lacedemończycy, nie zdejmując swoich pancerzy, podskakiwali w ciężkich susach. Inni udawali kobiety, robiąc nieprzyzwoite gesty. Niektórzy rozbierali się do naga i stawali z pięściami do walki, jak gladjatorowie. Kompanja Greków tańczyła około wazy, z której przeglądały nimfy, podczas gdy czarny Negr wybijał takt kością wołową w srebrną tarczę.
Nagle rozległ się śpiew żałosny, śpiew silny, dźwięczny, który się zniżał i podnosił w powietrzu, jak szum skrzydeł rannego ptaka. To był głos niewolników z ergastuli. Żołnierze porwali się, aby ich wypuścić, i wkrótce powrócili, pędząc wśród krzyku i kurzu około dwudziestu tych biedaków z wybladłemi twarzami. Małe czapki z czarnej pilśni, formą podobne do muszli, okrywały ich wygolone głowy. Na nogach mieli drewniane sandały, a idąc sprawiali łańcuchami hałas, niby wozy w pochodzie.
Przybyli do alei cyprysowej i tam wmieszali się w tłumy badające ich ciekawie. Jeden tylko z nich pozostał nieruchomy... Przez łachmany jego tuniki przeglądały ramiona pokaleczone chłostami. Spuściwszy głowę, spoglądał wokoło siebie z widoczną nieufnością, przymykając powieki przed jaskrawym blaskiem pochodni.
Lecz gdy spostrzegł, że żaden z tych uzbrojonych ludzi nie zważa na niego, westchnął swobodniej i wyszeptał jakieś gorzkie szyderstwo, potem ręką skrępowaną łańcuchem pochwycił napełnioną czarę i, wznosząc oczy do nieba, wyrzekł:
„Cześć tobie bożku Eschmunie, którego w ojczyźnie mojej zowią Eskulapem, cześć wam genjusze źródeł, światła i gajów i wam, Bogowie mieszkający po górach i grotach!! Cześć wam, śmiertelnicy w błyszczących zbrojach, którzy mi wolność dajecie”.
Potem rzucił puhar i zaczął opowiadać swoją historję. Nosił imię Spendjusa; Kartagińczycy ujęli go w bitwie.
Mówiąc naprzemian językiem Greków, Ligurów i punickim, składał dzięki jurgieltnikom. Całował ich ręce, winszował bankietu, dziwiąc się jedynie, że nie spostrzega puharów Legji świętej. Czary te sześciokątne, wysadzane z każdej strony szmaragdami formującemi winne gałązki, należały do zastępów złożonych z samej najdrobniejszej młodzieży patrycjuszów. Był to przywilej równający się honorom kapłaństwa, dla tego nic w skarbach Rzeczypospolitej nie było pożądańszem dla jurgieltników. Nienawidzili oni Legji świętej, a nieraz ryzykowali życie dla niewytłumaczonej przyjemności spełniania tych puharów. Teraz też natychmiast rozległy się wołania o nie. Wiedziano, że czary te były w schowaniu u Syssitów, to je st stowarzyszenia kupców ucztujących wspólnie.
Wysłani niewolnicy powrócili, niosąc odpowiedź, że wszyscy członkowie Syssitów spoczywali we śnie.
— Niechaj ich rozbudzą, — wołają tłumy.
Po tym znowu kroku oznajmiono, że puhary są zamknięte w świątyni.
— Niechaj ją otworzą, — odrzekli.
A gdy nakoniec drżący niewolnicy wyznali, iż są w rękach generała Giskona, tłum rozszalały zawrzasnął:
— Niech więc on je przyniesie.
Wkrótce z głębi ogrodu ukazał się Giskon otoczony strażą świętej Legji. Obszerny płaszcz czarny spływający od złotej na głowie mitry bogato błyszczącej drogiemi kamieniami, osłaniał jego wyniosłą po stać, spadając aż do stóp konia i zlęwając się z ciemną barwą nocy, tak że na tle tem uwydatniała się tylko siwa broda wodza, świecące ozdoby głowy i potrójny naszyjnik niebieskich blaszek spadający mu na piersi.
Gdy wszedł, żołnierze pozdrowili go wielkiemi okrzykami wołając zarazem: „Puhary, puhary!”. Wtedy on zaczął przedstawiać im, że ponieważ uznawano ich męstwo, zatem muszą być tego godni.
Tłum odpowiedział radosnemi oklaskami.
Giskon znał ich dobrze, dowodząc nimi tak długo; wszakże on sam powrócił dopiero z ostatnią kohortą i na ostatnim statku.
— To prawda, to prawda — wołali.
— Więc też, — ciągnął dalej — Rzeczpospolita umiała uszanować w ich oddziałach narodowość, zwyczaje, obrządki. Są wolni w Kartaginie. Lecz czary Legji świętej jako własność prywatna powinny być również poszanowane”... Tutaj Galijczyk jakiś stojący obok Spendjusa rzucił się przez stoły, prosto do Giskona, grożąc mu dobytym mieczem.
Wódz, nie przerywając sobie, uderzył w głowę napastnika ciężką swą laską z kości słoniowej. Barbarzyniec padł, a Gallowie zawyli straszliwie, wściekłość ich podburzyła inne legjony. Giskon, widząc ich, blednących, podniósł ramię, lecz osądził widać, iż męstwo jego bezużytecznem będzie przeciw tym rozjątrzonym bydlętom, że lepiej zemścić się potem, dlatego dał znak swojej straży i oddalił się zwolna. Wchodząc jednak do bramy, obrócił się ku jurgeltnikom grożąc im, że pożałują tego kroku.
Uczta rozpoczęta. Lecz Giskon może powrócić i obsadziwszy przedmieścia, które dotykały ostatnich wałów, zgnieść ich pomiędzy murami, to też tłumy poczuły się osamotnione mimo swej mnogości, a wielkie miasto, uśpione pod ich stopami, obudziło nagle w nich trwogę widokiem swych olbrzymieli chodników, wysokich a czarnych domów i tych tajemniczych bóstw dzikszych jeszcze od ludu.
W oddaleniu jakieś światełka błądziły po wybrzeżu, widać było latarnię z świątyni Khamona i to przywiodło im na pamięć Hamilkara.
Zaczęli pytać: gdzie on przebywa? Dlaczego tak ich odstąpił po zawartym pokoju? Jego nieporozumienia z Radą nie byłyż tylko komedją na ich zgubę odegraną?... Rozbudzona nienawiść jurgieltników zwróciła się przeciw Hamilkarowi i zaczęli miotać przekleństwa podburzając się wzajemnie.
Wtem zebrało się jakieś zbiegowisko wśród zarośli.. Ujrzano tam negra wijącego się po ziemi z wywróconą źrenicą, skręconą szyją i pianą na ustach. Ktoś wykrzyknął, iż to jest otrucie, wtenczas wszyscy powtórzyli z przerażeniem, iż są struci, porwali się na niewolników, powstała wrzawa niesłychana i szał zniszczenia opanował tę bezprzytomną zgraję. Uderzali na wszystkie strony, rozbijając i mordując wokoło, niektórzy rzucili pochodnie pomiędzy zabudowania, inni wsparci na balustradzie oddzielającej pomieszczenie lwów strzelali do tych wspaniałych synów puszczy. Najzuchwalsi biegli do słoni i chcieli obcinać im trąby, aby zdobyć kość słoniową.
Tymczasem procarze balearscy, którzy dla ułatwienia sobie grabierzy otoczyli pałac, zostali wstrzymani przez wysoką barjerę uplecioną z indyjskiej trzciny. Rozcięli natychmiast puginałami rzemienne zawiasy i znaleźli się przed frontem obróconym na Kartaginę. Wkoło nich rozciągał się inny, nieznany ogród zapełniony cudowną roślinnością. Rzędy białych lilji, ro snące jedne za drugiemi tworzyły na lazurowej ziemi, dziwaczne linje nakształt gwiaździstych łuków, gaiki zacienione wydawały miodowe zapachy. Gdzieniegdzie pnie starych drzew pomalowane cynobrem wyglądały niby krwawe posągi. W pośrodku dwanaście piedestałów spiżowych dźwigało na sobie kule szklane, napełnione różowym płynem podobne do olbrzymich drgających źrenic. Żołnierze rozjaśnili pochodnie, utykając na pochyłościach gruntu głęboko zaoranego. Wtedy ujrzeli przed sobą jezioro podzielone na małe sadzawki przegródkami z niebieskiego kamienia. Woda w nich była tak przezroczystą, iż światła pochodni odbijały się w głębinach, na dnie usłanem białemi kamyczkami i złotym proszkiem. Naraz fale zaszumiały, błyskając iskierkami, i olbrzymie ryby niosące w paszczach drogie kamienie ukazały się na powierzchni wody.
Jurgieltnicy wśród śmiechów pochwycili je za skrzela i ponieśli na stoły.
To były święte ryby rodziny Barkasów. Podług tradycji wszystko pochodziło od tych pierwotnych miętusów, które miały wydać jaje mistyczne mieszczące w sobie boginię. Myśl popełnienia świętokradztwa pobudziła jurgieltników, przygotowali prędko ogień pod miedzianemi naczyniami i patrzyli z uciechą na piękne ryby rzucone do wrzącej wody.
Dziki szał ogarnął tłumem. Nie lękając się już niczego, zaczęli na nowo pić. Pot spadający wielkiemi kroplami z ich czoła zraszał poszarpane tuniki, a oni opierając się łokciami na stołach chwiejących się jak okręty, wodzili wokoło błędnem spojrzeniem swych opiłych oczu, jak gdyby chcieli pochłonąć wzrokiem, czego zabrać nie zdołali. Inni chodząc pomiędzy misami po purpurowych nakryciach, roztrącali uderzeniem nogi kunsztowne krzesła ze słoniowej kości i tyryjskie szklane flasze.
Rozlegały się śpiewy pomieszane z rzężeniem niewolników konających wśród potłuczonych puharów, dalej wołania o wino, o mięso, o złoto, o kobiety... gwar niezrozumiały w stu językach naraz...
Niektórym zdawało się, iż są w łaźni z powodu otaczającej ich pary, inni, widząc drzewa, wyobrażali sobie, iż są na polowaniu i rzucali się na towarzyszy niby na dzikie zwierzęta. Płomień przesuwający się po drzewach ogarniał całą masę zieleni, z której wybuchały nakształt wulkanów białawe wężyki.
Chaos się wzmagał, lwy poranione wydawały przerażające ryki.
Nagle pałac zajaśniał światłem na najwyższym tarasie, drzwi w pośrodku zostały otworzone i kobieta okryta czarną szatą ukazała się na progu. To córka Hamilkara zstąpiła po schodach prowadzących ukośnie z pierwszego na drugie i trzecie piętro. I zatrzymała się na ostatnim ganku ponad schodami galerji.
Nieruchoma ze spuszczoną głową spoglądała po żołnierzach. Koło niej dwa szeregi mężczyzn w białych, z ponsową frendzlą do stóp im spadających, szatach. Nie mieli brody ani brwi, ani włosów, w rękach świecących obrączkami trzymali olbrzymie liry i śpiewali przenikliwym głosem hymn o boskości Kartaginy.
To kapłani, eunuchy z świątyni Tanity, których Salammbo często przyzywała do siebie.
Nakoniec zstąpiła z ostatniej galerji razem z orszakiem kapłanów. Zbliża się do alei cyprysowej zwolna, pomiędzy stołam i dowódców, którzy usuwają się, ścigając ją wzrokiem.
Jej włosy posypane fioletowym pudrem, ściągnięte nakształt wieży, według zwyczaju dziewiczych kapłanek, czynią ją wyższą jeszcze. Sznury pereł przytwierdzone do skroni spadają koło ust tak różowych, jak dojrzały granat. Na piersiach świeci mnóstwo błyszczących kamieni, naśladujących swoją pstrokacizną łuskę mureny. Ręce jej, ozdobione djamentami, ukazują się bez rękawów z tuniki haftowanej w czerwone kwiaty na tle czarnym. Mały łańcuszek złoty przyczepiony był do jej nóg, regulując kroki, a wielki płaszcz ciemnopurpurowy z nieznanej jakiejś materji ciągnął się za nią, jak fala ją ścigająca.
Kapłani uderzali z lekka w liry, budząc przytłumione dźwięki, a w przerwach muzyki brzęczał łańcuch w takt stąpań ich papyrusowych sandałów.
Córa Hamilkara nie była znaną nikomu. Wiedziano, że żyje ustronnie, zatopiona w religijnych praktykach. Dziś zjawiła się w nocy, na szczycie tarasów, klęcząca, zwrócona do gwiazd wśród drżących płomyków rozżarzonych kadzielnic. Srebrne światło księżyca padało na jej szlachetne oblicze, a jakaś boska aureola otaczała postać niby przezroczystym obłokiem. Zstąpiła z pochyloną głową, trzymając w prawej ręce małą hebanową lirę. Przyciszony szept płynął z jej ust:
— Nieżywe, wszystkie nieżywe. Niestety już was nie ujrzę więcej, gdy siedząc nad jeziorem rzucać wam zechcę pestki kawonowe! Tajemnice Tanity świeciły w oczach waszych przeźroczystszych niż fale...
I przyzywała ich nazwami sześciu miesięcy roku:
— Siv, Sivan, Tammouz, Eloul, Sehebar, Ah Bogini, litości nademną!
Żołnierze olśnieni jej wspaniałością gromadzili się, nie rozumiejąc słów tych, a ona spoglądała przestraszonym wzrokiem, aż znów, opuszczając głowę, a wyciągnąwszy ręce, zaczęła powtarzać:
— Coście wy uczynili, ach, coście wy uczynili! Małoż wam było chleba, mięsiwa, oliwy, wszystkich zapasów spichlerza. Rozkazałam sprowadzić woły z Hekatompile, wysłałam strzelców do puszczy... — i głos jej coraz się ożywiał, lica pałały.
— Gdzie wy jesteście — wołała — czy w jakiem zawojowanem mieście nieprzyjaciół, czy w pałacu swojego pana? Czy wiecie, kto jest tym panem? Wszak to król Hamilkar, mój ojciec, służebnik Baalów. Nieszczęśni, wszakże ta broń wasza zbroczona krwią jego niewolników, to taż sama, którą was obronił przed Lutacyuszem — Czy znacie mężniejszego wodza? Czy widzicie nagromadzone trofea jego zwycięstw? Ach, kończcie dzieło zniszczenia. Spalcie te n pałac. Ja uprowadzę Genjusza mojego rodu. Wąż czarny, spoczywający tam na szczycie w liściach lotosu, posłucha mego wezwania, i kiedy wstąpię na galerję, on przez morskie bałwany podąży śladem unoszącego mnie statku.
Jej delikatne nozdrza drgały od wzruszenia, łamała paznogcie, wbijając je w klejnoty świecące na piersiach, aż wzrok jej osłabł i mówiła zwolna:
— Biedna ty, Kartagino, miasto opłakane. Nie masz dziś dla obrony tych mężów silnych, którzy niegdyś przez oceany biegli tu wznosić świątynie. Wszystkie narody pracowały dla ciebie, a płaszczyzny morskie zorane twem i wiosłami niosły ci obfite plony.
Tu rozpoczęła śpiew o przygodach Melkarta, boga Sydończyków, pradziada swojej rodziny. Opiewała wdarcie się na góry Erzyfonji, podróż do Tartezu i wojnę przeciw Masisabalowi, dla pomszczenia królowej wężów. Dalej opisywała, jak ów bohater goniąc po lesie za potworem niewieścim, którego ogon przemykał się po zeschłych liściach niby strumień srebrzysty, przybył na łąkę, gdzie niewiasty ze smoczym grzbietem gromadziły się około wielkiego ognia. Księżyc krwistym kolorem otaczał to blade grono, a szkarłatne ich języki wywieszone i podobne do wędek rybackich, wyciągały się dotykając płomienia.
Potem znów nieprzerywając, Salammbo śpiewała, jak Melkart po zwycięstwie Masisabala powiesił na przodzie swego okrętu ściętą głowę wroga. Z każdem poruszeniem żagli głowa ta zagłębiała się w bałwanach i znów słońce ją osuszało, tak, iż stała się twardszą od złota, tylko oczy nie przestawały wylewać łez.
Śpiewała to wszystko w starem narzeczu chananejskim, którego nie rozumiejąc, barbarzyńcy pytali ciekawi, co ona opowiada z tak dziwacznemi gestami. Ściśnięci wokoło po stołach i łożach, wspinając się na gałęzie sykomoru starałi się pochwycić wątek historji, która rozwijała w ich wyobraźni cuda tajemniczej teogonji jak niedościgłe widziadła w obłokach.
Kapłani jedynie rozumieli śpiew Salammbo. Ich ręce ugięte pod ciężarem dźwiganych lir, drżąc, wydobywały jęki posępne. Lękliwsi od zgrzybiałych kobiet, trzęśli się przejęci zarówno mistyczną trwogą i obawą uzbrojonych żołdaków. Barbarzyńcy jednak, nie troszcząc się o nich wcale, słuchali śpiewu dziewicy. Nikt przecież nie wpatrywał się w nią tak, jak jeden młody dowódca numidyjski, stojący na stole między wojownikami swego narodu. Jego pancerz tak był najeżony grotami, że formował garb pod obszernym płaszczem, przywiązanym do skroni skórzanym paskiem. Fałdy tego płaszcza, okalające ramiona, rzucały cień na oblicze, tak że tylko płomienie iskrzących oczu widzieć się dawały.
Młodzian ten wypadkiem znajdował się na dzisiejszej uroczystości. Ojciec przeznaczył mu pobyt u Barkasów, podług zwyczaju królów wysyłających swe dzieci na wielkie dwory dla ułatwienia im stosunków. Jednak od sześciu miesięcy, jak Nar-Havas tu przebywał, nie widział dotąd nigdy córki Hamilkara, a teraz przysiadłszy na piętach, z brodą opartą na rękojeści swego dzirytu, wlepił w nią spojrzenie, rozszerzając nozdrza jak lampart czyhający w bambusach. Z drugiej strony stołów stał Libijczyk kolosalnego wzrostu, z krótko ostrzyżonami czarnemi włosami, ubrany w wojskową kurtkę, której bronzowe blachy rozdzierały purpurowe zasłanie łoża. Na obrosłych piersiach nosił naszyjnik z srebrnych półksiężyców, krwawe smugi spływały po jego twarzy. Oparty na lewym łokciu, uśmiechał się nawpółotwartemi usty.
Salammbo, skończywszy swe natchnione rytmy, odzywała się wszystkiemi narzeczami barbarzyńców, próbując zmiękczyć ich serca. Do Greków przemawiała po grecku, potem zwracała się do Ligurów, Kampanijczyków, negrów, a wszyscy, słuchając ją poznawali w jej głosie słodki każdemu dźwięk ojczystej mowy. Uniesiona wspomnieniem Kartaginy, opiewała starożytne jej wojny przeciw Rzymowi. Okryto ją oklaskami, a ona rozgorączkowana widokiem dobytych oręży, wyciągnęła w górę swe ręce... Wtedy lira jej upadła, ona zamilkła, a przyciskając obie ręce do serca, stała z przymkniętemi powiekami, wzbudzając dziwne wzruszenie w tłumach.
Matho Libijczyk pochylił się ku niej. Dziewica zaś mimowolnie zbliżywszy się do niego, popchnięta uczuciem wyniosłej wdzięczności, nalał wina w złoty puhar na pojednanie z całą armją, podała mu go, mówiąc: „pij!”.
Żołnierz ujął puhar i poniósł do ust, gdy wtem Galijczyk ranny przez Giskona, dotknął jego ramienia, wyrażając rubaszym gestem myśl jakąś w rodzinnej swej mowie.
Spendius, będący niedaleko, podjął się wytłumaczyć te wyrazy.


Mathon
— Mów, — rzekł mu Matho.

A więc ten gaduła powiedział: „Bogowie z tobą, darzą cię bogactwem. A kiedy zaślubiny?”
— Jakie zaślubiny?
— Twoje, — dodał Galijczyk, gdyż u nas, kiedy niewiasta podaje napój żołnierzowi, to znak, że go wybiera za małżonka.
Nie skończył, bo w tejże chwili Nar-Havas, rycząc, oderwał dziryt od swej przepaski i, wspierając się prawą nogą na krawędzi stołu, wymierzył go przeciw Mathonowi.
Dziryt świsnął między puharami i, przeszywając ramię Libijczyka, przybił go do obrusa tak mocno, że aż rękojeść zadrżała w powietrzu. Matho wyrwał strzałę natychmiast, lecz ponieważ był bez broni, pochwycił obydwiema rękami stół obładowany i rzucił na Nar-Havasa uchodzącego pośród rozstępującego się tłumu.
Żołnierze i Numidyjczycy byli tak ściśnięci, że im niepodobna było wydobyć mieczy. Matho postępował rozdzielając razy ponad swą głową. Kiedy zaś podniósł wzrok, napróżno już upatrywał Nar-Havasa, bo ten zniknął. Salammbo także się oddaliła. Wtedy zwracając się ku pałacowi, młody żołnierz dojrzał zamykające się w górze drzwi z czarnym krzyżem. Rzucił się więc tam i wkrótce widziano go przebiegającego galerję aż do owych czerwonych drzwi, które pchnął całem ciałem. Zadyszany oparł się o mur, żeby nie upaść.
Za nim postępował jakiś człowiek, w którym wojownik przy ciemności panującej — gdyż światła od biesiady zasłaniał bok pałacu — zaledwo rozpoznał Spendjusa. — Idź precz odemnie! — zawołał na niego. Ale niewolnik zamiast odpowiedzi rozdarł zębami swoję tunikę i klęknąwszy przy Mathonie, ujął delikatnie jego ramię, opatrując mu ranę po ciemku.
Błysk księżyca ukazującego się niekiedy za obłokami oświecił rozdartą bliznę, którą Spendius owinął kawałkami materji, tam ten jednak z niecierpliwością powtarzał: puść mnie, puść.
— Nie, nie, tyś mnie uwolnił z ergastule, tyś panem moim, rozkazuj!
Matho trzymając się muru, obchodził wkoło tarasy, przysłuchiwał się pilnie za każdym krokiem i przez złocone trzciny zagłębiał spojrzenia w milczące komnaty.
Wkońcu stanął smutny.
— Słuchaj, — przemówił znowu niewolnik. — Nie gardź moją bezsilnością. Żyłem ja długo w tym pałacu i mogę jak żmija prześlizgać się pomiędzy jego murami: pójdź zemną, wprowadzę cię do sali przodków, gdzie przed każdą płytą posadzki znajduje się sztaba złota. Stamtąd podziemna droga prowadzi do grobów.
— I cóż mi po tem? — przerwał Mathon.
Spendius umilkł. Byli na ostatnim ganku. Cień wielki roztaczał się przed nimi, zdając się zawierać w sobie dziwne jakieś stosy, niby skamieniałe bałwany czarnego oceanu. Wkrótce ukazała się pręga oświetlana od wschodu. Na lewo dołem, kanały Megary zaczęły się przebijać białemi wężykami wśród ciemnej zieleni ogrodów. Stożkowe dachy siedmiokątnych świątyń, wieże, tarasy i szańce widniały coraz wyraźniej przy bladym promieniu wschodzącej jutrzenki. Półwysep Kartagiński, otoczony srebrną przepaską piany poruszającej się wśród szmaragdowych fal morza, wyglądał jakby zaskrzepły w świeżości poranka. Stopniowo rumieniące się obłoki rozjaśniły horyzont, wysokie domy zawieszone na pochyłych tarasach wznosiły się i rosły niby gromady kóz czarnych zbiegających z góry.
Widać już było ulice miasta, wyglądające z zamurów palmy wśród dziedzińców, studnie napełnione wodą i podobne do rozrzuconych srebrnych puklerzy. Latarnia morska z przylądka Hermeum przybladła. Na szczycie zaś Akropolu w cyprysowym gaju, rumaki Eschmuna, bijąc kopytami o marmurową posadzkę, wesołem rżeniem witały przybycie słońca... Ukazało się ono nakoniec, a Spendius podnosząc ręce wydał okrzyk.
Wszystko zajaśniało purpurową barwą, jak gdyby Bóg, rozdzierając swe łono, wylał na Kartaginę potok złotego deszczu z żył swoich. Woddali błyszczały świecące dzióby okrętów. Dach Khamona i głębie otwartych świątyń skąpały się w promieniach słońca, wozy przybywały ze wsi turkocąc po kamieniach ulic.
Obładowane wielbłądy postępowały zwolna. Na placach bankierowie i handlarze rozpinali opony swych sklepów, bociany podlatywały w powietrze, białe zasłony powiewały z wiatrem. W gajach Tanity słychać tamburino poświęconych niewiast a na szczycie Mappalów piece, wypalające gliniane trumny, zaczęły buchać kłębami dymu.
Spendius wychylił się z balkonu i wzruszony powtarzał: — Ach panie, pojmuję dlaczego pogardziłeś rabunkiem pałacu.
Matho zbudzony dźwiękiem tego głosu, zdawał się go nie rozumieć. A Spendius mówił dalej:
— Jakie skarby tutaj. A ludzie władający tem wszystkiem nie mają przecież żelaza na obronę swoją.
Potem wskazując ręką kilku żebraków błądzących po piaszczystej tamie i zbierających pyłek złota, zawołał:
— Patrz! Rzeczpospolita jest podobna do tych nędzarzy, przygarbiona nad brzegiem oceanu, zanurza w jego głębiach swe chciwe ramiona, a szum bałwanów tak ją zagłusza, iż nie słyszy przybywającego despoty.


Salammbo
Pociągnął Mathona na drugi koniec tarasu, tam widać było w ogrodach, migotające w słońcu, oręże żołnierstwa rozwieszone po drzewach. Dodał: — A tam są silni ludzie, u których nienawiść rozbudzona, których nic nie wiąże z Kartaginą, ani rodziny, ni przysięgi, ni bogi...

Libijczyk słuchał nieporuszony przy murze. Spendius zaś przyciszonym głosem mówił dalej: „Rozumiesz że ty mnie żołnierzu! Możemy i my przywdziać purpurę jak satrapi, możemy kąpać się w pachnidłach i mieć własnych niewolników. Nie zawsze zmordowani padać będziemy na twardą ziemię, popijać ocet i drżeć na odgłos trąby. Czyż koniecznie trzeba czekać odpoczynku aż do chwili, w której zedrą twój pancerz, aby rzucić trupa na pastwę sępom, albo może gdy wsparty na kiju, ślepy, kulawy, bezsilny, pójdziesz od domu do domu rozpowiadać o swej młodości dzieciom i przekupniom soli? Przypomnij sobie niesprawiedliwości wodzów, koczowiska wśród śniegów, lub podczas duszących upałów, tyrańskiej chłosty i wieczne groźby krzyżowania. Po tylu nędzach ozdobiono cię naszyjnikiem, jak osła, któremu zawieszają na piersiach grzechotkę, aby go ogłupić tak, iżby nie czuł znużenia w pochodzie. Mąż, jak ty, waleczniejszy od Pyrrusa, gdybyś zechciał tylko, jakże możesz być szczęśliwym we wspaniałych salach, przy brzęku lir, uśpiony na kwiatach, wśród trefnisiów i kobiet... Odpowiesz może, iż niepodobna dopiąć tego. A czyż jurgieltnicy nie opanowali już Reggium i innych fortec w Italji? Kto cię powstrzyma? Hamilkar nieobecny, lud przepełniony nienawiścią do możnych, Giskon, który nie poradzi nic z otaczającymi go nędznikami? Ty jesteś odważny. Oni ci będą posłuszni. Rozkaż tylko, a Kartagina twoją będzie.
— Nie, — odrzekł smutno Matho — przekleństwo Molocha ciąży nademną, poczułem je i widziałem czarnego barana, cofającego się w głąb świątyni. A oglądając się wkoło: „a ona gdzie?” — wyszeptał.
Spendius zrozumiał, jaka niespokojność miota młodzieńcem i nie śmiał więcej mówić.
Tymczasem w ogrodzie dogorywały drzewa dymiące zczerniałemi gałązkami, trupy małp napół spalone padały od czasu do czasu pomiędzy półmiski, pijani żołnierze chrapali głośno, leżąc obok pomordowanych a ci, którzy nie spali, spuścili głowy olśnieni blaskiem dnia.
Słonie przesuwały zakrwawione trąby pomiędzy palami ogrodzenia. W rozwartych spichrzach widać było rozsypane wory pszenicy a przed bramą pełno nagromadzonych przez barbarzyńców wozów, i pawie, siedząc na cedrach, roztaczały swe wspaniałe ogony. Tymczasem Matho nieruchomy, bledszy jeszcze niż przed chwilą, oparty łokciami o balkon patrzył w horyzont. Spendius wychyliwszy się, chciał zobaczyć za czem tak wzrok wojownika gonił i dojrzał punkt kręcący się w kurzawie na drodze Utyckiej. Był to wóz zaprzężony w dwa muły popędzane przez niewolnika.
Na wozie siedziały dwie kobiety. Grzywy mułów ujęte w siatkę z pereł niebieskich, wedle perskiej mody, powiewały w powietrzu wraz z białemi zasłonami kapłanek. Spendius poznawszy je, stłumił okrzyk.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Gustave Flaubert i tłumacza: Natalia Dygasińska.