Przejdź do zawartości

Sępie gniazdo/XIV

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Edmund Bogdanowicz
Tytuł Sępie gniazdo
Podtytuł Opowiadanie z puszczy amerykańskiej według obcego wzoru
Wydawca Księgarnia św. Wojciecha
Data wyd. 1922
Miejsce wyd. Poznań
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron

ROZDZIAŁ XIV.

W Santa Fé.

Stare miasto Santa Fé de Bogota, stolica dawnej Nowej Granady, a dziś Kolumbji, leży na podwyższeniu nad llanosami, na jednym z tarasów Południowych Kordyljerów, noszących także nazwę: Andy.
Wysokie wieżyce starej katedry, kopuła Santa Clara i smukły szpic San Francisco witają podróżnych zdaleka, przewyższając w perspektywie ostro wierzchołki Gwadelupy i Monserato, błękitniejące albo zróżowione lekko w oddali.
Miasto ma wygląd wesoły, dzięki jasnym barwom swych domów i czerwonej dachówce, kąpiącej się w złotej ulewie południowego słońcu. Smukłe eukaliptusy i ponsowo kwitnące kaktusy nadają mu pełen barwy koloryt.
Było już dobrze po południu, gdy przed posadą (zajazdem) „Pod zwycięskim torreadorem“ zatrzymał się jeździec, ubrany z hiszpańska, w sombrero, poncho, z dwururką na ramieniu i z całym arsenałem broni zapasowej. Zwyczajem, przyjętym w miastach leżących na pograniczu llanosów, miał on osłonięty dół twarzy i usta, tak że mu wyglądały tylko płowe wąsy, jak wiechcie.
Ledwie tylko koń jeźdźca zatrzymał się przed bramą, gdy wybiegł na spotkanie posadero i wyciągając rękę ku wewnętrznemu „patio“ (podwórzu) zapraszać zaczął.
— Senor caballero, raczy zawitać do mojej posady. Nie można było lepiej trafić jak pod „Zwycięskiego torreadora“. Tu wino najsmaczniejsze i obrok dla konia w najlepszym gatunku. He, he! Pepe z tego słynie na całe Santa Fé i okolicę...
I już zwrócił się ku patio, aby wywołać peona, gdy jeździec powstrzymał go w zapędzie:
— Ślicznie mówisz, senor posadero — mruknął pod wąsem — ale ja tu przyjechałem nie na twoje kwaśne wino, ani po obrok dla „Łysego“. Ale do rzeczy. Jestem don Matteo, mayordomo del dr. Mański.
Posadero uchylił czapeczki włóczkowej i spytał jeszcze uprzejmiej:
— Co Excellenza rozkaże?
— Nie jestem żadna „Excellenza“, tylko prosty sługa mojego pana, a przyjechałem zapytać, czy nie zgłaszał się tutaj chłopiec, zowiący się Pedro i nie pytał o dra Mańskiego.
Posadero okazał zdziwioną minę i odrzekł:
— Nie senor, nikt nie pytał, ani się nie zgłaszał... A byłbym spamiętał! Bo, chociaż nie znam doctissime doctor Mański, ale zawsze taka osoba...
Jeździec nie słuchał dalej. Szarpnął niecierpliwie konia i ruszył ulicą, ginąc za jej zakrętami, zanim posadero skończył długą orację na cześć nieznanego sobie doktora Mańskiego.
Jadąc dalej, don Matteo, w którym poznajemy Mateusza, mruczał sobie pod nosem:
— Aha! Nie zgłosił się... Widać temu Pedrowi, czy tam Pietrkowi nie spieszno do ludzi. Woli siedzieć pomiędzy swemi morusami. Wyrwał się z gór, zapachniały mu llanosy, więc się teraz przyłączył do jakiej szajki i dobrze mu.
Machnął desperacko ręką i mruczał dalej:
— Czego my tu czekamy?... Mieliśmy ruszyć dalej do Brazylji, żeby trochę odetchnąć pomiędzy swoimi, a potem do Warszawy. Bartosiowa zwłaszcza, aż się rwie do tej tam Brazylji, gdzie zostawiła swojaków przed laty, ale ja tobym duchem leciał nad tę naszą kochaną Wisełkę... A tu masz — siedź! Doktorowi zdaje się, że znów znalazł królewicza... jużci tamten był Pawełek,[1] a ten akuratnie Pietrek... Bartosiowej znów przypomniał się Piotruś Matusików, którego zostawiła małym bębnem w Brazylji. Powiada, że przez pamięć na swojaka zarazby i tego nowego morusa wyrychtowała na ludzi, zwłaszcza, że to pewnikiem dziecko porwane. Ale kto tam wie, jaki w nim czart siedzi. Bartosiowa wyrychtowała wprawdzie i tego pokrakę Chodzika, że teraz do ludzi podobny, lecz czy jej się zawsze udawać będzie?
W tej chwili na zakręcie ulicy stanął przed nim na ładnym muliku siedzący chłopak z szerokiemi ku górze wznoszącemi się ustami, jakby w wiecznym uśmiechu.
— Aha! już pan Mateusz do siebie mruczy, a to zły znak! — odezwał się chłopak po polsku. — Widocznie niema Piotrusia.
— A niema! — mruknął Mateusz i spytał: — A ty skądżeś się tu wziął?
— Nie wytrzymałem i postanowiłem dowiedzieć się prędzej, bo i pani Bartosiowa się niecierpliwi. Chyba mu się co stało w górach?
— Co miało się stać? — odburknął Mateusz. — Znajdzie się zguba i będzie jej miała tyle Bartosiowa, aż jej zbrzydnie...
— Ale! — oburzył się Chodzik. — Pan Mateusz nie wie, co to za poczciwe serce w tym chłopaku. Toż on nas dwa razy ocalił i dwa razy poświęcał życic za nas.
— Pewnie liczył na sowitą nagrodę! Poznał się w mig na naszym doktorze...
— Oj, pan Mateusz widocznie w złym humorze, boby takich herezyj nie prawił. Ten Pedro, czy jak go tam zwą, tyle liczył chyba na nagrodę, ile ja na warząchew pani Bartosiowej, która ma dłoń również hojną jak krzepką... najwyżej nabrałby się tą warząchwią w naszej szkole i nasłuchał mruczenia pana Mateusza, który także najpierw zaczyna od złości, a kończy na miłości. Choćby to na złe temu chłopakowi nie wyszło, ja to wiem.
Mateusz już udobruchany widocznie, marszczył się jeszcze, ale i uśmiechał pod wąsem, powtarzając:
— Pleciesz, Chodziku, pleciesz, byle pleść!
Chodzik widząc zmianę w usposobieniu groźnego z pozoru tylko mayordoma, zagadnął:
— A dokąd to pan Mateusz zmierza? Bo chyba nie w stronę pałacu tego bogacza don Carlosa, gdzie się niecierpliwi pani Bartosiowa. Nie podoba mi się ten don Carlos, chociaż ma takie piękne zbiory, do których zapalił się nasz doktór. Zato, ma bardzo dobrego syna, don Fernanda. Ale, ale!... Właśnie mówiła Bartosiowa, że don Carlos strasznie się niepokoi, bo syn jego powinien był już powrócić ze swej wycieczki, na którą wybrał się z zaufanym peonem. Po przygodzie naszej z panem, bogacz ma tak nabitą głowę rozbojami, a szczególniej Aymarami, że uspokoić się nie może. A jednak don Fernando nie miał się zbytnio zapuszczać w góry.
— Kto wie, może go spotkam — odrzekł Mateusz — bo właśnie jadę w llanosy.
— Aha! — wykrzyknął Chodzik. — Nie mówiłem! Pan Mateusz złości się na naszego Piotrusia, a jedzie go szukać! Otóż to cała złość pana Mateusza!
— Jadę, bom już zły naprawdę i chciałbym stąd ruszyć nareszcie.
— No to niech mnie pan Mateusz weźmie z sobą.
— Ani myślę! Ty jedź uspokoić pana i zawiadomić go, że może dziś nie wrócę. Wszystko będzie zależało od tego, jak mi się powiedzie. Czekając na was i będąc jeszcze bardziej zły, niż teraz — bo widział to kto, żeby tak narażać swe życie, jak nasz zacności doktór! — spenetrowałem wszystkie drogi i jeśli spotkam tego smyka, to go za uszy przyciągnę i odrazu nauczę pośpiechu. Także mi panicz, żeby na siebie kazał czekać!
Chodzik chciał jeszcze prosić i począł przekładać, ale Mateusz był nieubłagany: kazał mu wracać do pałacu don Carlosa, sam zaś skręcił w ulicę i skierował się zaułkami ku llanosom.










  1. Jedna z postaci, figurujących w powieści „Błękitna pantera“ tegoż autora.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Edmund Bogdanowicz.