Sąd nad Antychrystem/V

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Aleksander Błażejowski
Tytuł Sąd nad Antychrystem
Wydawca Ilustrowany Kurier Codzienny
Data wyd. 1927
Druk Drukarnia Ilustrowanego Kuriera Codziennego
Miejsce wyd. Kraków
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
ROZDZIAŁ V.
Widmo „Tomasza“.

Trzysiński siedział w gabinecie przy biurku i z ogromną pedanterją przeglądał korespondencje. Z uwagą rozcinał nożykiem każdą kopertę, jakby bojąc się uszkodzić pismo lub znaczek. Następnie wyjmował zawartość, odczytywał treść i niebieskim ołówkiem kreślił na papierze uwagi.
Godzina odczytywania korespondencji należała widocznie do ulubionych czynności Trzysińskiego, bo w tym czasie nie pozwalał woźnemu nikogo wpuszczać do gabinetu. Dzisiejsza jednak korespondencja nie musiała być zbytnio ciekawa, skoro poświęcił jej zaledwie kilkanaście minut, a kosz obok biurka wypełniony był po brzegi.
Trzysiński spojrzał na zegarek: — dochodziła druga, czas w którym zwykle opuszczał gmach teatru. Teraz jednak dziwnie mu się nie śpieszyło, możliwe, że jesienna szaruga podświadomie przytrzymywała go w ciepłym i suchym gabinecie. Postanowił niebezpieczeństwu spojrzeć w oczy. Wstał z wygodnego fotelu i podszedł do okna.
Widok ulicy mógł deprymować każdego. Z czarnych chmur, snuły się długie, cienkie nitki deszczu. Deszcz uderzał w głębokie uliczne kałuże i wybijał w nich miarowe okrągłe kółka. Wilgoć tworzyła welenową zasłonę, przesłaniając wzrok przechodniom. Trzysiński patrzył na ciemne smugi wilgoci, które deszcz znaczył na fasadach domów. Spojrzał na ulicę.
Zamiast różnobarwnego tłum u przechodniów wymijały się na chodnikach setki lśniących, obmokłych parasoli. Silny podmuch wiatru wprowadzał jakiś zamęt w ten korowód.
Wśród tłumu przechodniów zauważył nagle człowieka, który szedł szybko wzdłuż jezdni w połatanej czapce i podartym płaszczu gumowym. Człowiek ten rozdeptywał bosemi nogami głębokie kałuże.
— Chyba wziął jakieś injekcje przeciw zapaleniu płuc — szepnął Trzysiński do siebie i uśmiechnął się z zestawienia bosych nóg i nieprzemakalnego płaszcza. Potem żal mu się zrobiło nieszczęśliwca. Uczuł w swojem ciele ziąb, jakby to on nogami rozdeptywał kałuże, a brudna, zimna woda przelewała się przez jego nagie stopy, oblepiała mu spodnie, trzymała w zimnym uścisku ciało. Dreszcz przeszedł po nim. Podszedł do biurka, nacisnął guzik dzwonka. Zjawił się woźny.
Proszę zawołać dorożkę — rozkazał sucho.
Ubrał palto, podniósł kołnierz w obawie, by deszcz nie przeniknął do wnętrza, nie zmoczył koszuli i kołnierzyka. Raz jeszcze rzucił wzrokiem na biurko, przekonał się, że wszystkie szuflady zamknięte i wolnym krokiem wyszedł z pokoju.
Mijał zakręt korytarza i był już blisko klatki schodowej, gdy zderzył się z reżyserem.
— Panie dyrektorze, może będzie pan łaskaw wrócić na chwilę do gabinetu — prosił nieśmiało reżyser.
Trzysiński obrzucił go niechętnym wzrokiem. Spostrzegł, że reżyser był blady i drżał ze zdenerwowania.
— Z pewnością znowu ma pan jakąś scysję z artystami i cały ciężar zajścia chce pan rzucić na moje barki... Nie panie, ja już mam dość bawienia się w sądy i protokóły... — szorstko odpowiedział i chciał ruszyć na schody.
— Ależ panie dyrektorze żadnej scysji z kolegami nie miałem — usprawiedliwiał się reżyser. — Chciałem w ważnej sprawie z panem pomówić, w bardzo ważnej sprawie... — powtórzył dobitnie.
— To mów pan tu, u djabła... — fuknął Trzysiński.
— Panie dyrektorze! Z Karnickim coś źle...
— Co pan przez to rozumie?
— Proszę na chwilę do gabinetu, a zaraz panu wytłumaczę.
Trzysiński niechętnie cofnął nogę ze stopnia schodów i ruszył z powrotem do swego pokoju.
Zaledwie drzwi zamknęły się za nimi, reżyser przysunął się blisko i przyciszonym głosem mówił:
— Panie dyrektorze, Karnicki jest w niedobrej skórze, gdyby nie to, iż wiem, że nie pije, uważałbym, że znajduje się w stanie białej gorączki. To człowiek ciężko chory...
— Na co znów chory? — przerwał niecierpliwie Trzysiński.
Reżyser zrobił znaczący ruch palcem koło czoła. Dyrektor uśmiechnął się, potem mówił z wyrzutem:
— Panie Słojkowski — pan jest zawsze przesadny. Wiem, że Karnicki jest nerwowo chory, a te próby z wami łatwo nie idą. Rozumiem, że doprowadzają go do rozpaczy — ale skąd wziął pan atak białej gorączki? Skąd obłęd? Doprawdy lubi się pan egzaltować i nie będę zdumiony, jeśli jutro po całej Warszawie będą kolportować, że „Sąd nad Antychrystem“ — to sztuka warjata, a Karnicki siedzi u Jana Bożego czy w Tworkach...
— Ależ panie dyrektorze! Niech mi wolno będzie skończyć.
— To kończ pan, bo tam na dole czeka dorożka.
— Otóż panie dyrektorze nietylko ja i wszyscy koledzy, ale nawet Krzeszówna, jesteśmy stanem Karnickiego poważnie zaniepokojeni... Co gorsze, kilku ludzi z personalu technicznego już wie o tem, co się z nim dzieje i sprawa nie da się długo utrzymać w tajemnicy. Od kilku dni on wprost nie włada mózgiem...
— Panie Słojkowski, pan kpi ze mnie — obruszył się Trzysiński. — Nie dalej jak wczoraj rozmawiałem z nim na próbie... A zresztą dlaczego dziś dopiero o tem mi pan mówi, jeśli twierdzi pan, że od kilku dni Karnicki jest nie w porządku.
— Nie chciałem pana dyrektora alarmować przedwczesnemi wieściami. Myślałem, że to przejdzie...
— Co przejdzie? — Mów pan prędzej, bo gotów jestem zwarjować, jak pański Karnicki, a co gorsze przeziębić się w zapiętym palcie w opalonym pokoju...
— Może dyrektor łaskawie zdejmie palto i zechce zobaczyć, jak Karnicki wygląda po ataku...
Teraz Trzysiński spoważniał, czuł, że istotnie musiało coś zajść, zaczął więc innym tonem:
— Niech mi pan opowie, co się tam dzieje.
— Ponieważ dyrektor tak sceptycznie odnosi się do mojego opowiadania i uwag, to w tej chwili zawołam maszynistę Kotulę.
Równocześnie reżyser podniósł słuchawkę telefoniczną, połączył się ze sceną i kazał wezwać starego maszynistę do gabinetu. Potem mówił spokojnie:
— Już od tygodnia obserwujemy dziwne podniecenie Karnickiego. Na ulicy biegnie szybko, aż tchu złapać nie może, albo nagle zatrzymuje się, błyskawicznie odwraca i biegnie w przeciwnym kierunku, bacznie lustrując przechodniów — zupełnie, jak człowiek niespełna zmysłów. Wystarczy zresztą spojrzeć na jego twarz: wychudł, szczerniał, a oczy biegają, jakby ciągle czegoś szukały. Te oczy jego mogą przerażać... Czasem maluje się w nich taki strach, że mimowoli i po człowieku dreszcze przebiegają. Ten stan przechodzi jednak już po kilku minutach. Możliwe właśnie, że w takim momencie dyrektor z nim rozmawiał...
Dalsze opowiadanie reżysera przerwało delikatne pukanie do drzwi.
Do gabinetu wszedł stary Kotula. Na pooraną głębokiemi bruzdami twarz starego maszynisty spływały wąskie, dawno nieostrzyżone kosmyki siwych włosów. Po rozdętej szyi przebiegały grube jak sznurki żyły, świadcząc o wieloletniej ciężkiej pracy. W ręce miął maciejówkę, zakłopotany po co właściwie wzywają go do gabinetu dyrektora. Sękate palce drżały niespokojnie.
— Panie Kotula — przemówił reżyser. — Niechno pan opowie, co pan widział wczoraj po przedstawieniu.
— Iii, co tu opowiadać, lepiej milczeć — odpowiedział maszynista i odetchnął z ulgą, że w takiej tylko sprawie wezwano go tutaj.
— Proszę niech pan opowie — rzucił szorstko Trzysiński.
Kotula pochylił głowę, nad czemś się namyślał, potem chrząknął kilka razy, jakby chciał zyskać na czasie.
— Pan dyrektor wie, że w naszym teatralnym fachu, to ludzie są strasznie zabobonni. I nietylko my robotnicy, ale i panowie artyści. Zresztą, jak o czemś mówi się dwadzieścia lat, to choćby to nie prawda była, to ludzie przecież uwierzą... Tak i ten zabobon o „starym Tomaszu“, co to — pan dyrektor wie — był maszynistą i dwadzieścia lat temu powiesił się na windzie... Ciągle ta gadka wśród nas się kołacze. Nie ma wieczoru, żeby który z robotników, gdy przesuwa dekoracje, nie mówił, że „Tomasz“ stał i długo patrzył na niego, jak pracuje, a z szyji, to wisi mu postronek i plącze się po ziemi... Czasem to „Tomasz“ sam pomaga przesuwać dekoracje, a taki silny, że dekoracja tylko się toczy. Ten Stasiek, co jest za pomocnika, to choć o „Tomaszu“ nic nie wiedział, a miesiąc temu przyleciał z podziemi na scenę i mówił ze strachem, że na dole jakiś człowiek w spróchniałym, jakby z trumny ubraniu, wiąże na windzie pętle, śmieje się do niej, i zęby szczerzy, a czuć od niego wilgocią, jakby z pod ziemi wyszedł. Chłopczysko było blade i uspokoić go było trudno. Zresztą co tu wiele gadać. Wszyscy wiemy, że nikt inny, tylko „Tomasz“ spalił teatr, bo coś pokręcił z bezpiecznikami... Kto wie, czy z nowym teatrem tego nie zrobi. Co nocy, gdy zamkniemy boczną bramę słyszymy, jak „Tomasz“ gospodaruje. Podnosi żelazną kurtynę, potem ją opuszcza, z tłem coś wyczynia. Mówili początkowo, że to szczury, ale w to nikt nie wierzy, przecież każdy z nas uchem pozna czy to szczur, czy „żelazna idzie“... Kto wie, czy dziś wieczór „Tomasz“ nie zrobi mi jakiegoś figla, że tu przed panem dyrektorem o nim gadam...
Kotula rozejrzał się po kątach, potem obejrzał się za siebie, a zabobonny strach odmalował się na jego twarzy.
— No skończcie z tym waszym „Tomaszem“, a opowiadajcie, co było z panem Karnickim, przerwał niechętnie Trzysiński.
Kotula znów odchrząknął kilka razy.
— Z panem Karnickim to wczoraj było tak: Wszyscy już wyszli z teatru i artyści i personal techniczny, a zostałem tylko ja. W garderobie rozmawiał jeszcze pan Karnicki z panem Staniłło. P. Staniłło wyszedł, więc myślałem, że i pana Karnickiego już niema. Zgasiłem światło, chcę iść do domu, a tu słyszę w ciemności, chodzi ktoś po scenie i jakby rękami macał po dekoracjach. Zaraz przypomniał mi się „Tomasz“. Dech mi zaparło ze strachu, ani kroku nie mogłem iść naprzód, jakby mi kto gwoździami podeszwy przybił do podłogi. Ale zmogłem się, świecę światło, patrzę: idzie p. Karnicki, oczy ma wytrzeszczone, jakby nimi nic nie widział, nawet światła. Nogi jak z drzewa, a ciągle mruczy coś, jakby pacierz odmawiał. Patrzę co będzie. Wszedł na żelazne kręte schody, idzie wprost na dół do podziemi... Chciałem go zatrzymać, ale tak niesamowicie wyglądał, że mrówki mi chodziły po plecach i bałem się, żeby się na mnie nie rzucił. Zeszedł na dół i długo było cicho. Nagle usłyszałem z podziemi straszny krzyk, a potem, jakby dwóch ludzi ze sobą się zmagało. Kotłowało coś na dole, tarzało się po ziemi, myślę sobie... źle... Z pewnością na dole zbił się pan Karnicki z „Tomaszem“. Wreszcie usłyszałem głuchy krzyk, jakby ktoś kogoś za gardło dusił... Chciałem zjechać windą, na dół, ale bałem się, coś mnie znowu trzymało za nogi. Znów było cicho. Byłem pewny, że pan Karnicki nie żyje. Za chwilę słyszę, ktoś idzie wolno po schodach do góry, stąpa, jakby drewnem wystukiwał po żelaznych schodach. Schowałem się za dekoracje, a serce biło mi tak, że myślałem, iż piersi rozsadzi. Nie wiedziałem kto wyjdzie na scenę. Patrzę, a tu z jamy schodów wysuwa się powoli głowa. Dłubie włosy leżą na czole, oczy jak u warjata... pan Karnicki. Palto gdzieś umazał, rękę ma skrwawioną, jakby rozdartą na gwoździu i tą ręką pokazuje drogę, miałem wrażenie, że ktoś jeszcze za nim szedł. Wyszedł na scenę, mówi coś do siebie, robił ciągle komuś miejsce i drogę wskazywał. Wolno przeszedł scenę i szedł tak aż do bramy...
— A nie słyszeliście, co mówił? — spytał Trzysiński.
— Słyszeć, słyszałem, ale ze strachu nic nie pamiętam.
— No i co dalej?
— Ano... wyszedłem za panem Karnickim, aż na ulicę. Szedł przez Wierzbową, potem skręcił w Trębacką. Stanąłem chwilę i patrzyłem, jak obwiązywał w ciemnym kącie zakrwawioną rękę.
— Co się stało dalej?
— Ano... nie wiem... poszedłem do domu, bo była już pierwsza po północy.
Reżyser podziękował Kotuli i pozwolił mu odejść.
Zaledwie drzwi zamknęły się za maszynistą, Trzysiński poważnie już zaniepokojony spytał:
— Niechże mi pan, panie Słojkowski powie, co znów było dzisiaj...?
— Dziś panie dyrektorze, Karnicki przyszedł na próbę w doskonałym humorze, rzucał nawet jakieś dowcipy, jakby mu się wczoraj nic nie przydarzyło i gdyby nie zabandażowana w przegubie ręka, byłbym opowiadaniu Kotuli nie wierzył. Próbę rozpoczęliśmy od trzeciego aktu. Karnicki był zadowolony. Byliśmy w miejscu djalogu Azera z Bertą, Karnicki podszedł Bliżej do Krzeszówny i Dyresza i słuchał w skupieniu każdego słowa. Nagle skoczył jak szalony, chwycił Dyresza za gardło, powalił go na ziemię i zaczął go dusić. — „Mam cię wreszcie tu przy wszystkich!“ — krzyczał jakimś ochrypłym głosem i dusił Dyresza kolanami, potem puścił go, chwycił krzesło i rżnął nim z taką siłą w kierunku Krzeszówny, że krzesło rozleciało się w drobne kawałki. Szczęściem nie trafił nikogo. Teraz leży półprzytomny na dole, a stara Braunowa robi mu okłady. Dyresz telefonował po karetkę pogotowia..
— A to osioł! Skandalu narobi na całe miasto... — syknął Trzysiński i szybkim krokiem wyszedł z gabinetu, kierując się na scenę.
W prawym kącie sceny leżał na otomanie Karnicki. Na kredowo bladej twarzy, malowało się straszne zmęczenie. Palcami przyciskał skronie. Na czole, jak drobna rosa, wystąpiły krople potu. Obok chorego siedziała stara Braunowa, przytrzymywała ręką okład na jego sercu. W drugim kącie sceny skupili się aktorzy i półgłosem opowiadali sobie o ataku furji pisarza i o spazmach Krzeszówny. Trzysiński zbliżył się do otomany, pochylił się nad chorym i patrzył długo w jego bladą twarz. Nagle spostrzegł, że z oczu Karnickiego spływają dwie duże łzy. Dyrektor położył delikatnie rękę na głowie chorego i spytał miękko:
— Banie Ludwiku!... czy już lepiej...?
Karnicki otworzył oczy, patrzył z wdzięcznością i mówił zawstydzony:
— Nic nie pamiętam, czuję tylko, że coś niedobrego było ze mną. Teraz dopiero dowiedziałem się, że mimowoli naraziłem panów na takie przykrości...
— Iii, zwykły atak zdenerwowania — uspakajał Trzysiński. — Główna rzecz, aby panu było lepiej...
— Dziękuję, znacznie mi lepiej — powiedział chory i z trudem dźwignął się z otomany.
Grupa aktorów zbliżała się teraz do niego. Karnicki wyszukał oczyma Dyresza i szepnął:
— Przepraszam, bardzo przepraszam. Jestem chory...
Dyresz wyciągnął rękę do niego i serdecznie uścisnął mu dłoń. Wszyscy byli zatroskani. Nagle rozległ się sygnał trąbki pogotowia ratunkowego. W oczach Karnickiego odbił się niepokój. Trzysiński tak cicho, aby chory nie słyszał, szepnął do ucha Słojkowskiemu:
— Panie reżyserze, zbiegnij pan na dół i przeproś, że karetka została niepotrzebnie zaalarmowana...
Słojkowiski skinął głową na znak, że rozumie i szybko oddalił się.
Karnicki próbował iść, kroki jego jednak były tak chwiejne, iż zdawało się, że chodzi po pokładzie statku, podczas burzy. Powoli jednak z twarzy ustępowała kredowa bladość, a nogi zaczęły wreszcie trochę pewniej stąpać.
Trzysiński skinął na woźnego:
— Proszę przynieść palto i kapelusz pana Karnickiego.
Za chwilę Trzysiński i Karnicki schodzili ze schodów.
Na ulicy wiatr siekł im twarz, uderzając w oczy kroplami zimnego deszczu. Pod wpływem zimna Karnicki coraz szybciej przychodził do siebie, członki jego odzyskiwały prężność.
Trzysiński wsunął mu rękę pod ramię i z ojcowską troskliwością pytał:
— Panie Ludwiku!... czy ostatniemi czasami pan pije?
— Ale dyrektorze, przez ostatnie miesiące kieliszka wódki nie widziałem.
— Więc cóż u licha tak pana podcięło?
Karnicki nie odpowiedział.
Dyrektor dobrą chwilę obserwował zmęczoną, wymizerowaną twarz młodego człowieka. W siwych oczach staruszka malował się niepokój i tkliwość. Zdawało się, że pragnie część jego trosk wziąć na siebie.
Stali na rogu Ossolińskich i Wierzbowej, gdy nagle Trzysiński udał, że wpadł na doskonały pomysł. Pociągnął swego towarzysza, udając wesołość:
— Przez pański atak naraziłem się porządnie gospodyni, spóźniłem się na obiad. Jeśli dobrze mi pan życzy i niechce, aby mnie w domu wyłajano, i abym jadł odgrzewany obiad, to chodź pan ze mną do Europejskiego. Kieliszek dobrego koniaku na tę psią pogodę nie zaszkodzi...
Karnicki nie protestował. Czuł, że obok niego idzie człowiek życzliwy. Serce wezbrało mu wdzięcznością, chciał Trzysińskiemu dziękować, uścisnąć mocno staruszka — siły mu nie pozwoliły. W gardle coś go dusiło i dławiło, szedł posłusznie ze zwieszoną głową, ale z ochotą w duszy.
Sala hotelu Europejskiego była o tej porze pusta. Jedynie przy stole, koło bufetu, zapalony był kandelabr. Kelnerzy siedzieli pochyleni nad rachunkami, z ich stołu padało od czasu do czasu jakieś głośniejsze słowo, lub brzękła metalowa marka, rzucona o stół.
Usiedli w ciemnym kącie, przywołali kelnera, aby zapalił światło. Cisza, wygodne fotele, ciepło, jasne światło zaczęły przywracać obydwóm dobry humor. Karnicki dał się namówić, wypił spory kieliszek koniaku i czuł, że ciepło rozchodzi się po całym jego organizmie i równocześnie usuwa zimny niepokój.
Trzysiński zauważył wkrótce, że twarz jego towarzysza przybiera normalniejsze kolory, a oczy nie patrzą z taką beznajdziejnością i tępotą na świat. To wprawiało go w dobry humor.
— O takiego, to pana lubię panie Ludwiku... Tak pan wyglądał, gdy po raz pierwszy zapukał do mego pokoju. Pamięta pan? Zmienił się pan dopiero w ostatnich tygodniach. Coś się z panem dzieje niedobrego. Tyle ludzi przewinęło się przed mojemi staremi oczyma, a żaden nie spalał się tak prędko, jak pan — może jedyny Skierski — ale jego nerwy i mózg przeżerała morfina. Odwiedzałem go w Tworkach. Głód morfiny wykręcał ciało, jak sprężynę. Usypiali go weronalem. Nic nie pomogło. Wkońcu dawali mu tyle morfiny, ile pragnął. Był obłąkany. Strasznie umierał...
Opowiadając o śmierci Skierskiego, Trzysiński nie spuszczał oczu z twarzy młodego człowieka, jakby próbował, czy drgnieniem twarzy zdradzi się. Ale Karnicki zrozumiał aluzję. Wyczytał natarczywe pytanie w oczach staruszka. Zaprzeczył gwałtownie:
— Ależ dyrektorze, zaklinam się na cień ojca, że żadnego narkotyku nie zażywam.
Trzysiński odetchnął z ulgą, potem delikatnie rękę położył na żylastej ręce sąsiada, uścisnął ją lekko, jakby mu dziękował i uspokojony już mówił:
— Daruj pan, byłem niespokojny. Wierzę panu zupełnie. Jeśli nie narkotyki, to inne sprawy przechodzą po was literatach lekko. Przypominacie usposobieniem trawę, która zmiażdżona ciężkim walcem zdaje się, że lada chwila uschnie, ale wystarczy trochę rosy, czy deszczu, a rozpręża się, podnosi i rośnie dalej.
— Wybaczy dyrektor, ale porównanie nie jest trafne — zaprzeczył Karnicki. — Ja twierdzę, że my literaci przypominamy raczej kobietę-matkę. Tworzymy i cieszymy się, że wydamy na świat piękne zdrowe dziecko, które śmiać się będzie do ludzi i słońca, a czasem czujemy, że pod sercem powstaje twór, który jeśli ujrzy światło dzienne, to nas zniszczy lub uśmierci. Nienawidzę „Sądu nad Antychrystem “. Każde dzieło upada, gdy tworzone jest pod przymusem...
Karnicki zagryzł wargi, z niepokojem patrzył na Trzysińskiego, jakby się przeraził, że powiedział za wiele.
— Nie rozumiem — zdziwił się Trzysiński. — Słyszałem, że wielkie dzieła przychodzą na świat jako erupcja talentu, tak nieoczekiwana i nieobliczalna, jak wylew lawy z krateru. Wiem, że małe dzieła mogą się rodzić z chęci zysku, ale o przymusie, to przyznam, że pierwszy raz słyszę...
— A jednak i przymus może zrodzić sztukę. Pragnąłbym, by pan nigdy nie dowiedział się, jak takie dzieła powstają.
— Oczywiście, że teraz jeszcze mniej rozumiem, jak przedtem. Ale przebacz pan, panie Ludwiku, że w trącam się w nieswoje rzeczy. Mam dużo przyjaznych uczuć dla pana. Jestem tak stary, że z wieku mógłbym być pana ojcem. A starzy uzurpują sobie wiele, a czasem podświadomie są i brutalni. I ja nie jestem inny, jak starcy i dlatego brutalnie pytam: Czy pańskie domowe stosunki nie są zbyt uciążliwe?
— Teraz ja nie rozumiem dyrektora.
— Więc powiem jeszcze wyraźniej. Czy pewny pan jest, że pańska przyjaciółka dobrze oddziaływa na pana psychikę, twórczość i nerwy?
Karnicki był pytaniem zaskoczony. Nie odpowiedział. Siedział oparty łokciami o stół, a długie, drżące palce w plątał we włosy. Zdawało się, że to nie ręce, ale jakieś poczwarny, płaski polip siedzi na jego głowie i wolno porusza mackami. Trzysiński poprawił się w krześle i zapalił papierosa.
— Nie lubi pan, panie Ludwiku, odpowiadać na kłopotliwe pytania. A może obawia się pan źle mówić o swojej przyjaciółce... Miesiąc jednak temu, ja właśnie byłem żarliwym obrońcą Krzeszówny przed atakami pańskiego przyjaciela. W rozmowie z nim wyraziłem tylko wątpliwość, czy nie jest ona zbyt silnym motorem dla poruszania takiej maszyny, jak pan. I dziś tylko z taką wątpliwością wobec pana występuję. Znam pańską przyjaciółkę dłużej od pana. Niech się pan nie obrusza..., ale dawniej... i dla mnie starego nie była obojętna. Poznałem ją bliżej i wyrobiłem sobie o niej należyty sąd: Piękna kobieta, ale silna histeryczka, większa i lepsza aktorka w życiu codziennem, aniżeli na scenie. I dlatego nigdy nie będzie ani dobrą przyjaciółką, ani wielką artystką. Jeśli ktoś gra cały dzień, musi być wieczorem w godzinie przedstawienia zmęczony. Pan widocznie nie doszedł jeszcze do stadjum krytycznego patrzenia na tę kobietę. Im później to przyjdzie, tem gorzej...
Trzysiński nalał Karnickiemu i sobie filiżankę czarnej kawy, potem mówił jakby sam do siebie:
— Przekonany jestem, że wyraz „dyskrecja“, to wynalazek kobiet. One wmówiły w nas mężczyzn, że odzieranie ich z szat ułudy przed drugim mężczyzną, to brak gentlemaństwa, to podłość. W ten sposób zamknęły nam usta na kłódkę. Gdyby mąż mógł wszystko opowiedzieć o swojej żonie przed kandydatem na kochanka, samą prawdą ocaliłby swój honor, a jego ustrzegł przed wielu niespodziankami. Mam przyjaciela, którego żona uciekła z kochankiem. Po upływie roku młody człowiek przybiegł do męża, ukląkł przed nim i w stanie czarnej rozpaczy prosił o radę, jak uwolnić się od strasznej kobiety. Mój przyjaciel nie tryumfował, zmartwił się szczerze, ale cóż mógł poradzić? — Dlaczego nie spytał mnie pan rok temu, kim jest moja żona, wtedy byłbym pana ostrzegł, — odpowiedział z wyrzutem — dziś jednak zapóźno...
„Bezwątpienia zaoszczędzilibyśmy sobie wiele zmartwień i kłopotów, gdybyśmy mogli spytać swego poprzednika, kim jest kobieta, która wydaje się nam ideałem. Ale nie wielu mężczyzn podzieliłoby się swoim doświadczeniem... Jedni ze złośliwości, drudzy z obawy przed zarzutem niegentlemaństwa. Tak, niewątpliwie kobiety wydały nakaz milczenia. Wymyśliły to bardzo sprytnie. To im pomaga znakomicie do przetwarzania się ciągle w nowy ideał dla nowego kochanka, gdy poprzednikowi zatruła już życie. A jednak kobiety tak nam są potrzebne dla pracy, dla dźwigania świata wprzód. Bardzo to dziwne...
Karnicki zbudził się z zamyślenia.
— Myli się pan jednak dyrektorze, jeśli pan sądzi, że dziś jestem zdolny do wyboru między Krzeszówną a twórczością. Wybór już dawno uczyniłem...
— I co pan wybrał?
— Krzeszównę.
Trzysiński położył rękę na ramieniu młodego człowieka.
— Nie, panie!... taki wybór nie powinien być stanowczy. Czy nie żal panu tego uwielbienia, zachwytu i kultu, który tak długo otaczał pana wszędzie? Czy nie żal panu nawet tych bezsennych nocy twórczych, które mijają, jak mgnienie oka, a gdy przyjdzie świt, to dusza jest pełna radości? Czy nie żal panu, choćby tych wstrząsów nerwowych, jakie daje każda nowa sztuka?
— Żal mi, żal mi tego wszystkiego, — westchnął boleśnie Karnicki.
Kelnerzy zapalili wielki żyrandol w sali restauracyjnej. Trzysiński ocknął się i spojrzał na zegarek, była siódma. Przywołali kelnera, wyrównali rachunek. Karnicki wstał ociężale, jak senny powlókł się ku wyjściu.
Na ulicy padały pierwsze płatki śniegu. Trzysiński uścisnął dłoń towarzysza i pocieszał go słowami.
— Panie Ludwiku!... Dzisiejszy świat zna odtrutkę na każde zatrucie, nawet moralne — miej pan tylko zaufanie do ludzi.
Karnicki uśmiechnął się i wolnym krokiem ruszył ku Krakowskiemu Przedmieściu. Trzysiński spiesznie wrócił do teatru.


ROZDZIAŁ VI
Premjera.

Kończył się mroźny dzień zimowy. Promienie słońca rzucały purpurowe refleksy, przedostawały się przez zamarznięte okna do wnętrz nieoświetlonych jeszcze mieszkań.