Sąd nad Antychrystem/II

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Aleksander Błażejowski
Tytuł Sąd nad Antychrystem
Wydawca Ilustrowany Kurier Codzienny
Data wyd. 1927
Druk Drukarnia Ilustrowanego Kuriera Codziennego
Miejsce wyd. Kraków
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron

splatał sytuacje w najprzeróżniejsze i śmieszne węzły, by z niesłychaną łatwością potem je rozplątać, ściągnęły tłumy publiczności na widownię.
Roześmiane twarze wychodzącej publiczności świadczyły, że kilka godzin spędzonych w teatrze, musiały należeć do miłych. Ustna recenzja, ta najlepsza i najszybsza ze wszystkich, szła teraz razem z publicznością do miasta, aby jutro ustawić znów przed kasą teatralną długą kolejkę miłośników talentu Juljana Saji.
Gdy ostatnie grupki publiczności opuściły wnętrze teatru, zgasły u wejścia lampy, a potem, jak na komendę, gasły kandelabry uliczne, pogrążając Plac Teatralny w coraz większych ciemnościach.
Dochodziła godzina pierwsza, gdy z bocznej bramy teatru wysunęło się dwoje ludzi: artystka Hanka Krzesz i jej przyjaciel młody, a już głośny dramaturg, Ludwik Karnicki. Szybko skierowali się na róg Trębackiej, gdzie oczekiwała ich czarna limuzyna, w której, jak w zwierciadle, przeglądały się jaskrawe światła reklam sal dancingowych. Znudzony przydługiem oczekiwaniem szofer, wyskoczył z wozu, otworzył błyszczące drzwi samochodu. Za chwilę lekki warkot motoru unosił Krzeszównę i Karnickiego w kierunku Krakowskiego Przedmieścia.
Obydwoje milczeli długą chwilę. Przy wjeździe w Aleje Ujazdowskie, gdy limuzyna z wielką szybkością płynęła po wyszlifowanym asfalcie wśród alei lamp łukowych, Karnicki nachylił się do swej towarzyszki:
— Co powiesz o komedji Saji?
Krzeszówna, jakby niedosłyszała pytania, odwróciła głowę. Nie doczekawszy się odpowiedzi, zaczął nerwowo wygwizdywać melodje jakiegoś schimmy. Po chwili odezwał się rozdrażniony:
— Widzę, że humor dziś ci znowu nie dopisuje. Prawdopodobnie postanowiłaś dalej grać na moich nerwach. Przynajmniej dziś mogłabyś mnie oszczędzać...
Nie odpowiedziała, z jakimś niesmakiem skrzywiła drobne, silnie wykarminowane usta.
Szofer zwolnił pęd, wjechał na nierówny bruk Nowowiejskiej, następnie ostrym łukiem skręcił w Natolińską i cicho zatrzymał wóz przed nową kamienicą.
Krzeszówna zręcznie przeskoczyła stopnie automobilu, nacisnęła dzwonek bramy. Zanim jej towarzysz zdążył dać polecenia szoferowi na dzień jutrzejszy, stróż oświetlił bramę i klatkę schodową. Weszli do mieszkania. Zbudzona turkotem motoru pokojówka, oczekiwała ich w przedpokoju. Usłużnie zdjęła ze swej pani wieczorowy płaszcz. Obcisła brokatowa toaleta uwydatniała doskonale piękne kształty młodej artystki. Czarno-złoty jedwab, jak drogocenna, mieniąca się masa, oblepiał jej smukłą postać. Wolnym krokiem skierowała się do swego buduaru, polecając pokojówce, by oświetliła jadalnię.
Karnicki z pasją zawiesił kapelusz i zarzutkę, dogonił w drzwiach swoją przyjaciółkę.
— Przepraszam cię Haneczko, ale dziś nie będę jadł kolacji. Dokucza mi silna migrena, pragnę odpocząć...
Zmierzyła go niechętnem spojrzeniem, przybierając ironiczny ton, odpowiedziała:
— Doprawdy, ile razy pragnę z tobą pomówić, zawsze dostajesz migreny. Obawiam się, że unikasz rozmowy, wolisz widocznie niejasne sytuacje.. Radzę ci jednak nie odwlekać...
— Ale o czem o tak późnej godzinie chcesz ze mną mówić? — spytał, a w oczach jego odbił się lęk.
Młoda kobieta wytrzymała spojrzenie i przerwała szorstko:
— Zaczekaj w jadalni, przebiorę suknię i przyjdę. Niewątpliwie spełnisz moją prośbę...
Karnicki z rezygnacją wszedł do jadalni. Usiadł w fotelu, a dla skrócenia czasu zapalił papierosa. Chwile oczekiwania musiały mu się jednak wydać przydługie, bo po chwili wstał, przemierzał miarowym krokiem pokój i spoglądał nerwowo na złotą tarczę zegara. Upłynął kwadrans, Krzeszówna nie przychodziła. Karnicki przystawał przed każdym obrazem, badając raczej szczelność ram, niż płótna, poprawiał krzesła przed okrągłym stołem, na którym służba ustawiła zimne zakąski. Wreszcie cierpliwość opuściła go zupełnie. Z pasją nacisnął guzik dzwonka elektrycznego. Weszła pokojówka.
— Proszę przypomnieć pani, że kazała mi czekać w jadalni, — rzucił szorstko.
Pokojówka wysunęła się z pokoju.
Upłynęła spora chwila, zanim Krzeszówna ukazała się w progu.
Brokatową suknię zastąpiła lila-jedwabnym szlafroczkiem, który odcinał się piękną jasną plamą od ciemnych fornirów jadalni. Krótko ucięte włosy zdawały się umniejszać owal jej drobnej twarzy.
Szybkim krokiem podszedł do przyjaciółki, aby uczynić jej gorzką wymówkę za tak długie oczekiwanie. Uprzedziła go prośbą:
— Zamiast wymówek, przyćmij pająk. Jedna żarówka wystarczy, gdy cierpisz na migrenę, a zresztą i względy oszczędnościowe powinny w obecnem twojem położeniu odgrywać rolę...
— Cóż to znów znaczy? — żachnął się, a ręka, którą sięgał do tastra, zawisła w powietrzu.
— Wiesz, że tydzień już chodzi z rachunkiem za światło i dziś rano oświadczył służącej, że jeśli rachunek elektrowni nie zostanie wyrównany, to zamkną prąd. Jestem troskliwa o twoją migrenę i o... kieszeń.
— Dlaczego wcześniej nie powiedziałaś mi o tem?
— Uważałam, że rachunek za prąd może być dla mnie doskonałym wstępem do naszej ostatecznej rozmowy, przed którą od tygodnia uciekasz. Na szczęście, twoje zachowanie za kulisami wobec Saji i moich kolegów przyśpiesza rozmowę, którą odkładałam aż do dnia dzisiejszego...
— Moje zachowanie wobec Saji? Wpadasz w przesadę...
— Pomówimy o tem po kolacji, nie chcę teraz psuć twego przysłowiowo dobrego apetytu.
Karnicki przekręcił taster. Olbrzymi pająk zgasł, jedna tylko żarówka rzucała z pod kolorowego abażuru snop światła na biały obrus. Reszta pokoju tonęła w miłym, łagodnym mroku. W milczeniu usiedli do kolacji.
Przysłowiowy apetyt niedopisywał widocznie Karnickiemu; nalewał tylko jeden kieliszek koniaku po drugim, przełykał go chciwie, nie tykając zakąski. Nastrój kolacji psuło deprymujące milczenie. Tylko on rzucał od czasu do czasu niespokojny wzrok na swą towarzyszkę, jakby pragnął z jej zielonych źrenic naprzód odgadnąć, do jakiego napięcia doprowadzi dzisiejszą rozmowę. O czem będzie Krzeszówna mówiła — wiedział doskonale.
Oczy młodej artystki błądziły jednak obojętnie po powierzchni obrusa i po kryształowej zastawie, nie pozwalając absolutnie nic w nich wyczytać.
Pokojówka podpaliła maszynkę z czarną kawą i wyszła z pokoju.
Teraz Krzeszówna wstała od stołu, usiadła w wygodnym fotelu. Wyjęła ze srebrnego pudełka papierosa, zaciągnęła się i patrząc w kłęby unoszącego się nad jej głową dymu, mówiła:
— Proszę cię Ludwiku, posłuchaj cierpliwie, co chcę powiedzieć. Mówiłeś przed chwilą w aucie, że masz dość moich kaprysów i chimer, że zniszczyłam ci nerwy...
— Nigdy tego nie mówiłem — przerwał niecierpliwie.
— Może dosłownie tak nie powiedziałeś, ale zmierzałeś do tego. Przyznaj się, bądź odważniejszy... Mam przykre chimery i wbrew swej woli, szarpię twoimi nerwami, ale to drobnostka. Dla ciebie najważniejsze, że ja mam wielkie potrzeby i jestem zbyt kosztowną na twoją kieszeń przyjaciółką...
— Co ten wstęp ma znaczyć? — przerwał, a głos jego zdradzał lęk.
— Zaraz zrozumiesz, jeśli chwilę posłuchasz cierpliwie. Otóż widząc wszystkie swoje wady i twoje obecne rozpaczliwe finanse, proponuję ci otwarcie: rozstańmy się jaknajprędzej i to w zgodzie, jak przyjaciele, abyśmy nie byli przedmiotem przykrych kpin i złościwości ludzkiej.
Zerwał się z fotelu, patrzył ze zdziwieniem na przyjaciółkę, głos zaczął się rwać w jego krtani:
— Jakto, chcesz zerwać to, co niedawno nazywałaś miłością?
— Chcę.
Zatoczył się, jak pod uderzeniem obucha. Patrzył osłupiałym wzrokiem, nie mógł zrozumieć co powiedziała, wreszcie opanował się na chwilę.
— Więc masz perspektywę czegoś lepszego, jak pożycie ze mną?...
— Możliwe...
Lakoniczne odpowiedzi przyjaciółki wytrąciły go z równowagi. Przyciskał rękami skronie, jakby chciał się zbudzić z przykrego snu, odgonić koszmar. Z ust jego wybiegały monosylaby, chciał coś mówić i urywał...
W oczach Krzeszówny zatliły iskierki tryumfu. Czuła swoją przewagę nad tym człowiekiem, rozumiała, że w żaden sposób nie potrafi się on pogodzić z myślą rozstania. To przekonanie sprawiło jej przyjemność, bała się jednak, aby oczyma tego nie zdradzić. Przysłoniła oczy zasłoną długich rzęs. Nagle uderzyła w ton sentymentalny:
— Zrozum Ludwiku, że proponuję rozstanie dla wspólnego dobra. Wiele przykrości wzięłam już na siebie. Nigdy nie prostuję opinji, że to ja odbieram ci talent. Wierzę, że po rozstaniu się ze mną, wzmocnisz osłabione nerwy i po długim czasie przerwy może zaczniesz nawet coś tworzyć... Teraz gonisz ostatkami, wydajesz ostatnie grosze, które nadsyłają ci jeszcze teatry z zapadłej prowincji...
— Napiszę sztukę — szepnął nieśmiało.
Pani Hanka roześmiała się nieszczerze.
— Ty napiszesz sztukę? Przypuszczam, że kpisz ze mnie. Czy sądzisz, że nie widzę, jak beznadziejnie uganiasz się za tematem, jak po nocach zapisujesz jakieś świstki, które rano widzę w koszu?...
— To nieprawda!
— Ludwiku!.. nie oszukuj sam siebie... Ty nic już nie napiszesz. O tem dobrze wiesz ty i ja, która od dwóch lat pod jednym z tobą mieszkam dachem, wiedzą nawet wszyscy na ulicy, skoro obdarzają cię miłą nazwą: „młody literat na emeryturze“...
Ostatnie słowa podziałały na Karnickiego, jak mocne uderzenie po twarzy. Zbladł, skurczył się w sobie, jakby się prężył do skoku. Zacisnął pięście, zdawało się, że chce pomścić bolesną zniewagę, w oczach grały mu niesamowite blaski.
— Jak mnie nazywają?? Powtórz! — krzyknął, a z jego krtani wydobywał się groźny świst.
Pani Hanka wytrzymała piorunujący wzrok, patrzyła długą chwilę prosto w jego oczy, jakby ujarzmiała dzikie zwierzę. Próbowali siły swego spojrzenia. Krzeszówna zdawała się zwyciężać, bo powoli, akcentując głośno każdą zgłoskę powtórzyła bez trwogi:
— Nazywają cię „literatem na emeryturze!“
— Kto?
— Wszyscy twoi przyjaciele, nawet Saja, któremu tak przyjacielsko ściskałeś dłoń za kulisami.
— Kłamiesz!
— Mówię prawdę!
Padł złamany w fotel, przysłonił twarz ręką, palce drgały mu nerwowo, jakby przechodził przez nie prąd elektryczny. Z piersi wydobył się stłumiony jęk:
— Saja...
— Tak, Saja — odpowiedziała spokojnie.
Patrzyła na przyjaciela, badała do jakiego stopnia człowiek ten da się złamać. Widząc, że ukrył twarz w dłoniach, niekrępowała się teraz i jej małe wykarminowane usta rozchyliły się w lekkim uśmiechu. Oczy zdradzały tryumf. Po krótkiej pauzie przystąpiła znów do wiwisekcji:
— Teraz nareszcie zrozumiesz, dlaczego chcę zerwać nasz stosunek. Czy sądzisz, że obdarzony tak miłym tytułem, masz jeszcze jakieś wpływy w teatrze? Cały rok przy obsadzie ról jestem stale wypierana... Stanisław, który stoi w bramie ma większy wpływ od ciebie. Cały rok znoszę afronty, których ty nie widzisz. Czy wiesz, że wszyscy przebąkują w teatrze, że w następnym sezonie będę grać... na Pradze? Powiedziałeś, że zapewniałam cię o swej miłości. Tak, to prawda... ale kiedy to było? Wtedy, kiedy kochałam twój talent, imponowałeś mi bystrym umysłem, a dziś? Czy żądasz odemnie, abym kochała bryłę mięsa, która skurczona siedzi obok mnie w fotelu?
Drżał na całem ciele. Pod wpływem jej zarzutów postać jego kurczyła się, jak ciało ślimaka pod ukłuciami szpilki. Nie bronił się ani słowem. Z piersi jego wydobywał się coraz szybszy oddech.
Krzeszówna mówiła dalej:
— Gdy przypomnę sobie dzisiejszą scenę za kulisami, ciebie i Saję, który z taką łaskawością i pobłażliwością pozwolił tobie ściskać swoją rękę... Czy widziałeś ironiczne uśmiechy wszystkich?
Z piersi Karnickiego wydobył się skowyt, jak u ranionego zwierza. Zaczął łkać żałośnie. Potem runął bezwładnie na dywan, uchwycił rękami jej stopy.
— Dość Hanko! — prosił.
Przez jedwabną pończochę uczuła na swej nodze łzy przyjaciela. Spazmatycznie całował jej stopy, tulił rozgorączkowaną twarz do śliskich jedwabnych pończoch. Coraz silniejszy atak płaczu rozsadzał mu piersi.
Przez twarz artystki przebiegło coś jak litość. Opanowała się jednak szybko. Spytała zimno:
— Więc to jest wszystko, co mi odpowiesz na moją propozycję...
— Nie, Hanko!... nie — prosił, jak rozełkane dziecko. — Ty nie odejdziesz odemnie, ja zginę, zmarnieję. Tylko z życiem razem mogę cię stracić. Ulituj się Hanko! — szloch przerwał mu dalsze słowa.
Błysk litości zagrał znów na jej twarzy. Skupił się i zatrzymał w dużych oczach. Położyła rękę na jego głowie. Karnicki uchwycił skwapliwie tę rękę, całował dłoń i wypolerowane paznokcie.
— Nie, Hanko!... ty nie odejdziesz — łkał ciągle. — Ja się podniosę. Ja będę tem, czem byłem. Tylko nie odchodź... Dwa lata żyłem tobą, wypełniałaś mi życie... Nie chciałem służyć nikomu prócz tobie, nawet sztuce... Teraz wezmę się do pracy. Mam temat, tak wielki i silny, że zadrżą ci, którzy, przed tobą mnie szkalowali...
— Kłamiesz!
— Przysięgam, mówię prawdę... Tylko nie odchodź Hanko!...
Przez miękki jedwab całował jej kolana.
Pani Hanka chciała wstać. Ramionami oplótł ją wpół, wcisnął głowę w fałdy jej szlafroka i ciągle jeszcze ze strachem powtarzał:
— Nie odchodź Hanko!... nie odchodź... Jutro powiem wszystko... Dziś nie mogę... Patrz jak jestem zgnębiony...
Pomogła mu wstać. Wstał pokornie jak dziecko, oczami pełnemi łez patrzał w jej twarz, jakby chciał czytać wyrok na siebie.
— Nie odejdziesz? — spytał cicho i trwożliwie.
— Do jutra nie.
Z wdzięczności chciał ją objąć wpół i przycisnąć do siebie. Wyślizgnęła się zręcznie z jego rąk.
— Nie Ludwiku, histerją i łzami nie załatwimy ważnej dla nas obojga sprawy. Godzę się, że do jutra odłożymy rozmowę... Teraz idę spać.
Dziękował jej oczyma. Potem zwiesił głowę i ciężkim krokiem wyszedł do swojego gabinetu.
Pani Hanka zgasiła światło w jadalni, przeszła do buduaru.
W pokoju uczuł Karnicki dławiącą duszność. Otworzył okno, chciwie łykał chłodne powietrze nocy. Wolno zaczął się uspakajać. Wiedział, że nie zaśnie. Resztką sił wyszedł na korytarz, zdjął z kołka kapelusz i zarzutkę i cicho, aby nie zbudzić służby odkręcił zatrzask i wyszedł na ulicę.
Spokój nocy przywracał mu przytomność. Lekki wiatr chłodził rozpaloną skórę na twarzy, wysuszał powieki. Nerwy przestały wibrować, jak drgające struny. Wolnym krokiem przeszedł Nowowiejską, przystanął na rogu Alei. Na skraju nieba od strony Belwederu widniało jasne pasmo światła, rozszerzało się coraz bardziej, jakby skupiało się do ataku przeciw ciemnościom. Z ogrodu Botanicznego dochodził nieśmiały świergot wcześnie zbudzonego ptaka, który oznajmiał braciom radosną nowinę bliskiej jutrzenki.
Dniało.
Karnicki przeraził się na myśl, że za godzinę słońce wyzłoci dachy domów, zacznie wypędzać ludzi do ich codziennych zajęć. Za wszelką cenę chciał przedłużyć noc o kilka godzin. Zdawał sobie jasno sprawę, że słońce dnia nie utrzyma jego przyjaciółki w tym samym nastroju litości, w jakim ją pozostawił. Skierował się w stronę Belwederu. W miarę oddalania się od domu, myśli Karnickiego coraz lepiej wiązały się ze sobą, coraz jaśniej i lepiej rozumiał szczegóły nocnej rozmowy z Hanką. Zaczął już nawet chłodno rozumować. Zrozumiał, że Hanka wszczynając dzisiejszą rozmowę wprost go nienawidziła, dopiero gdy zobaczyła jego łzy, gdy usłyszała szloch, odczuła litość dla jego bezsilności.
— Czy rzeczywiście jestem bezsilny? — pytał sam siebie.
Na to pytanie nie znajdował na razie odpowiedzi.
Trzy lata tworzył, napisał szereg rzeczy, które krytyka przyjęła wprost z entuzjazmem. Posunięto się tak daleko, że twierdzono, iż po długim zastoju dopiero on pchnął polską sztukę dramatyczną na wyżyny. Tak — ale wtedy całych lat trzy kochał się w Hance. Wtedy nie ośmielał się marzyć o pięknej artystce, jako o swej przyjaciółce. Kochał cierpliwie, krył się ze swoją miłością, czasem tylko myślał o jej zdobyciu. Wiedział, że małe ma szanse podobania się. Nie był urodziwy. Jego wielka, chuda sylwetka o szybkich, nerwowych ruchach miała w sobie nawet coś śmiesznego. Nie mógł wobec niej odegrać roli Don Juana. Postanowił odgrywać rolę człowieka nieszczęśliwego. W bogatej fantazji tworzył obrazy tragicznych nieporozumień, wplatał w nie swoją osobę, lub wymyślał typy ludzi podłych, których on z nieuleczalnym optymizmem chciał przekształcić w ludzi szlachetnych. Fantazjował nieszczęśliwą miłość do kobiety złej.
Z całą tą serją obrazów swej fantazji wchodził wieczorną godziną do jej zacisznego pokoju, siadał w miejscu, gdzie światło nie padało na jego twarz i opowiadał o rzekomych tragedjach swego życia. Czasem żalił się, jak dziecko. Młoda artystka pocieszała go wtedy, odwoływała od szaleńczych zamiarów, z którymi przed nią żonglował z udaną nonszalancją.
Aż przyszedł moment, gdy zatracił własny krytycyzm, fantazję zmieszał wtedy tak dalece z rzeczywistością, że zaczął się czuć człowiekiem nieszczęśliwym i w ciszy swego pokoju płakał sam nad sobą. W tych latach urojonych cierpień tworzył, tworzył rzeczy niepowszednie, nawet wielkie. Dyrekcje teatrów ubiegały się o prawo wystawiania jego sztuk. Wreszcie stał się wielkim. Dochody miał nadspodziewane.
Wreszcie przyszedł upragniony wieczór. Wieczór ten jakby rylcem utrwalił się w jego mózgu.
Była zima.
Artystka drzemała na szerokiej otomanie — obok niej leżały rozsypane kartki roli. Cicho w sunął się do pokoju. Usiadł u jej nóg, chłodne róże położył lekko na jej piersiach. Zapach kwiatów obudził artystkę z półsnu. Przycisnęła kwiaty do rozpalonych skroni.
Wtedy wyjawił jej swoje pragnienia: Chciałby wyrwać ją z pod wiszarów czarnych chmur, z ulic pokrytych brudnym śniegiem, a przenieść ją tam, gdzie fale lazurowego morza w zatoce La Marsa rozbijają się w słońcu na tysiące kolorowych kropel, tam, gdzie na złotym piasku diun tworzy oaza barwną plamę.
Czy trudno przy jego zarobkach, które trwoni z kolegami w knajpach warszawskich, wybrać się teraz do Tunisu?
Pani Hanka nie odpowiedziała. Położyła miękkie, ciepłe palce na jego ręce. Długo trwali wtedy w dziwnym nastroju...
Gdy pierwsze promienie słońca czerwieniły dachy sąsiednich domów, zbudzili się z gorączkowego snu.
Wkrótce po tej nocy wyjechali, by przeżyć bajkę wśród zielonych palm Tunisu. Tam stworzył najpotężniejsze swoje dzieło.
Gdy powrócili do Warszawy, wynajął mieszkanie przy Natolińskiej. Zamieszkali w nim oboje. Od tej chwili żył z nią, wchłaniał ją zupełnie. Dwa lata, spędzone w wspólnym mieszkaniu uważał za najszczęśliwsze w swem życiu, — ale przestał fantazjować, był już sobą, przestał pisać, jakby miłość wypędzała z jego duszy i mózgu całą twórczość. O to powstawały między nimi najpierw drobne, potem coraz większe scysje. Ona w dalszej jego twórczości widziała swoje wielkie nadzieje — on próbował pisać, — ale nie szło.
— Zamilkłem, jak historyczny Pierre Vidal — zaśmiał się tak głośno, że aż oprzytomniał.
Spostrzegł, że zapędził się za daleko, mijał drogę Królewską i bezmyślnie kierował się do Wilanowa. Stanął, otarł pot z czoła, który spływał kroplami, zatrzymywał się na jego gęstych brwiach, rozlewał się po rozgorączkowanych policzkach. Spojrzał na zegarek: dochodziła szósta. Zdjął palto, przewiesił je przez ramię. Zawrócił do miasta. Z krainy marzeń wracał do rzeczywistości.
— Co ja jej dziś powiem? — to pytanie, jak ostry gwóźdź w bijało się boleśnie w jego mózg.
Mijał Belweder, a odpowiedzi jeszcze nie znajdował.
Mimo wczesnej pory, ruch w mieście był już duży. Wozy z pieczywem i mlekiem wymijały się szybko, aby na czas zaprowiantować Warszawę. Przepełnione aż po stopnie wozy tramwajowe wiozły robotników w dół nad Wisłę. Służące biegły szybko po zakupy, aby odrobić szybkim krokiem przydługie minuty snu. W ten korowód ludzki wplatała się czasem jakaś nitka życia nocnego. Wóz z jarzyną nie mógł wyminąć dorożki, która wiozła mocno zmęczone towarzystwo z dancingu.
Karnicki przystanął chwilę na rogu Alei Ujazdowskich, by w blaskach rannego słońca obserwować wczesny ruch ulicy. Od świeżo polanych chodników wiał miły chłód, promienie słońca nie nasycały jeszcze żarem. Spojrzał na niebo, — błękitu ciemnego jak farbka, nie psuła ani jedna chmurka. Nagle za plecami usłyszał dyszkant roznosiciela gazet:
— Kurjer! Kurjer! Bestjalskie morderstwo w hotelu Mincerowej!
Karnicki drgnął. Kupił gazetę. Na pierwszej kolumnie grubemi czcionkami, opisany był fakt zamordowania emigranta rosyjskiego. Z ogromną ciekawością czytał szczegóły tajemniczego morderstwa, potem wzruszył ramionami.
— Dziwne, dla kogo życie tego nędzarza mogło przedstawiać jakąś wartość? — szepnął sam do siebie.
Schował gazetę do kieszeni i skierował się wolnym krokiem na Natolińską, a w głowie jego kłębił się natłok dziwnych myśli.


ROZDZIAŁ III.
Na martwym punkcie.

Prokurator Zabielski opracowywał przeciw spółce „Metallum“ akt oskarżenia. Struktura oskarżenia nie była łatwa. Cała plejada umów i kontraktów,