Sąd nad Antychrystem/I

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Aleksander Błażejowski
Tytuł Sąd nad Antychrystem
Wydawca Ilustrowany Kurier Codzienny
Data wyd. 1927
Druk Drukarnia Ilustrowanego Kuriera Codziennego
Miejsce wyd. Kraków
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
ROZDZIAŁ I.
Morderstwo.

Upał uliczny dochodził do najwyższego napięcia. Słońce nagrzewało mury kamienic, płyty chodników i asfalt jezdni, które, jak olbrzymie radjatory wydzielały ze siebie niemożliwe do zniesienia gorąco. Nawet na najruchliwszych ulicach Warszawy ruch słabnął, ludzie chowali się do mieszkań, cukierń i restauracji. Dorożkarze, których obowiązek trzymał na rozpalonych ulicach, szukali schronienia pod podniesionemi budami wehikułów. Ani jedna chmurka nie dawała nadziei, że żar ustanie, a deszcz ochłodzi nagrzane powietrze.
W tym zalewie promieni słonecznych biegł od strony ulicy Chmielnej jakiś starszy, ubogo ubrany człowiek. Co chwila przystawał, chwytał w zmęczone płuca gorące powietrze, ocierał pot z czoła, a po chwili biegł dalej z jeszcze większą energją. Rzadcy w tym miejscu przechodnie patrzyli ze zdziwieniem, nie mogąc zrozumieć, że w taką kanikułę może ktoś do czegoś się spieszyć.
Na roku Szpitalnej człowiek ów przystanął, jakby namyślając się nad czemś, a potem wolniejszym już krokiem powlókł się do domu, w którym mieścił się komisarjat policji.
W ciasnym pokoju inspekcyjnym, mimo zapuszczonych żaluzji, panowała trudna do zniesienia duszność. Ciepłe powietrze zdawało się usypiać nietylko urzędników, ale nawet muchy, które senne i ociężałe rezygnowały ze zwykłej natarczywości i przylepione do brudnych ścian i sprzętów, drzemały.
Na twarzy przybyłego, znać było wielkie zdenerwowanie. Co chwila chrząkał, ocierał pot z czerwonej, jak burak twarzy. Po dłuższej dopiero chwili zauważono go w komisarjacie.
— Z czem? — spytał szorstko urzędnik policyjny.
— Ja tu w bardzo ważnej sprawie i tylko do pana komisarza... — z akcentem mazurskim odpowiedział przybyły.
— Czy nie za wysoko idziecie ze sprawą? — zadrwił urzędnik.
— Nie po dowcipy przyszedłem... Proszę mnie zameldować — odpowiedział przybyły, ścierając ostatnie krople potu z blednącej nieco twarzy.
Urzędnik wstał ociężale z krzesła, przeszedł do drugiego pokoju, aby zameldować klijenta. Meldowanie musiało trwać długo, bo nieznajomy czekał sporą chwilę, zanim dopuszczono go przed oblicze dygnitarza.
W gabinecie przybysz stracił dawny impet i energję. Stał chwilę, nie mogąc się zdobyć na wykrztuszenie celu swej wizyty, przestępował tylko z nogi na nogę, choć pot już dawno w siąkł w jego brudne, dawno nieczesane włosy.
— No z czem tak ważnem? — huknął komisarz policji.
— Panie komisarzu, wielkie nieszczęście spotkało kamienicę, w której jestem stróżem. Pan komisarz już wiedzą, tam na Chmielnej... już dwadzieścia lat pilnuję domu i takiego nieszczęścia nie było nawet za Moskala...
— Co za nieszczęście? Mówcie odrazu, bo nie mam czasu — bronił się komisarz przed zbyt długim wstępem opowiadania.
— Stało się wielkie nieszczęście. Ktoś zamordował lokatora w hotelu Mincerowej.
— Zamordował?
— Zamordował panie komisarzu. Nie wiem kiedy ukręcili mu kark, wczoraj, czy dziś rano, dość, że zamordowali człowieka. Krwi w pokoju tyle, że jeszcze czerwono mi przed oczyma...
— Kiedy zauważyliście morderstwo?
— A dopiero co zobaczyłem i duchem tu biegłem, a ciągle mi się zdawało, że zamordowany za mną goni...
— Nie opowiadajcie głupstw, tylko mówcie krótko, co widzieliście.
— Ano mieszkał w Mincerowej jeden Moskal, co to niby od bolszewików uciekł. Biedny był jak szczur z placu Grzybowskiego, tak, że usługiwałem mu, a zysku to żadnego nie miałem... Wstawał zawsze późno, coś około jedenastej, i dawał co dnia złotówkę. Za nią kupowałem mu bułki na Brackiej i mleko przynosiłem z Nadświdrzańskiej. Dziś o jedynastej lecę do niego na piąte piętro po złotówkę. Mija mnie jakiś młody facet. Oczy ma takie, jakby czort wie czego się przestraszył. Pędzi, jak by go kto batem poganiał, mało, że mnie na schodach nie przewrócił. Widzę, że ucieka, tak myślałem, że pewnie u Mincerowej z dziewczętami miał jakieś nieprzyjemności, — pan komisarz już wie... Ale słucham, — wszędzie cicho, żadnej kłótni, dziewczęta pewnie śpią. Idę na korytarz do tego Moskala, otworzyłem drzwi, a tu story spuszczone i ciemno jeszcze w pokoju, ledwie krok zrobiłem, nastąpiłem butem na coś twardego na ziemi. Patrzę: mój Moskal leży na podłodze brzuchem do ziemi, a głowę przyłożył tak do podłogi, jakby czegoś tam słuchał... Widzę: jakieś papiery porozrzucane na podłodze i na stole, wszędzie dużo krwi, a stół w pokoju tak dziwnie otwarty, blatem jakoś do góry... Pędem biegłem na komisarjat, a ciągle zdawało mi się, że Moskal zerwał się z ziemi i pędzi za mną po ulicy...
— Czy mówiliście już komuś o morderstwie?
— Nie, nikomu.
Komisarz policji wyczuł, że chaotyczny mózg tego człowieka nie jest zdolny do logicznego powiązania faktów — zaprzestał więc dalszych pytań, wiedząc z góry, że niczego więcej już się nie dowie. Postanowił natychmiast udać się na miejsce zbrodni. W stał więc od biurka, podszedł do telefonu, połączył się z ekspozyturą śledczą przy Daniłowiczowskiej, donosząc o tragicznym wypadku.
Po upływie kilkunastu minut, policyjne auto zatrzymało się przed domem przy ulicy Chmielnej.
Po zniszczonych, skrzypiących schodach, przedostała się policja na piąte piętro. W długim, ciemnym korytarzu paliła się lampka gazowa o tak zniszczonej siatce, że zaledwie oświetlała kontury drzwi rozmieszczonych systemem hotelowym. Na końcu korytarza stała grupka ludzi, jakaś potwornie gruba żydówka w bardzo kokieteryjnym, ale niemniej brudnym szlafroku, dwie mocno roznegliżowane młode kobiety i wysoki drab o nabrzękłej fizjognomji alkoholika. Wszyscy patrzyli przez szparę uchylonych drzwi do wnętrza pokoju, robiąc przyciszonym głosem uwagi.
Na widok policji, grupka rozstąpiła się, robiąc przejście władzy bezpieczeństwa.
— Ach więc to w umeblowanych pokojach pani Mincerowej popełniono morderstwo... — zauważył z przekąsem komisarz policji.
Otyła żydówka w kokieteryjnym szlafroku drgnęła, jak pod dotknięciem prądu elektrycznego i wysuwając się na czoło grupy, zaczęła w jakimś mieszanym polsko-rosyjskim języku tłómaczyć:
— Tak jest, panie komisarzu. U mnie mieszkał ten zawołoka. Czy pan myśli, że coś płacił? Sześć miesięcy od tego łobuza grosza nie widziałam, a teraz jeszcze taki skandal zrobił na całą Warszawę. I to wszystko za moją litość i dobre serce. Mogłam dawno jak psa wyrzucić. Źle zrobiłam i teraz mam policję w moim porządnym hotelu...
Komisarz policji rozglądał się ciekawie w koło, jakby badał rozkład mieszkania.
— Czy wszyscy lokatorowie hotelu są w domu? — spytał.
— Co znaczy wszyscy? — pytała niby nierozumiejąc żydówka. Ma się rozumieć, że są wszyscy i wskazując na stłoczoną grupkę, mówiła: — „Te wszystkie państwo mieszkają u mnie“.
— Ile tu jest pokoji i kto je zajmuje?
— Dwa i kuchnię ja zajmuję, jako gospodyni, dwa te panienki, jeden zajmuje pan Gwoździk, a ten łajdak Gałkin, ten brodiaga zajmował ten tu pokój.
— Czy do pokoju zamordowanego prowadzi jedno tylko wejście?
— Tak, jedno — odpowiedziała z jakimś dziwnym wahaniem żydówka.
— No dobrze, a teraz nie wolno nikomu wydalać się, aż na to zezwolę — ostrym tonem rzucił komisarz.
Dwu posterunkowych stanęło u wejścia do korytarza, odcinając lokatorów hotelu pani Mincerowej od reszty domu. Komisarz Borewicz pchnął brudne, białe drzwi, prowadzące do pokoju zamordowanego. Dwu wywiadowców weszło z nim do wnętrza.
W dużym pokoju, wyklejonym krzyczącemi, podartemi tapetami, przez które przeglądał odrapany tynk i cegły, leżał trup jakiegoś potwornego człowieka. Zwłoki leżały tak blisko progu, że policja musiała przez nie przekroczyć.
Okna pokoju zasłonięte były podartymi żaluzjami. W zmroku zaledwie można było odróżnić kontury poszczególnych, rozstawionych przedmiotów. Komisarz polecił jednemu z wywiadowców, podnieść żaluzje. Poplątane i zawęźlone sznurki, utrudniały jednak długo wykonanie polecenia. Po mozolnej pracy, udało się wreszcie wpuścić do pokoju snop światła dziennego. Teraz dopiero, w świetle dnia, zwłoki zamordowanego wystąpiły w całej swojej potworności.
Na lepkiej od brudu i krwi podłodze, leżał mały garbus z rozkrzyżowanemi rękami, jakby pełzał po ziemi. Głowa odwrócona była w bok. Zamordowany patrzał z jakimś przerażeniem szklannemi oczyma w kąt pokoju. Tył głowy był zmiażdżony uderzeniami twardego przedmiotu. Na włosach silnie zlepionych krwią, znaczyły się białe cząsteczki mózgu. Krew spływała jeszcze ciągle z głowy, sączyła się błyszczącemi pasemkami po bladej, dużej twarzy, tworząc na ziemi obfitą kałużę. Przez szerokie, otwarte usta przeglądąły anemiczne dziąsła, z których wychodziły żółte zęby o odsłoniętych szyjkach. Mogło się zdawać, że garbus szczerzy zęby do niewidzialnego przeciwnika. Chude palce zamordowanego zaciskały jakiś zwój pomiętych papierów tak kurczowo, jakby właśnie o te papiery toczyła się straszna walka, którą garbus przypłacił życiem.
Obok zwłok, na małym stoliku, stały dwie brudne szklanki z niedopitą herbatą. Zdaje się, że garbus przed śmiercią gościł swego mordercę. Tuż obok stolika stał duży fotel pluszowy o silnie zniszczonych sprężynach. Na środku pokoju stał stół bardzo dziwacznej budowy. Powierzchnia tego stołu otwierała się na ukrytych zawiasach, jak wieko długiego fortepianu, tworząc z drugą powierzchnią stołu wielką, a płytką szufladę, szczelnie wypełnioną papierami. Na papierach znaczyły się krople rozprysłej krwi. Widocznie obok tego stołu garbus otrzymał śmiertelne uderzenie. W rogu pokoju naprzeciw drzwi wchodowych stało łóżko, raczej rozesłany barłóg o brudnej pościeli.
Komisarz Borewicz pochyliły się nad zwłokami.
— No, ale tęgo uraczono go w głowę — powiedział, przyglądając się ranie.
— Chyba młotkiem rozłupano mu czaszkę — poddał jeden z wywiadowców.
— Ciekawe, co za papiery trzyma tak mocno w ręce, jakby jakiś skarb!
Wywiadowca chwycił rękę zabitego, próbując wyjąć z niej zwój papierów. Długie, chude palce stawiły jednak tak silny opór, jak stalowe kleszcze. Palce roztworzono sztabką żelazną, a plik zwiniętych papierów upadł wreszcie na ziemię. Były to długie, wąskie taśmy papieru, pokryte drobną szyfrą, które niezwykle cierpliwa ręka znaczyła, jak miniaturowy alfabet Morsego. Nagle ze zwitku papieru wysunął się przedarty, długi banknot studolarowy, i z szelestem upadł na podłogę.
— Bogaty musiał być chłop, skoro tak darł dolary — zauważył cynicznie jeden z wywiadowców i sam tylko roześmiał się ze swego brutalnego dowcipu.
Po dokładnem obejrzeniu zwłok i przeszukaniu kieszeni, w których nic nie znaleziono, policja przystąpiła do dokładnego badania pokoju. Ściany nie wykazywały nic podejrzanego, tak, że zamierzano już zaniechać tych badań, gdy nagle jeden z wywiadowców zauważył.
— Panie komisarzu, ta gruba żydówka mówiła, że do pokoju jest tylko jedno wejście, a tu przecież są jakieś drzwi tapetowe...
Rzeczywiście w brudnych tapetach znaczył się regularny kwadrat małych, wąskich drzwi. Drzwi te były zamknięte. Klucza przy nich nie było.
Zawołano Mincerową. Komisarz policji podniesionym głosem zwrócił uwagę:
— Twierdziła pani, że do tego pokoju prowadzi tylko jedno wejście, a widzę, że przez drzwi tapetowe równie dobrze można było wejść do pokoju zamordowanego. Niedobrze okłamywać policję...
Ostry ton głosu komisarza skonsternował otyłą kobietę. Zaczęła tłómaczyć się:
— Panie komisarzu, naprawdę zapomniałam o tych drzwiach. Nigdy do tego mieszkania nie wchodziłam. Chyba dwa lata tu nie byłam...
— Może pani powie, gdzie klucz od tych drzwi?
— Klucza nie było. Nawet gdy wynajmowałam mieszkanie... Nie był mi zresztą potrzebny, bo wynajmowałam każdy pokój oddzielnie...
— Gdzie te drzwi prowadzą.
— Do pokoju jednej z panienek...
Borewicz pokiwał głową jakby powątpiewał w prawdziwość zeznań Mincerowej. Następnie kazał wywiadowcy otworzyć drzwi wytrychem. Stary, zardzewiały zamek stawiał silny opór, wytrych ze zgrzytem zaczepiał o sprężynę, jednak zasuwa nie puszczała.
— Zamek jest strasznie zardzewiały i zepsuty, nie wiem czy zdołam go odkręcić — zauważył wywiadowca, ocierając pot z czoła.
Narazie niech pan zaniecha tej pracy, a zrobi zdjęcie daktyloskopijne. Ja tymczasem przejrzę papiery, rozrzucone po podłodze — rozkazał komisarz Borewicz.
Przetrząśnięto każdy schowek, każdą szufladę, przeszukano nawet dziury w tapetach.
Około godziny czwartej przybyła na miejsce komisja sądowo-lekarska.
Był już późny wieczór, gdy policja i sędzia śledczy ukończyli badania i przeciskali się w bramie przez tłum ciekawych, którzy na wiadomość o morderstwie, oblegali do późnej nocy dom przy ulicy Chmielnej.


ROZDZIAŁ II.
Silne rozdźwięki.

Premjera w teatrze przeciągała się do nieskończoności. Przed budynkiem teatru stał długi wąż dorożek, czekając niecierpliwie na koniec przedstawienia. Oświetlona tarcza zegara ratuszowego wskazywała już północ, gdy wreszcie przed wejściem zapaliły się mleczne kule lamp łukowych i służba teatralna z pośpiechem otworzyła podwójne skrzydła bramy. Za chwilę wysypały się rzadkie grupki szczęśliwców, którzy pierwsi zdołali docisnąć się do garderoby. W kilka minut za nimi ruszyła szeroka masa ludzka, zatrzymywała się na chodnikach, rozdzielając się po chwili na długie, wąskie pasemka, odpływające w różne strony miasta. Trzeszczenie motorów, ryk syren automobilowych, nawoływania dorożkarzy, górowały nad gwarem śmiechu i rozmów ludzkich.
Mimo skwaru lipcowego, który zdołał wygnać już znaczną ilość mieszkańców Warszawy na letniska, na dzisiejszej premjerze był komplet. Nazwisko Juljana Saji, młodego i modnego komedjopisarza, który iście z francuską finezją zlepiał kolorowe baloniki dowcipnych djalogów, trafnych aforyzmów,