Rozkosz (D’Annunzio, tłum. Ruffer, 1906)/XII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Gabriele D’Annunzio
Tytuł Rozkosz
Wydawca Księgarnia Polska B. Połonieckiego
Data wyd. 1906
Druk Drukarnia Słowa Polskiego
Miejsce wyd. Lwów
Tłumacz Józef Ruffer
Tytuł orygin. Il Piacere
Źródło Skany na Commons
Inne Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XII.

Pani Maryo, proszę zostawić tej minucie jej słodycz, proszę mi pozwolić wyrazić całą swoją myśl!
Ona wstała. Rzekła powoli, bez oburzenia, bez surowości, z widocznem wzruszeniem w głosie:
— Proszę mi wybaczyć. Nie mogę pana słuchać. Bardzo mnie to boli.
— Będę milczał. Zostać, pani Maryo; proszę.
Usiadła na nowo. Była jak za czasów w Schifanoji. Nic nie mogło przewyższyć wdzięku tej przesubtelnej głowy, która zdawała się być przygniecioną bujną masą włosów, jak bożą karą. Miękki, delikatny cień, podobny do spływu dwu przejrzystych idealnych tonów, fijoletowego i niebieskiego, otaczał jej oczy, które nań obracały ciemnobrunatne źrenice smagłych aniołów.
— Nie chciałem — dodał Andrzej pokornie — nie chciałem nic innego tylko przypomnieć pani moje słowa z ongi, te których pani wysłuchała rankiem w parku, na ławce marmurowej, pod wiśniami morskimi, w niezapomnianej dla mnie i prawie świętej w mej pamięci godzinie...
— Przypominam je sobie.
— Otóż od tego czasu mój bolesny stan stał się smutniejszy, mroczniejszy, okrutniejszy. Nie potrafię nigdy wypowiedzieć pani wszystkich swoich cierpień, wszystkich swoich zwątpień; nie potrafię nigdy wypowiedzieć pani dreszczu szczęścia, wzlotu całej mojej istoty ku nadziei, skorom na chwilę ważył się pomyśleć, że wspomnienie o mnie może żyje także w sercu pani.
Mówił akcentem tym samym, co w ów odległy poranek; zdawało się, że go zdjęło to samo uczuciowe upojenie. Wszystkie smutki cisnęły się mu na wargi. A ona słuchała, z głową pochyloną, nieruchoma, prawie w postawie z owego dnia; a jej usta, wyraz jej ust, daremnie gwałtem zaciskanych, jak owym razem, zdradzał rodzaj bolesnej rozkoszy.
— Czy sobie pani przypomina Vicomile? Czy sobie pani przypomina las w ów październikowy wieczór, kiedyśmy sami przezeń jechali?
Donna Marya lekko skłoniła głową, jakby potwierdzając.
— A słowo, które mi pani powiedziała? — dodał młodzieniec, bardziej pokorny, lecz z natężonym wyrazem namiętności w głosie, zbliżając się do niej zupełnie, jak, żeby módz zajrzeć w jej oczy, które trzymała jeszcze opuszczone.
Podniosła na niego, te dobre, litosne, boleściwe oczy.
— Przypominam sobie wszystko — odrzekła — wszystko, wszystko. Czemuż miałabym przed panem zakrywać swoją duszę? Pan jest umysłem szlachetnym i wielkim; i ja ufam pańskiej szlachetności. Czemuż miałabym zachowywać się wobec pana jak kobieta pospolita? Czyż owego wieczora nie powiedziałam panu, że pana kocham? Słyszę w pańskiem pytaniu inne pytanie. Pan mnie pyta, czy go jeszcze kocham.
Ociągała się chwilę. Wargi jej drżały.
— Kocham pana.
— Maryo!
— Lecz pan musi wyrzec się na zawsze mojej miłości, pan musi oddalić się odemnie; musi pan być szlachetny i wielki, i wielkoduszny, i oszczędzić mi walki, której się boję. Wycierpiałam wiele, panie Andrzeju. Umiałam cierpieć, lecz myśl, że musiałabym walczyć z panem, bronić się przeciw panu, napełnia mnie szalonym strachem. Pan nie wie, kosztem jakich poświęceń zdołałam pozyskać pokój serca; nie wie pan, jak wysokich i drogich wyrzekłam się ideałów. Biedne ideały! Stałam się inną kobietą, bo trzeba było koniecznie stać się inną; stałam się kobietą pospolitą, gdyż tego wymagał obowiązek.
Miała w głosie smutek poważny i słodki.
— Spotkawszy pana, uczułam, że naraz rozbudzają się we mnie dawne sny, uczułam, że odżywa moja dawna dusza; i w pierwszych dniach oddałam się rozkoszy, zamykając oczy na dalekie niebezpieczeństwo. Myślałam: — on niczego nie dowie się z moich ust; ja nie dowiem się niczego z ust jego. — Byłam prawie bez skruchy, prawie bez lęku. Lecz pan przemówił; powiedział mi pan słowa, których nie słyszałam była nigdy; pan mi wydarł wyznanie... Niebezpieczeństwo zjawiło się przedemną pewne, jawne, wyraźne. I oddałam się jeszcze jednemu marzeniu. Pańskie cierpienia przygniatały mnie, sprawiały mi głęboką udrękę. Myślałam: zbrukała go nieczystość; gdybym ja zdołała oczyścić go! Byłoby dla mnie szczęściem, być całopaleniem dla jego odrodzenia. — Pański smutek przyciągał mój smutek. Zdawało się mi, że może nie potrafiłabym pana pocieszyć, lecz, że możeby pan doznał ulgi słysząc, że jakaś dusza odpowiada wieczyście amen na modły pańskiej boleści.
Wymówiła ostatnie słowa z taką duchową podniosłością w całej postaci, że Andrzeja przeszła fala rozkoszy prawie mistycznej; i jego jedynem pragnieniem, w tej chwili, było wziąć obie jej ręce i wytchnąć niewymowne upojenie na te drogie, delikatne, nieskalane ręce.
— To jest niemożliwe! To jest niemożliwe! — mówiła dalej, potrząsając głową ruchem żalu. Życie jest niezbłagane. Nie chcąc, zniszczyłby pan całe jedno życie, a może nietylko jedno...
— Maryo, Maryo, nie mówić tak! — przerwał młodzieniec, zwracając się jeszcze bardziej ku niej, biorąc ją za rękę, bez gwałtowności lecz z rodzajem błagalnego drżenia, jakby przed spełnieniem czynu czekał znaku przyzwolenia. — Zrobię to, czego pani zażąda; będę pokorny i posłuszny; jedynem mojem pragnieniem jest słuchać pani; jedynem mojem pożądaniem jest umrzeć w imię pani. Wyrzec się pani, to znaczy wyrzec się zbawienia, upaść na zawsze w zagładę, nie podnieść się nigdy więcej. Kocham panią tak, jak tego nie zdoła wyrazić nigdy żadne ludzkie słowo. Potrzebuję pani. Pani jest jedynie prawdziwą, pani jest Prawdą, której szuka mój duch. Reszta jest marna; reszta jest niczem. Wyrzec się pani jest jak wejść w progi śmierci. Lecz jeśli moje poświęcenie zdoła pani zachować pokój, winienem pani poświęcenie. Proszę się nie lękać, pani Maryo. Nie zrobię pani nic złego.
Trzymał jej rękę w swojej, nie uciskając. Słowa jego nie miały ognia, lecz były pokorne, stroskane, smutne, pełne niezmierzonego przygnębienia. I litość złudziła Maryę tak, że nie cofnęła ręki i oddała się na kilka minut czystej rozkoszy tego lekkiego dotknięcia. Była w niej rozkosz tak subtelna, że prawie zdawała się nie mieć żadnego organicznego odgłosu; było to tak jak gdyby treściwy fluid wpływał w jej palce i rozlewał się poza palce linią nieokreślenie harmonijną. Kiedy Andrzej zamilkł, niektóre słowa, wymówione w parku, niezapomnianego poranka, wróciły jej na pamięć odżywione świeżym dźwiękiem jego głosu, poruszone nowem wzruszeniem: „Sama obecność pani wystarczała, by mi dać upojenie. Czułem, że płynie w moich żyłach jak krew i wnika w mojego ducha, jak nadludzkie uczucie...“
Nastąpiła przerwa pełna milczenia. Słychać było od czasu do czasu jak wiatr potrząsał szybami okien. Z wiatrem dochodził daleki krzyk, zmięszany z turkotem wozów. Weszło światło zimne i błyszczące, jak źródlana woda; w kątach i pośród firanek złożonych z tkanin Dalekiego Wschodu gromadził się cień; tu i ówdzie na meblach pobłyskiwały inkrustacye z jadu, z kości słoniowej, z perłowej macicy; wielki złocony Buddha widniał w głębi, pod rajską muzą. Te egzotyczne kształty użyczały pokojowi nieco ze swej tajemniczości.
— O czem pani teraz myśli? — zapytał Andrzej. — Czy nie myśli pani o mojej zgubie?
Ona zdawała się pogrążona we wątpliwościach. Była na pozór niezdecydowana, jak gdyby słuchała dwu wewnętrznych głosów.
— Nie umiem panu powiedzieć — odpowiedziała, przechodząc lekko ręką po swem czole — nie umiem panu powiedzieć, jakie dziwne przeczucie przygnębia mnie od długiego czasu. Nie wiem czemu, lecz boję się.
Dodała po przerwie:
— Myśleć, że pan cierpi, że pan, mój biedny przyjacielu, jest chory, i że nie będę mogła ulżyć panu w cierpieniu, że panu mnie zabraknie w godzinie trwogi, że nie będę wiedziała, kiedy mnie pan będzie wzywał... Mój Boże!
Miała w głosie drżenie i prawie bezsilność płaczu, jak gdyby zaparło się jej gardło. Andrzej opuścił głowę, milczący.
— Myśleć, że dusza moja zawsze będzie szła za panem i, że nie będzie mogła nigdy spłynąć się z pańską, nie będzie mogła nigdy być przez pana zrozumianą... Biedna miłości!
Miała w głosie pełno łez, usta zmienione boleścią.
— Niech mnie pani nie opuszcza! — przerwał młodzieniec, ujmując obie jej ręce, prawie na klęczkach, pod wpływem wielkiej egzaltacyi.
— Nie będę panią o nic prosił; nie chcę od pani niczego prócz współczucia. Współczucie, któreby mnie spotkało ze strony pani, byłoby mi droższe od namiętności każdej innej: pani o tem wie. Same ręce pani zdołają mnie uleczyć, zdołają mnie przywrócić życiu, dźwignąć z upadku, oddać wiarę, uwolnić od wszystkich złych rzeczy, które mnie zatruwają i napełniają przerażeniem. Te drogie, drogie ręce...
Schylił się, by je ucałować i długo przyciskał do nich usta. Zamknął oczy z wyrazem najwyższej słodyczy, mówiąc powoli, nieokreślnym akcentem:
— Czuję, że pani drży.
Ona podniosła się, drżąca, zmięszana, bledsza niż ongi, w pamiętny poranek, kiedy szła popod kwiatami.
Wiatr wstrząsał szybami; dolatywał hałas jakby wzburzonego tłumu. Owe krzyki śród wiatru, przychodzące od Kwirynału, powiększyły jego wzruszenie.
— Żegnam. Błagam, panie Andrzeju; niech pan dłużej tu nie zostaje, zobaczy mnie pan innym razem, kiedy pan zechce. Lecz teraz żegnam. Błagam pana!
— Gdzie panią zobaczę?
— Na koncercie, jutro. Żegnam.
Była cała tak zmięszana, jakgdyby dopuściła się jakiej winy. Odprowadziła go aż do drzwi pokoju. Zostawszy sama, zawahała się, nie wiedząc, co począć; trwała jeszcze w objęciach lęku. Czuła, że jej wokoło oczu mocnym ogniem płoną policzki i skronie, podczas gdy na reszcie ciała przechodził ją dreszcz; lecz na rękach odcisk ukochanych ust trwał jak pieczęć. Był to odcisk słodki i byłaby pragnęła, żeby trwał niezniszczalnie, jak pieczęć boża.
Rozglądnęła się wokoło. W pokoju światło zanikało, kształty gubiły się w półcieniu, wielki Buddha gromadził w swem złoceniu szczególniejszą jasność. Hałasy dolatywały i gasły, naprzemian. Podeszła ku jednemu oknu, otwarła je, oparła się. Mroźny wiatr wiał na ulicy, na której w stronie piazza di Termini już zaczynały zapalać się latarnie. Naprzeciwko, drzewa willi Aldobrandini gięły się, zaledwie trochę zabarwione odcieniem czerwonawym. Nad Torre delle Milizie zawisała olbrzymia fijoletowa chmura, samotna na niebie.
Wieczór wydał się jej złowrogi. Cofnęła się; usiadła na miejscu świeżej rozmowy. — Czemu Delfina nie wracała? — Chciałaby była uniknąć wszelkich zastanowień, wszelkich rozmyślań. A jednak jakaś niewiadoma słabość zatrzymywała ją na tem miejscu, gdzie przed kilku minutami, Andrzej oddychał, mówił, wyznawał swoją miłość i swój ból. Wysiłki, zamiary, przygnębienia, modlitwy, skrucha czterech miesięcy ginęły, niknęły, stawały się bezużyteczne, w jednej chwilce. Opadła, czując się znużoną, pokonaną, bez woli i bez mocy przeciw zjawiskom moralnym, które ją zaskoczyły, przeciw uczuciom, które ją rozburzyły; i podczas gdy oddawała się lękowi i tęsknocie, w której wszelka odwaga malała, zdawało się jej, że coś z niego faluje w mrokach pokoju i owija całą jej postać nieskończenie słodką pieszczotą.
A następnego dnia, ze sercem drżącem pod bukietem fiołków wchodziła do Palazzo dei Sabini.
Andrzej już czekał jej przy drzwiach sali. Ściskając jej rękę rzekł:
— Dzięki.
Odprowadził ją na miejsce i usiadł obok niej. Mówił do niej:
— Myślałem, że umrę czekając pani. Bałem się, że pani nie przyjdzie. Jakżem pani wdzięczny!
Mówił dalej:
— Wczoraj późnym wieczorem, przechodziłem obok domu pani. Widziałem światło w jednem oknie, w trzeciem ku Kwirynałowi. Byłbym dał nie wiem co, żeby wiedzieć, czy pani tam była...
Także zapytał jej:
— Od kogo ma pani te fiołki.
— Od Delfiny — odrzekła.
— Czy opowiadała pani Delfina o naszem spotkaniu dziś rano na piazza di Spagna?
— Tak; wszystko.
Koncert zaczął się Kwartetem Mendelssohna. Sala była już prawie cała zajęta. Audytoryum składało się przeważnie z pań cudzoziemskich. Było to audytoryum jasne, pełne skromności w ubiorach, pełne skupienia w postawach, milczące i religijne jak w miejscu pobożnem. Fala muzyki przechodziła po nieruchomych głowach, nakrytych ciemnymi kapeluszami, rozprzestrzeniając się w złocistem świetle, w świetle, które spływało z wysoka, przyłagodzone przez żółte firanki, rozjaśnione przez białe i nagie ściany. I stara bezozdobna sala Filharmonii, w której na równomiernej bieli zostawały zaledwie nieliczne ślady fryzów, a nędzne niebieskie portyery już miały rozpaść się, przedstawiała obraz miejsca, które było zamknięte przez cały wiek i właśnie w ten dzień zostało otwarte. Lecz ta barwa starości, ten wygląd biedaczy, ta nagość ścian dodawały nieokreślonego dziwnego smaku wybornej rozkoszy słuchania; i rozkosz ta wydawała się tu wewnątrz tajemniejszą, wyższą, czystszą, wskutek przeciwieństwa. Był to 2-gi lutego, środa: na Monte Citorio Parlament rozprawiał o sprawie Dogali; sąsiednie ulice i place roiły się od ludzi i żołnierzy.
Muzyczne wspomnienia Schifanoji rozbudziły się w umysłach obojga kochanków; odblask owej jesieni oświetlił ich myśli. Przy dźwięku mendelsohnowskiego Menueta rozwinęło się w ich umysłach widzenie willi nadmorskiej, sali przepełnionej wonią poniżej leżących ogrodów, gdzie pośród międzykolumniów przedsionka wznosiły się wierzchołki cyprysów i widniały płomienne żagle na pasie pogodnego morza.
Nachylając się nieco od czasu do czasu ku sijenience, pytał jej Andrzej po cichu:
— O czem pani myśli.
Odpowiadała z uśmiechem tak nikłym, że zaledwie mógł go dostrzedz.
— Czy przypomina pan sobie 23 września? — rzekła.
Andrzej nie rozróżniał dobrze w pamięci tego wspomnienia, lecz potwierdził głową.
Spokojne i poważne „Andante“, w którem panowała podniosła patetyczna melodya, przechodziło po szerokim rozwoju w wybuch boleści. „Finale“ zasadzało się na rytmicznej pełnej znużenia monotonii.
Ona rzekła:
— Teraz następuje pański Bach.
I oboje, kiedy muzyka zaczęła się, doznali instynktownej potrzeby zbliżenia się. Ich łokcie stykały się. Przy końcu każdego ustępu Andrzej nachylał się ku niej, by czytać w programie, który rozłożony trzymała w rękach; i przy tym ruchu naciskał jej ramię, wyczuwał woń fiołków, udzielał jej dreszczu rozkoszy. „Adagio“ było tak potężnie podniosłe w śpiewie, wznosiło się takim lotem na szczyty ekstazy, z tak pełną pewnością rozszerzało się w Nieskończoność, że wydało się głosem istoty nadludzkiej, która jakoby wylewała rytmem radość ze swojego nieśmiertelnego zwycięstwa. Wszystkie umysły były porwane przez nieodpartą falę. Kiedy muzyka ustała, drżenie instrumentów trwało jeszcze kilka minut w słuchaczach. Szmer przebiegł salę od końca do końca. Oklaski wybuchły po przerwie z tem większem życiem.
Oni oboje patrzyli na się oczyma zmienionymi, jakgdyby rozłączyli się po objęciach rozkoszy nie do zniesienia. Muzyka trwała; światło stawało się dyskretniejsze; rozkoszne ciepło czyniło powietrze słodkiem; rozegrzane fiołki Donny Maryi wydawały mocniejszą woń. Andrzej miał prawie złudzenie, że jest z nią sam, gdyż nie widział przed sobą nikogo znajomego.
Lecz mylił się. Odwracając się, w czasie pewnej przerwy, ujrzał Helenę Muti stojącą w głębi sali, w towarzystwie księżny Ferentino. Natychmiast jego spojrzenie spotkało się z jej spojrzeniem. Pozdrowił z daleka. Zdawało się mu, że zauważył na wargach Heleny szczególny uśmiech.
— Kogo pan pozdrawia? — zapytała Donna Marya, odwracając się także. — Kto są te panie?
— Lady Heathfield i księżna di Ferentino.
Zdawało się jej, że słyszy w jego głosie zmieszanie.
— Która jest Ferentino?
— Blondynka.
— Druga jest bardzo piękna.
Andrzej milczał.
— Czy jest angielką? — dodała.
— Nie; jest rzymianką; jest wdową po księciu Scerni, poszła drugi raz za mąż za lorda Heathfield.
— Jest bardzo piękna.
Andrzej zapytał gorliwie:
— Co teraz będą grali?
— „Kwartet“ Brahmsa w „c-moll“.
— Zna go pani?
— Nie.
— Drugi ustęp jest cudowny.
Mówił, żeby ukryć swój niepokój.
— Kiedy panią znowu zobaczę?
— Nie wiem.
— Jutro?
Ona wahała się. Zdawało się, że po jej obliczu przeszedł lekki cień. Odrzekła:
— Jutro, jeśli będzie słońce, przyjdę z Delfiną na piazza di Spagna około południa.
— A jeśli nie będzie słońca?
— W sobotę wieczór pójdę do hrabiny Starnina...
Muzyka zaczęła się na nowo. Pierwszy ustęp wyrażał posępną i męską walkę, pełną tęgości. Romanza wyrażała tęskne lecz bardzo smutne przypomnienie, a następnie wznios powolny, niepewny, słaby, ku jutrzence bardzo dalekiej. Jasny melodyjny zwrot rozwijał się głębokimi modulacyami. Było to uczucie całkiem różne od onego, które ożywiało „Adagia“ Bacha; było bardziej ludzkie, bardziej ziemskie, bardziej elegijne. Przechodził przez tę muzykę dech Ludwika Beethovena.
Andrzeja naszła tak straszna tęsknota, że bał się zdradzić. Wszystka poprzednia słodycz zmieniła mu się w gorycz. Nie miał dokładnej świadomości tego swojego nowego cierpienia; nie umiał ni skupić się ni opanować; wahał się, zgubiony między podwójnym urokiem niewieścim a czarem muzyki, przez żadną z tych trzech mocy nie przeniknięty; doznawał wewnątrz nieokreślonego wrażenia, jakby próżni, w której rozbrzmiewają ustawicznie wielkie uderzenia z bolesnem echem; i myśl jego rozdrabniała się na tysiące urywków, rozdzielała się, rozpadała; i dwa niewieście obrazy kładły się na siebie, zlewały się, niszczyły się wzajemnie, a on nie był mocen rozdzielić ich, nie był w stanie określić swego uczucia ku jednej, swego uczucia ku drugiej. A na dnie tego mętnego wewnętrznego cierpienia, poruszała się niespokojność, spowodowana przez bezpośrednią rzeczywistość, przez praktyczną, żeby tak rzec, przezorność. Nie uniknęła jego uwagi pewna zmiana w zachowaniu Donny Maryi wobec niego; i zdawało się mu, że czuje wzrok Heleny ustawicznie w niego wpity; i nie mógł znaleźć drogi, nie wiedział, czy ma towarzyszyć Donnie Maryi przy wyjściu ze sali czy też zbliżyć się do Heleny. Nie wiedział też czy ten wypadek pomoże mu czy zaszkodzi u jednej lub drugiej.
— Ja idę — rzekła Donna Marya, powstając po romancy.
— Nie czeka pani końca?
— Nie; muszę być w domu na piątą.
— Czy pani pamięta, jutro rano...
Podała mu rękę. Może wskutek ciepłoty zamkniętego powietrza, lekki płomień ożywiał jej bladość. Aksamitny płaszcz, barwy ciemno-ołowianej, obrębiony szerokim pasem chinchilli, pokrywał całą jej postać; a na popielatem futrze przepysznie konały fijołki. Wychodząc, szła z pańską wytwornością, podczas, gdy ta i owa z siedzących pań odwracała się, by na nią patrzeć. I poraz pierwszy zobaczył Andrzej w niej, w kobiecie duchowej, w sijenejskiej madonnie, światową damę...
Kwartet wchodził w część trzecią. Ponieważ światło dzienne zanikało, podniesiono żółte firanki, jakby w kościele. I inne panie opuściły salę. Tu i ówdzie podnosił się szmer. Zaczynało się w audytoryum znużenie i nieuwaga, które są właściwe końcowi każdego koncertu. Wskutek jednego z tych osobliwych zjawisk nagłej elastyczności i zmienności, Andrzej doznał, uczucia ulgi, prawie radości. Naraz pozbył się wszelkiego uczuciowego i namiętnego zakłopotania i rozkosz zawidniała jasno sama jedna jego próżności, jego wyuzdaniu. Myślał, że Donna Marya, przyzwalając na te niewinne schadzki, już postawiła nogę na słodką pochyłość, na której dnie dybie grzech, nieuniknienie nawet na najczulsze dusze; myślał, że trochę zazdrości, mogłoby rzucić znowuż Helenę w jego ramiona i że w ten sposób może jeden stosunek wsparłby drugi; myślał, że może właśnie niejasny lęk, zazdrosne przeczucie przyspieszyły zgodę Donny Maryi na najbliższą schadzkę. Był zatem na drodze do podwójnej zdobyczy. Uśmiechnął się, spostrzegając, że w obydwu przedsięwzięciach trudność przedstawiała się w jednym i tym samym kształcie. Miał przerobić na kochanki dwie siostry, to znaczy dwie, które chciały wobec niego grać rolę sióstr. Także inne podobieństwa między obu wypadkami zauważył, uśmiechając się. — Co za głos! Jakże były dziwne w głosie Donny Maryi akcenty Heleny! — Błysnęła mu szalona myśl, — ten głos mógł dla niego być pierwiastkiem dzieła wyobraźni: na podstawie takiego pokrewieństwa mógł stopić obie piękności, by posiąść z nich trzecią, wyobrażoną, bardziej złożoną, doskonalszą, prawdziwszą, gdyż idealną...
Trzeci ustęp wykonany w nienagannym stylu skończył się wśród oklasków. Andrzej wstał; zbliżył się do Heleny.
— Oh, panie Ugenta. gdzie pan był dotąd? — rzekła doń księżna Ferentino. — Au pąys du Tendre.
— A owa nieznajoma? — rzekła doń Helena, lekkim tonem, wąchając bukiet fiołków wyjęty z rękawa z kuny.
— Jest to wielka przyjaciółka mojej kuzynki: Donna Marya Ferres y Capdevila, żona nowego ministra Gwatemeli — odrzekł Andrzej bez zmięszania. — Piękne stworzenie, bardzo subtelne. Była u Franczeski w Schifanoji, we wrześniu.
— A Franczeska? — przerwała Helena. Nie wie pan, kiedy wróci?
— Mam od niej świeże wiadomości ze San Remo. Ferdynandowi lepiej. Lecz boję się, że będzie musiała zatrzymać się tam kilka miesięcy, może więcej.
— Jaka szkoda!
Kwartet wchodził w ostatni bardzo krótki ustęp. Helena i Ferentino zajęły dwa miejsca, w głębi, wzdłuż ściany, pod bladem zwierciadłem, w którem odbijała się melancholijna ściana. Helena słuchała z głową pochyloną, opuszczając pomiędzy rękoma końce błyszczącego boa z kuny.
— Proszę nas odprowadzić — rzekła do Sperellego, kiedy koncert się skończył.
Wstępując do karety po Ferentino, rzekła:
— Niech pan wsiądzie także. Zostawimy Ewę w palazzo Fiano. Potem pana odstawię, dokąd pan zechce.
— Dzięki.
Sperelli zgodził się. Wjechawszy w Corso musiał powóz posuwać się naprzód powoli, gdyż cała ulica była zapełniona wzburzonymi ludźmi. Od piazza di Montecitorio, od piazza Colonna dolatywały krzyki i rozprzestrzeniały się, jak hałas fal, rosły, opadały, powstawały znowu, zmięszane z dźwiękami wojskowych trąb. Rozruch wzrastał. Wieczór był szary i zimny; zgroza z powodu dalekiej rzezi doprowadzała tłum do wycia; mężczyźni, wywijając wielkimi pękami dzienników, biegiem przecinali tłum; wyraźnie wynurzała się z krzyków nazwa Afryki.
— Dla czterystu szubrawców, co nędznie pomarli — mruknął Andrzej, cofając się, kiedy się już wszystkiemu przypatrzył z okienka.
— Co też pan mówi? — wykrzyknęła Ferentino.
Na rogu palazzo Chigi rozruch wyglądał na bójkę. Powóz musiał zatrzymać się. Helena wychyliła się, by patrzeć; i oblicze jej, oświetlając się zewnątrz mroku odblaskiem latarni i światłem zmierzchu, wydało się prawie śmiertelnie białe, o białości lodowatej, nieco niebieskawej, która rozbudziła w Andrzeju błędne przypomnienie głowy widzianej — nie wiedział już kiedy, nie wiedział już gdzie — w jakiejś galeryi, w jakiejś kaplicy.
— Otóż jesteśmy.
— Nareszcie — rzekła księżna, gdyż powóz dotarł wreszcie do palazzo Fiano. — Zatem do widzenia. Spotkamy się dziś wieczór u Angelieri. Do widzenia panie Ugenta. Czy przyjdzie pan jutro do mnie na śniadanie? Zastanie pan także Helenę, Viti i mojego kuzyna.
— Godzina?
— Pół do pierwszej.
— Dobrze. Dziękuję.
Księżna wysiadła. Służący czekał rozkazu.
— Dokąd chce pan, żebym pana zawiozła — zapytała Helena Sperellego, który już usiadł obok niej na miejscu przyjaciółki.
Far, far away...
— Zatem do pańskiego domu?
I nie czekając innej odpowiedzi, rozkazała:
— Trinita de’Monti, palazzo Zuccari.
Służący zamknął drzwiczki. Powóz potoczył się kłusem, skręcił na via Frattina, zostawiając za sobą tłum, krzyki, hałasy.
— Ach, Heleno, po tak długim czasie... wybuchnął Andrzej, nachylając się, by spojrzeć na pożądaną, która skupiła się w cieniu, w głębi, jakgdyby unikająca zetknięcia.
W przejeździe światło pewnej wystawowej szyby przeniknęło ciemność; i ujrzał, że Helena blada uśmiechała się uwodnym uśmiechem.
Wciąż tak uśmiechając się, ściągnęła sobie ze szyi zwinnym ruchem długie boa z kuny i zarzuciła je naokoło jego szyi, niby lasso. Zdawała się robić to żartem. Lecz tem miękkiem lasso, woniejącem tą samą perfumą, którą Andrzej czuł w marmurkowym futrze przyciągnęła młodzieńca; i milcząc podała mu wargi.
Obojga usta przypomniały sobie dawne zetknięcia, owe spojenia straszne i słodkie, które trwały aż do utraty tchu i dawały sercu złudne wrażenie miękkiego oroszonego owocu, który się w niem rozpływa. Żeby przedłużyć upojenie wstrzymywali oddech. Powóz z via dei Due Mocelli wjechał na via del Tritone, skręcił na via Sistina, zatrzymał się przed palazzo Zuccari.
Helena odtrąciła młodzieńca gwałtownie i rzekła doń głosem nieco zamglonym:
— Wysiądź. Bądź zdrów.
— Kiedy przyjdziesz?
— Kto wie!
Służący otworzył drzwiczki. Andrzej wysiadł. Powóz nawrócił, na via Sistina. Andrzej, cały jeszcze drżący, z oczyma przesłonionymi jeszcze mgłą oszołomienia, patrzył, czy nie zjawi się poza szybą twarz Heleny; lecz nie zobaczył nic. Kareta oddaliła się.
Wchodząc na schody myślał: Nareszcie nawraca się! — Pozostał mu w głowie jakby opar upojenia, w ustach został mu smak pocałunku, w źrenicach błysk uśmiechu, z którym Helena zarzuciła mu na szyję ów rodzaj błyszczącego węża. — A Donna Marya? — Z pewnością zawdzięczał sijenejce niespodziewaną rozkosz. Bez najmniejszej wątpliwości na dnie dziwnego i fantastycznego czynu Heleny był początek zazdrości. Bojąc się może, żeby jej nie umknął, chciała go przywiązać, przynęcić, rozpalić w nim na nowo pragnienie. — Czy mnie nie kocha? — I na cóż mu było wiedzieć to? Co za korzyść? Czar na zawsze prysnął. Żaden cud nie zdołałby rozbudzić choćby jednej najmniejszej części umarłego szczęścia. Wypadało mu zająć się ciałem, które było jeszcze boskie.
Lubował się długi czas rozpatrywaniem przygody. Lubował się zwłaszcza wytwornym i osobliwym sposobem, z jakim Helena swemu kaprysowi dodała smaku. 1 obraz boa zbudził w nim obraz warkocza Donny Maryi, rozbudził bezładnie wszystkie miłosne sny śnione przezeń w obrębie owych bujnych dziewiczych włosów, które niegdyś roztęskniały miłością wychowanki florentyńskiego klasztoru. Na nowo zmieszał dwa pożądania; uśmiechał się do podwójnej rozkoszy; przewidywał trzecią idealną kochankę.
Popadł w refleksyjne usposobienie umysłu. Ubierając się do obiadu, myślał: — Wczoraj, wielka scena namiętności, prawie ze łzami; dziś mała niema scena zmysłowości. I zdawało się mi wczoraj, żem szczery w uczuciu, jakem był dziś szczery w zmysłowości. Nadto, także dziś, godzinę przed pocałunkiem Heleny przeżyłem wzniosłą chwilę liryczną przy boku Donny Maryi. Z tego wszystkiego nie ma śladu. Jutro, z pewnością, zacznę na nowo. Jestem kameleonowaty, chimeryczny, niekonsekwentny, niestały. Wszelki mój wysiłek mający za cel jedność, zawsze będzie daremny. Muszę zgodzić się na to. Mojem prawem jest jedno słowo: NUNC. Niech się stanie wola tego prawa.
Śmiał się ze samego siebie. I od tej godziny zaczęła się nowa faza jego nędzy moralnej.
Bez żadnego względu, bez żadnego wstrętu, bez żadnej skruchy oddał się cały rozbudzeniu swej niezdrowej wyobraźni. Żeby uwieść Maryę Ferres do ustępstwa, używał najsubtelniejszych sztuczek, najdelikatniejszych intryg, łudząc ją właśnie w rzeczach duszy, w duchowości, w idealności, w najwnętrzniejszem życiu serca. Ażeby postępować z jednaką szybkością w zdobyciu nowej kochanki i w odzyskaniu dawnej, żeby korzystać z każdej okoliczności w jednem i drugiem przedsięwzięciu, narażał się na moc przeszkód, kłopotów, niewyraźnych sytuacyi; i uciekał się, żeby z nich wybrnąć, do mnóstwa kłamstw, zmyśleń, marnych wykrętów, poniżających wybiegów, dróg płaskich. Dobroć, wierność, czystość Donny Maryi nie krępowały go. Za podstawę swemu uwiedzeniu podłożył wiersz z psalmu: „Asperges me hysopo et mundabor: lavabis me, et super nivem dealbabor.“ Biedne stworzenie myślało, że ocala duszę, że odkupuje umysł, że oczyszcza swoją czystością skalanego człowieka; wierzyła jeszcze w niezapomniane słowa, słyszane w parku w owo Święto Miłości, w obliczności morza, pod zakwitłymi drzewami. I ta wiara właśnie umocniła ją, podnosiła pośród chrześcijańskich walk, które ustawicznie toczyły się w jej sumieniu, uwalniała ją od podejrzenia, upajała ją rodzajem rozkosznego mistycyzmu, w który wlewała skarby czułości, całą skupioną falę swych tęsknic, najsłodszy kwiat swego życia.
Może poraź pierwszy znalazł się Andrzej wobec prawdziwej namiętności; poraz pierwszy znalazł się wobec jednego z owych wielkich ogromnie rzadkich uczuć kobiecych, które rozjaśniają pięknym i strasznym blaskiem szare i zmienne niebo ludzkich miłości. Nie troszczył się o to. Stał się bezlitosnym katem siebie samego i tego biednego stworzenia.
Każdy dzień był oszustwem, nikczemnością.
We czwartek, 3. lutego, na piazza di Spagna, według umowy na koncercie, spotkał ją wraz z Delfiną przed wystawą złotnika antykwarza. Zaledwie usłyszała jego pozdrowienie, odwróciła się; i płomień zabarwił jej bladość. Oglądali oboje klejnoty z siedemnastego wieku, sprzążki i dyademy ze stras’u, emaljowane szpilki i zegarki, tytonierki złote, z kości słoniowej, z szyldkretu, wszystkie one drobiazgi z umarłego wieku, które w owem świetle porannem tworzyły razem pełne harmonii bogactwo. Wokoło kręcili się kwieciarze ofiarując w koszyczkach żółte i białe narcyzy, pełne fijołki, długie gałęzie migdałów. Przez powietrze szedł dech wiosny. Kolumna Concezione wznosiła się lekko ku niebu, niby łodyga z Rosa mystica na szczycie; Barcaccia była zasypana dyamentami; schody Trinita rozszerzały z błogością swoje ramiona ku kościołowi Karola VIII. pnącemu się dwoma wieżami w błękit upiększony chmurami, w starodawny błękit Piranesi’ego.
— Co za cud! wykrzyknęła Donna Marya. — Słusznie jest pan tak zakochany w Rzymie.
— Oh, pani go jeszcze nie zna! — rzekł do niej Andrzej. — Chciałbym być przewodnikiem pani...
Uśmiechnęła się.
— ... przeżyć obok pani, wśród tej wiosny, wirgiljuszowską sentymentalną sielankę.
Uśmiechała się w całej postawie mniej smutna, mniej poważna. Jej poranne ubranie było pełne skromnej wytworności, lecz objawiało przesubtelny wybór smaku wykształconego na rzeczach sztuki, na delikatnych barwach. Jej stanik skrzyżowany na sposób szalu, był ze sukna szarego, wpadającego trochę w zielone. Wydrzany pas zdobił jej brzegi, a po wydrze biegło wyszywanie z jedwabnego sznurka. Stanik otwierał się na kamizelce, także z wydry. I, jak krój był wyborowego stylu, tak też i akord dwóch tonów, owego nieokreślonego szarego i onego bogatego czerwonawego sprawiał oczom rozkosz.
Zapytała:
— Gdzie pan był wczoraj wieczór?
— Wyszedłem z koncertu wkrótce po pani. Wróciłem do domu; i zostałem tam, gdyż zdało się mi, że duch pani jest obecny. Myślałem wiele. Czy nie czuła pani mojej myśli?
— Nie, nie czułam. Mój wieczór był posępny, nie wiem, czemu? Zdawało się mi, że jestem tak samotna!
Przejechała hrabina Lucoli w dog-cart powożąc gniadym. Przeszła piechotą Julja Moceto, w towarzystwie Juljusza Musellaro. Przeszła Donna Isotta Cellesi.
Andrzej pozdrawiał. Donna Marya pytała go o nazwiska tych pań: nazwisko Moceto nie było dla niej nowe. Przypomniała sobie dzień, w którym je wymówiła Franczeska, przy archaniele Michale Perugina, kiedy Andrzej kartkował swoje rysunki w pokoju Schifanoji; i prowadziła oczami dawną kochankę umiłowanego. Przygnębił ją niepokój. Wszystko to, co wiązało Andrzeja z życiem poprzedniem, kładło na niej cień. Ona byłaby chciała, żeby owo jej nieznane życie, nie było nigdy istniało; chciałaby była wymazać je zupełnie z pamięci tego, który się w niem zanurzał z taką chciwością, a wynurzył z niego z takiem znużeniem, z taką stratą, z tylą zła. „Żyć jedynie w pani i dla pani, bez jutra, bez wczoraj, bez żadnego innego więzadła, bez żadnej innej skłonności, poza światem...“ Były to jego słowa. Oh śnie!
A Andrzeja także gnębił niepokój ale inny. Zbliżała się godzina śniadania, zaofiarowanego przez księżnę Ferentino.
— Dokąd wiedzie droga pani — zapytał.
— Ja i Delfina spożyłyśmy herbatę i „sandwiches“ u Nazarriego, z zamiarem rozkoszowania się potem w słońcu. Wejdziemy na Pincio i może zwiedzimy Willę Medici. Jeśli pan zechce nam towarzyszyć...
Wahał się pełen zakłopotania. — Pincio, Willa Medici, w lutowe popołudnie, z nią! — Lecz nie mógł pominąć zaproszenia; i nękała go także ciekawość spotkania Heleny po wczorajszej wieczornej scenie, gdyż, chociaż poszedł do Angelierich, jej tam nie znalazł. Rzekł z wyrazem zasmucenia:
— Jakie nieszczęście! Muszę być na pewnem śniadaniu za kwadrans. Przyjąłem zaproszenie ubiegłego tygodnia. Lecz gdybym był wiedział, byłbym się uwolnił od każdej umowy. Jakie nieszczęście!
— Niech pan idzie, nie traci czasu. Będą czekali...
Spojrzał na zegarek.
— Mogę pani jeszcze towarzyszyć przez chwilę.
— Mamusiu — prosiła Delfina — idźmy na górę schodami. Szłam wczoraj z miss Dorothy. Gdybyś była widziała!
Kiedy byli w pobliżu Babuino, skręcili, by przeciąć plac. Jakaś dziewczynka natarczywie postępowała za nimi ofiarując wielką gałąź migdału, którą Andrzej kupił i podarował Delfinie. Z hotelów wychodziły panie, blondynki, z czerwonym Baedeker’em w ręku; ciężkie wozy zaprzężone w dwa konie, z metalicznym połyskiem w ozdobach starej mody, krzyżowały się; kwieciarze podnosili ku cudzoziemkom pełne koszyczki, wykrzykując na wyścigi.
— Niech mi pani przyrzeknie — rzekł Andrzej do Donny Maryi, stawiając nogę. na pierwszym stopniu — niech mi pani przyrzeknie, że nie wejdzie bezemnie do willi Medici. Niech się pani na dziś wyrzeknie; proszę.
Zdawała się zajęta jakąś smutną myślą. Rzekła:
— Wyrzeknę się.
— Dzięki.
Schody wznosiły się przed nimi tryumfalnie, zionąc z ogrzanych kamieni przełagodne ciepło; a kamienie miały barwę starego srebra, podobnie jak fontanny w Schifanoji. A Delfina wyprzedzała ich biegiem z zakwitłą gałęzią, podczas gdy we wietrze od biegu ten i ów słaby różowy płatek, ulatywał niby motyl.
Ostry żal przeszył serce młodzieńca. Objawiły się mu wszystkie słodycze sentymentalnej przechadzki po ścieżkach medycejskich, pod niemymi bukszpanami, o tej pierwszej godzinie popołudnia.
— Do kogo idzie pan? — zapytała go Donna Marya po chwili milczenia.
— Do starej księżnej Alberoni — odrzekł Andrzej. — Stół katolicki.
Skłamał jeszcze raz, gdyż instynkt napominał go, że może imię Ferentino wzbudzi w Donnie Maryi jakieś podejrzenie.
— Zatem do widzenia — dodała, podając mu rękę.
— Nie; pójdę aż na plac. Mam swój powóz, który mnie czeka tam. Niech pani spojrzy: tamto jest mój dom.
I pokazał jej palazzo Zuccari, buen retiro, skąpany w słońcu, przedstawiający obraz dziwnej cieplarni, która ściemniała, zbrunatniała od czasu.
Donna Marya spojrzała.
— Teraz kiedy go pani już zna, nie zajdzie pani kiedy... duchem?
— Duchem, zawsze.
— Przed sobotą wieczorem nie zobaczę pani?
— Trudno.
Pożegnali się. Ona, wraz z Deifiną, poszła ku alei. On wsiadł do swego powozu i oddalił się przez via Gregoriana.
Przybył do Ferentino z kilkuminutowem opóźnieniem. Usprawiedliwił się. Helena była tam wraz z mężem.
Śniadanie podano w sali jasnej, wytapetowanej gobelinami z fabryki berberinijskiej, przedstawiającymi sceny groteskowe w stylu Piotra Loar. Wśród tego pięknego groteskowego Seicento zaczął błyskać i wybuchać ogień cudownych docinków. Umysły wszystkich trzech dam były rozweselone i ochocze. Barbarella Viti śmiała się swym silnym, męzkim śmiechem, odrzucając nieco wstecz piękną głowę efeba; a jej czarne oczy spotykały się i mięszały zbyt często z zielonymi oczami księżnej. Helena dowcipkowała ze szczególniejszą żywością; i wydała się Andrzejowi tak odległą, tak obcą, tak niedbałą, że prawie wątpił: — Czyż wczoraj wieczór był to tylko sen? — Ludwik Barbarisi i książę Ferentino wtórowali paniom. Markiz di Mount Edgcumbe trudził się w nudzeniu swojego młodego przyjaciela, pytając go o wiadomości co do najbliższych licytacyi i mówiąc mu o ogromnie rządkiem wydaniu powieści Apuleja Metarmorphoseon zdobyłem przezeń kilka dni przedtem, za tysiąc pięćset dwadzieścia lirów: — ROMA, 1469, in folio. Od czasu do czasu przerywał sobie, żeby śledzić jakiś ruch Barbarelli; i przez jego oczy przechodził wyraz maniaka, a przez jego wstrętne ręce osobliwe drżenie.
Rozdrażnienie, nuda i niecierpliwość doszły w Andrzeju do takiego stopnia, że nie był zdolen dłużej maskować ich.
— Panie Ugenta, źle pan usposobiony? — zapytała go Ferentino.
— Trochę. Miching Mallecho chory.
Wówczas Barbarisi zaczął go nudzić mnóstwem pytań co do choroby konia. A potem Edgcumbe zaczął na nowo z Metamorphoseon. A Ferentino śmiejąc się:
— Wiesz, Ludwiku, wczoraj, na koncercie Kwintetu przychwyciłyśmy go na flirtation z jakąś Nieznajomą.
— Tak — dodała Helena.
— Nieznajomą? — zawołał Ludwik.
— Tak; lecz może ty nam zdołasz dać kilka objaśnień. Jest to żona nowego ministra Gwatemali.
— Ah, rozumiem.
— Zatem?
— Ja, na razie, znam tylko ministra. Widzę go wszystkie noce grającego w Klubie.
— Panie Ugenta, czy została już przyjęta przez Królową?
— Nie wiem, księżno — odrzekł Andrzej z odrobiną niecierpliwości w głosie.
Ten szczebiot stawał się dlań nieznośny; i wesołość Heleny sprawiała mu straszną męczarnię, a obecność małżonka napełniała go niesmakiem jak nigdy. Bardziej niż przeciw nim był gniewny przeciw sobie samemu. Na dnie jego rozdrażnienia poruszało się uczucie żalu z powodu szczęśliwości, którą przedtem odtrącił. Jego serce, rozczarowane i dotknięte okrutnem zachowaniem się Heleny, zwróciło się ku tamtej z głęboką skruchą; i widział ją zamyśloną, w samotnej alei, piękną i szlachetną jak nigdy.
Księżna wstała, a za nią wstali inni, by przejść do sąsiedniego salonu. Barbarella pobiegła otworzyć fortepian, który był ukryty pod szeroką osłoną z czerwonego aksamitu, przetykanego mgławem złotem; i zaczęła pośpiewywać „Tarantel!e“ Jerzego Bizeta, poświęconą Krystynie Nilsson. Helena i Ewa schyliły się nad nią i czytały nuty. Ludwik stał za nim, paląc papierosa. Książe znikł.
Lecz lord Heathfield nie opuszczał Andrzeja. Zaciągnął go w nyżę okna i mówił mu o pewnych kubkach ze scenami miłosnymi, z Urbanii, które kupił na licytacyi kawalera Davila. I ten głos krzykliwy z nieznośnym akcentem pytajnym, ruchy, co określały rozmiary kubków i ten wzrok już to obumarły już przenikliwy pod ogromnym wypukłem czołem i wogóle cały jego wstrętny wygląd sprawiał Andrzejowi tak straszną męczarnię, że zaciskał konwulsyjnie zęby, jak człowiek pod nożami chirurga.
Napełniało go jedno jedyne pragnienie: pójść precz. Myślał lecieć ku Pincio, spodziewał się, że odnajdzie Donnę Maryę, że ją powiedzie do Willi Medici. Mogła być druga godzina. Widział z okna gzyms przeciwległego domu, świecący słońcem pośród błękitnego nieba. Odwracając się, zobaczył przy fortepianie grupę pań w czerwonawym blasku, który pęk promieni wydobywał z pokrywy. Z blaskiem tym mięszał się lekki dym papierosa; a szczebioty i śmiechy mieszały się z kilku akordami, których palce Barbarelli szukały na chybi trafi po klawiszach. Ludwik mówił coś cicho do ucha swojej kuzynki; a kuzynka udzieliła może tej wiadomostki przyjaciółkom, gdyż na nowo wybuchnął śmiech jasny i błyskotliwy, niby perły padające z naszyjnika na srebrny talerz. I Barbarella podjęła na nowo Allegretto Bizeta, półgłosem.
Tra la la... Le popillon s’est envolé... Tra la la...
Andrzej czekał sposobnej chwili, by przerwać rozmowę z Mount Edgcumbe i następnie pożegnać się. Lecz kollekcyonista wyrzucał z siebie potok zdań związanych jedno z drugiem, bez przerwy, bez przestanków. Jeden przestanek ocaliłby męczennika, lecz nie nadchodził jeszcze; i rozstrój jego wzrastał z każdą chwilą.
Oui! Le papillon s’est envolé... Oui!... Ah! ah! ah! ah! ah!...
Andrzej spojrzał na zegarek.
— Już druga godzina! Proszę mi przebaczyć markizie. Muszę odejść.
I zbliżając się do grupy:
— Proszę mi wybaczyć, księżno. O drugiej mam w stajni naradę z weterynarzami.
Pożegnał się z wielkim pospiechem. Helena podała mu do uścisku końce palców. Barbarella dała mu jedno „fondant“, mówiąc:
— Proszę je zanieść biednemu Miching’owi odemnie.
Ludwik chciał mu towarzyszyć.
— Nie; zostań.
Skłonił się i wyszedł. Zbiegł migiem po schodach. Wskoczył w swój powóz, rzucając woźnicy rozkaz:
— Pędem na Pincio!
Naszła go szalona żądza odnalezienia Maryi Ferres, odzyskania szczęścia, którego przedtem się był wyrzekł. Krótki kłus jego koni wydał się mu niedość szybkim. Patrzył trwożliwie, żeby nareszcie zobaczyć Trinita de’Monti, udrzewioną drogę, żelazną bramę.
Powóz przejechał przez bramę. Kazał woźnicy złagodzić kłus i krążyć po wszystkich alejach. Serce uderzało mu żywiej, ilekroć z oddali, pośród drzew zjawiała się postać kobieca; lecz na darmo. Wjechał w małe aleje, zamknięte dla powozów, przeszukując każdy kącik: daremnie. Osoby siedzące na ławkach śledziły go oczami, zaciekawione, gdyż jego niepokój był zbyt widoczny.
Ponieważ Willa Borghese była otwarta, Pincio odpoczywał spokojnie pod tym omdlewającym uśmiechem lutego. Rzadkie powozy i nieliczni przechodnie przerywali pokój wzgórza. Drzewa jeszcze nagie, białawe, niektóre trochę liljowe, wznosiły ramiona w niebo delikatne, posnute przesubtelnymi pajęczynkami, które wiatr rozrywał i niszczył swym tchem. Pinie, cyprysy i inne zawsze zielone rośle przybierały nieco z ogólnej bladości, odymiały się, traciły barwę, zlewały się w powszechny akord. Różnorodność pni, zaploty gałęzi czyniły jednostajność hermów bardziej uroczystą.
Czyż nie falowało jeszcze w tem powietrzu coś ze smutku Donny Maryi? Oparty o bramę Willi Medici, trwał Andrzej kilka minut, jakby przygnieciony ogromnym ciężarem.
I ta jego zmienność trwała dalej w dniach następnych, z tymi sennymi torturami, z torturami gorszymi, z kłamstwami okrutniejszymi. Wskutek zjawiska nierzadkiego pośród zamętu moralnego u ludzi żyjących umysłem, miał teraz straszną jasność, już bez omroczeń, bez zaćmień. Wiedział, co czyni, i potem sądził to, co uczynił. I wzgarda dla siebie samego dorównywała w nim lenistwu woli.
Lecz właśnie te jego nierówności i niepewności i dziwne milczenia i jego dziwne wylewy i wszystkie wogóle osobliwości przejawów, które powodował taki stan umysłu, powiększały, podniecały namiętne współczucie Donny Maryi. Widziała, że on cierpi, doświadczała z tego powodu bolu i tkliwości i myślała. — Powoli, powoli, uleczę go. — I powoli nie spostrzegając się, traciła siłę i skłaniała się ku pożądaniu chorego.
Skłaniała się łagodnie.
W salonie hrabiny Starnina doznała nieokreślnego dreszczu, skoro uczuła na swoich plecach i obnażonych ramionach wzrok Andrzeja. Poraz pierwszy widział ją Andrzej w stroju wieczornym. On znał z niej tylko oblicze i ręce: teraz plecy wydały się mu doskonałymi w kształcie; a także ramiona, choć były może trochę za szczupłe.
Była ubrana w brokat barwy kości słoniowej, ozdobiony sobolami. Wąski pas sobolowy biegł wokoło wycięcia szyi, użyczając ciału nieopisalnej subtelności; a linia pleców od nasady karku aż do barków opadała nieco i miała ten wdzięk opadu, który jest obecnie ogromnie rzadkim znakiem rodowej arystokracyi. Na bujnych włosach rozłożonych w sposób, który umiłował dla swoich biustów Verocchio, nie jaśniał ni klejnot, ni jeden kwiat.
W dwu lub trzech dogodnych chwilach Andrzej szepnął jej słowa uwielbienia i namiętności.
— Pierwszy raz widzimy się „w świecie“ — rzekł jej. — Da mi pani jedną rękawiczkę, na pamiątkę?
— Nie.
— Czemu, pani Maryo?
— Nie, nie; proszę zamilknąć.
— Och, ręce pani! Czy przypomina sobie pani, jakem je w Schifanoji rysował? Zdaje się mi, że mi prawnie przynależą; zdaje się mi, że pani powinna przyznać mi posiadanie ich, i, że z całego pani ciała, one są najwewnętrzniej ożywione duszą pani, najbardziej uduchowione, prawie rzekłbym najczystsze... Ręce pełne dobroci, pełne przebaczenia... Jakżebym był szczęśliwy, posiadając przynajmniej, rękawiczkę; larwę, cień ich kształtu, osłonkę, woniejącą ich zapachem... Da mi pani przed odejściem jedną rękawiczkę?
Nie odpowiedziała już. Rozmowa urwała się. Po jakimś czasie, proszona, usiadła do fortepianu; zdjęła rękawiczki, położyła je na pulcie. Jej palce, wydobyte ze subtelnych skórek były ogromnie białe, podłużne, zdobne w pierścienie. Na lewym pierściennym palcu błyskał żywymi ogniami wielki opal.
Grała dwie „Sonaty-Fantazye“ Beethovena (op. 27). Jedna, poświęcona Juljeccie Guicciardi, wyrażała zrzeczenie bez nadziei, opowiadała o przebudzeniu po śnie zbyt długo śnionym. Druga od pierwszych taktów „andante“, w rytmie słodkim i łagodnym, wyrażała spoczynek po burzy; następnie, przechodząc przez niepokoje drugiego ustępu, rozszerzała się w „adagio“ o jasnej pogodzie i kończyła się „allegro vivace“, pełnem podnoszącej się odwagi i prawie zapału.
Andrzej czuł, że pośród tego audytoryum ona grała tylko dla niego. Od czasu do czasu jego oczy przechodziły z palców grającej na długie rękawiczki, które zwisały z pultu, zachowując odcisk owych palców, zachowując niewymowny wdzięk w małym otworze pulsu przez który przedtem widniała zaledwie drobina niewieściej skóry.
Donna Marya wstała, pośród pochwał. Nie wzięła rękawiczki; odeszła. Wówczas naszła Andrzeja pokusa zabrać je. — Może je tu zostawiła dla niego? — Lecz chciał tylko jednej. Jak mawiał pewien subtelny amator, para rękawiczek to Całkiem co innego, niźli jedna.
Poprowadzona znowu do fortepianu wskutek nalegań hrabiny Starnina, zdjęła Donna Marya rękawiczki z pultu i położyła je na końcu klawiatury w ciemny kąt. Następnie zagrała gawot Ludwika Rameau, „Gawot dam żółtych“, niezapomniany starodawny taniec Nudy i Miłości. „Pewne panie blondynki, już niemłode“...
Andrzej patrzył na nią ustawicznie, z odrobiną drżenia. Kiedy podniosła się, wzięła tylko jednę rękawiczkę. Drugą zostawiła w cieniu, na klawiaturze, dla niego.
W trzy dni potem, kiedy Rzym został śniegiem wprawiony w zdumienie, Andrzej znalazł w domu następujący bilet: „Wtorek 2-ga popoł. — Dziś wieczór od jedenastej w nocy, będzie mnie pan czekał w karecie, przed palazzo Barberini, poza bramą. Jeśli o północy nie zjawię się, może pan odjechać. — „A stranger“. Bilet był w tonie romantycznym i tajemniczym. Zaprawdę markiza di Mount Edgcumbe nadużywała karety w uprawie miłości. Było to może na pamiątkę 25 marca 1885? Może chciała podjąć na nowo stosunek w ten sam sposób, w jaki go przerwała? I czemu owo „stranger?“ Andrzej śmiał się z tego. Właśnie dopiero co wrócił od Donny Maryi, z odwiedzin bardzo słodkich; i umysł jego skłaniał się bardziej ku sijenience niźli ku tamtej. Jeszcze mu dźwięczały w uszach wonne i szlachetne słowa, które mu powiedziała sijenienka, patrząc wraz z nim na śnieg, łagodny jak kwiat brzoskwini lub kwiat jabłoni, spadający na drzewa Willi Aldobrandini, już złudzone przeczuciem nowej pory roku. Lecz przed wyjściem na obiad, wydał Stephen’owi bardzo dokładne rozkazy.
O jedenastej był przed pałacem. Trawił go lęk i niecierpliwość. Osobliwość wypadku, widowisko nocy śniegowej, tajemniczość i niepewność rozpalały jego wyobraźnię, odrywały go od rzeczywistości.
Nad Rzymem, w tę pamiętną noc lutego, jaśniała bajeczna pełnia o nie widzianem nigdy świetle. Powietrze zdawało się przesycone jakby niemateryalnem mlekiem; wszystkie rzeczy zdawały się nieuchwytnymi obrazami, jak obraz meteoru, zdawały się być widocznymi z oddali wskutek chimerycznego promieniowania swych kształtów. Śnieg okrywał wszystkie laski krat, zasłaniał żelazo, tworzył hafty lżejsze i delikatniejsze od lodowych filigranów, które dźwigały na sobie odziane w białe płaszcze kolosy, jak dęby dźwigają tkaniny pajęcze. Ogród, zamrożony, kwitnął na podobieństwo nieruchomego lasu ogromnych i bezkształtnych lilji; był to ogród pozostający w posiadaniu księżycowego czaru, bezduszny raj Seleny. Niemy, milczący, głęboki dom Barberini zajmował powietrze; wszystkie ogromnie białe płaskorzeźby olbrzymiały, rzucając cień niebieskawy, przejrzysty niby jakieś światło; a te światła i te cienie kładły na prawdziwej architekturze budynku fantazma cudownej architektury ariostowskiej.
Wychyliwszy się, by popatrzeć, czuł oczekujący pod urokiem tego cudu, że fantazmaty, które żywiła miłość, rozwijały się na nowo i, że szczyty liryczne uczucia znowu błyskały, jak te lodowate ostrza krat do księżyca. Lecz nie wiedział, którą z obu kobiet wolałby w tej fantastycznej sceneryi: czy Helenę Heathfield, odzianą w purpurę, czy Maryę Ferres w gronostaje, i ponieważ jego umysł lubował się w przedłużaniu niepewności wyboru, zdawało się mu, że w lęku oczekiwania dziwnie mieszają się i spływają dwie obawy, rzeczywista o Helenę i wyobrażona o Maryę.
Pośród milczenia zaczął z pobliża bić zegar, dźwiękiem czystym i drżącym; i zdawało się, że coś szklanego pryskało w powietrzu przy każdem uderzeniu. Zegar Trinita de’Monti odpowiedział na zew; odpowiedział zegar Kwirynału; odpowiedziały z oddali głucho inne zegary. Był kwadrans na dwunastą.
Andrzej patrzył, zaostrzając wzrok, ku portykowi. — Czyżby się odważyła przejść ogród piechotą? — Wyobraził sobie postać Heleny pośród wielkiej białości. Postać sijenienki powstała samorzutnie, zaćmiła drugą, pokonała światło białością, candida super nivem. Zaczem noc księżycowa i śniegowa była pod władztwem Maryi Ferres, jakby pod nieprzemożonym wpływem astralnym. Z wyniosłej czystości rzeczy rodził się symbolicznie obraz kochanki czystej. Moc Symbolu ujarzmiła umysł poety.
Tedy, wciąż patrząc, czy druga nie przychodzi, oddał się snowi, który mu poddawały zjawy rzeczy.
Był to sen poetyczny, prawie mistyczny. Czekał Donny Maryi. Marya wybrała tę noc nadnaturalnej białości, by ofiarować swą białość jego pożądaniu. Wszystkie białe rzeczy wokoło, świadome wielkiej ofiary, czekały, by mówić ave i amen we wtór pochodowi siostry. Milczenie żyło.
„Oto ona przybywa: incedit per lilia et super nivem. Otulona w gronostaje; włosy jej są związane, ukryte w obwięzi; chód jej jest lżejszy od jej cienia; jest bielsza nad księżyc i śnieg. Ave.
„Cień, niebieskawy jako światło, co się barwi w szafirze, towarzyszy jej. Olbrzymie i niekształtne lilje nie kłonią się jej, przeto, że je skrzepił mróz, że je mróz uczynił podobnymi do asfodelów, co rozjaśniają ścieżki Hadesu. A przedsię, jako owe z chrześcijańskich rajów, mają głos; rzeką: Amen.
„Tak stań się. Uwielbiona idzie ku ofierze. Tak stań się. Już blizka jest czekającego; zimna i niema, a w oczach płomienna, mowna. A on wprzódy całuje jej ręce, co zawierają a rozwierają sny. Tak stań się.
Tu i ówdzie nikną Kościoły na wysokich kolumnach, których szczyty śnieg zdobi wolutami i tajemniczymi akantami. Przepadają przestronne Fora, pogrzebione pod śniegiem, zanurzone w błękitną jasność, z której powstają ku księżycowi, ruiny portyków i łuków bardziej niemateryalne od swoich własnych cieniów. Przepadają wodotryski, wykute w kryształowych skałach, które leją nie wodę a światłość.
„A on potem całuje wargi, umiłowane wargi, co nie znają fałszywych słów. Tak stań się. Z rozwiązanej obwięzi wyleją się włosy niby ona wielka ciemna fala, w której zdają się zebrane nocne ciemności, co uciekły przed śniegiem i przed księżycem. Comis suis obumbrabit tibi et sub comis peccabit. Amen.
A druga nie przychodziła! W milczeniu i poezyi nocy spadały znowu z wież i dzwonnic Rzymu umykające człowiecze godziny. Od czasu do czasu zjeżdżał jakiś powóz, bez hałasu, przez Quattro Fontane ku placowi lub wjeżdżał, z trudem ku Santa Maria Maggiore; a latarnie pośród jasności były żółte, jak topazy. Zdawało się, że w miarę, jak noc urastała, także urastała światłość i stawała się bardziej przeźroczystą. Filigrany krat błyskały tak, jakby ich srebrne koronki pokryły się drogimi kamieniami. W pałacu na szybach błyszczały wielkie kręgi oślepiającego światła, na podobieństwo dyjamentowych tarczy.
Andrzej pomyślał: — Gdyby ona nie przyszła?
Owa dziwna fala liryzmu, która przeszła przez jego ducha, w imię Maryi, pokryła tęsknotę oczekiwania, uśmierzyła niepokój, omamiła żądzę. Na chwilę uśmiechała mu myśl, że ona nie przyjdzie. Potem odnowa, jeszcze mocniej ubodła go udręka niepewności i zamącił go obraz rozkoszy, której mógłby może użyć tu wewnątrz, w tym rodzaju małej ciepłej alkowy, w której róże tchnęły tak miękką wonią. I, jak w dzień Świętego Sylwestra, cierpienie jego było zaostrzone przez próżność; gdyż, ponad wszystko, żal mu było, że doskonały aparat miłości może pójść na marne bez żadnego efektu.
Wewnątrz zimno było złagodzone ustawicznem ciepłem, które wydawały metalowe rury, pełnej gorącej wody. Bukiet róż białych, śniegowych, księżycowych, spoczywał na stoliczku naprzeciw siedzenia. Skóra niedźwiedzia ogrzewała kolana. Dążenie do pewnego rodzaju Symphonie en blanc majeur było widoczne we wielu innych szczegółach. Jak król Franciszek I na szybie okna, wypisał hrabia d’Ugenta własną ręką na szybie drzwiczek motto, które na zamgli, utworzonej przez oddech, zdawało się błyszczeć jak na płycie. z opalu:

Pro amore curriculum
Pro amore cubiculum.

I poraz trzeci zadźwięczała godzina. Brakło do północy piętnastu minut. Oczekiwanie trwało zbyt długo. W mieszkaniu zajmowanem przez Helenę, w oknach lewego skrzydła nie było widać innego świata, prócz księżycowego. — Czy zatem przyjdzie? I w jaki sposób? Tajemnie? Lub pod jakim pozorem? Lord Heathfield był z pewnością w Rzymie. Jak usprawiedliwiłaby swą nieobecność w nocy? — Na nowo powstała w dawnym kochanku dojmująca ciekawość stosunków, które zachodziły między Heleną i mężem, ich związków małżeńskich, ich sposobu wspólnego pożycia, w tym samym domu. Nanowo ukąsiła go zazdrość i rozpaliła żądza. Przypomniał sobie żartobliwe słowa wyrzeczone pewnego wieczora przez Juljusza Musellara, a odnoszące się do męża; i przedsięwziął sobie zdobyć Helenę wszelkim kosztem, dla rozkoszy i dla pogardy. — Oh, gdyby ona przyszła!

akaś kareta nadjechała i wjechała w ogród. Nachylił się, by popatrzeć; poznał konie Heleny. Kareta zniknęła pod portykiem. Zwątpił. — Zatem wracała z zewnątrz? Sama? Wytężył gwałtownie wzrok w stronę portyku. Kareta wyjechała przez ogród na ulicę i skręciła na via Rasella: była pusta.
Brakło do pełnej godziny dwu czy trzech minut; a ona nie przychodziła! Godzina uderzyła. Straszny niepokój przygniótł zawiedzionego. Ona nie przychodziła!
Nie rozumiejąc przyczyn jej niepunktualności obruszył się na nią; zdjął go nagły gniew; i błysnęła mu także myśl, że ona chciała go upokorzyć, sprawić mu męczarnię, lub że zachciała pozwolić sobie na kaprys, rozbudzić pożądanie. Rozkazał woźnicy przez trąbkę:
— Piazza Quirina!e.
Dał się pociągnąć Maryi Ferres; oddał się na nowo nieokreślonemu uczuciu czułości, która, po wizycie popołudniowej, pozostawiła mu w duszy jakąś woń i poddała mu była myśli i obrazy pełne poezyi. Świeży zawód, który był dlań dowodem braku miłości i złośliwości Heleny, gnał go nieprzeparcie ku miłości i dobroci sijenienki. Żal z powodu straty przepięknej nocy wzrastał, lecz pod refleksem śnionego przedtem snu. I była to zaprawdę jedna z najpiękniejszych nocy, które przeszły po niebie Rzymu; było to jedno z tych dziwowisk, które przygniatają niezmierzonym smutkiem ludzkiego ducha, gdyż przewyższają wszystką zdolność do uwielbienia i wymykają się pełnemu zrozumieniu umysłem.
Piazza del Quirinale widniała cała biała, rozprzestrzeniona białością, samotna, promienna niby jakaś olimpijska akropolis nad milczącem Miastem. Okólne budynki olbrzymiały pośród otwartego nieba: wysoka brama papieska Bernini’ego, w pałacu królewskim, przewyższona lodżją, łudziła wzrok, odrywając się od murów, wysuwając się, wyodrębniając się w swej niekształtnej wspaniałości, tworząc obraz mauzoleum, wykutego w syderycie; bogate architrawy Fugi, w palazzo della Consulta, wystawały z ponad słupów i z ponad kolumn, przemienione dziwnymi zwałami śniegu. Pośrodku równego białego pola boskie kolosy zdawały się przewyższać wszystko. Postacie Dioskurów i koni rozprzestrzeniały się w świetle; szerokie krzyże końskie błyszczały niby ozdobione w czapraki naszyte klejnotami; barki i jedno wzniesione ramię każdego z półbogów błyszczały. Powyżej, z pośród koni wzbijał się w górę obelisk; a poniżej widniała muszla fontanny; a trysk wody i obelisk wznosiły się ku księżycowi niby łodyga dyjamentowa i łodyga z granitu.
Wyniosła powaga szła od tego pomnika. Przed nim zagłębiał się Rzym w śmiertelne prawie milczenie, nieruchomy, opustoszały, podobny do miasta uśpionego przez fatalną potęgę. Wszystkie domy, kościoły, wieże, wszystkie bezładne i zmięszane lasy architektury pogańskiej i chrześcijańskiej bielały niby jeden jedyny niekształtny las, pośród wzgórzy Gianicolo i Monte Mario, ginących w srebrzystej mgle, ogromnie dalekich, jakby nie materyalnych, podobnych może do horyzontów księżycowego krajobrazu, budzących w umyśle widzenie jakiejś wpółwygasłej gwiazdy, zamieszkanej przez Many. Kopuła Świętego Piotra, świecąca osobliwym metalicznym błękitem pośród błękitu powietrza, olbrzymiała, na pozór tak bardzo blizka, że prawie zdawała się dotykalna. A dwa młode z łabędzi zrodzone Heroje przepiękne pośród tej niezmiernej białości, jak pośród apoteozy swego początku, zdawały się Geniuszami Rzymu, czuwającymi nad snem świętego miasta.
Kareta stała długi czas przed królewskim pałacem. Ponownie zaczął poeta śnić swój nieziszczalny sen. A Marya Ferres była blizka; może także czuwała, marząc; może także czuła ciążącą na sercu tej nocy wspaniałość i marła od roztęsknienia; daremnie.
Kareta przejechała powoli poprzed bramą Maryi Ferres, która była zamknięta. Nad nią szyby okien odzwierciedlały pełnię księżyca, patrząc na wiszące ogrody Aldobrandinich, gdzie wznosiły się drzewa, niby cuda powietrzne. I poeta rzucił bukiet białych róż na śnieg, w hołdzie, przed bramą Maryi Ferres.




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Gabriele D’Annunzio i tłumacza: Józef Ruffer.