Rozbitki/Akt II

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Bliziński
Tytuł Rozbitki
Wydawca Księgarnia F. H. Richtera
Data wyd. 1882
Miejsce wyd. Lwów
Źródło skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
AKT II.
Salonik — umeblowanie gustowne, ale zszarzane — troje drzwi: jedne w głębi, dwoje po bokach — z prawej okno — po tejże stronie źwierciadło stojące — z lewej kanapa, fotele i stół, na którym pisma, parę książek, album z fotografiami i t. p.

SCENA I.
Pola, Służący (wchodzą głównemi drzwiami; potem) Gabrjela.

Pola (z której służący zdejmuje okrycie). Więc starsza pani słaba?
Służący Tak... po swojemu.
Pola. Jakto, po swojemu?
Służący. Niby... jak zawsze, na głowę... (n. s.) więcej ambarasu, jak co warto.
Pola. Panna Gabrjela jest przy matce?
Służący. A jakże.
Pola. Zaczekam tu... (służący wychodzi z okryciem; Pola zdejmuje kapelusz, przygładza włosy przed zwierciadłem, potem przeszedłszy się parę razy w milczeniu, zbliża się do stołu i przegląda pisma; po chwili, biorąc album z fotografiami) A!... nie ma świadków... mogę sobie pozwolić. (znalazłszy fotografię wpatruje się w nią) Mój drogi!... gdybyś ty wiedział... gdybyś mógł temi martwemi oczyma zajrzeć w głąb mojej duszy... (p. c.) Jak on tu jest doskonale trafiony... (wysuwając kartę) Gdybym tak sobie przywłaszczyła... dobra sposobność... ale brak mi odwagi... ah! na samo przypuszczenie, że mógłby kto spostrzedz... (oglądając się machinalnie, spostrzega Gabrjelę).
Gabrjela (wchodząc z lewej strony) Usłyszałam turkot, byłam pewną że to panowie z polowania, tymczasem przez okno spostrzegłam powóz z Zabrodzia... miła dla mnie niespodzianka.. Jak się masz. (całują się).
Pola (zakłopotana albumem, którego nie wypuszcza z rąk) Podobno mama słaba.
Gabrjela. Trochę migreny, ale już przeszło... teraz usnęła... ucieszy się bardzo, gdy cię zobaczy, tak dawno już nie byłaś u nas.
Pola (j. w.) Podobną wymówkę mogłabym i ja tobie zrobić... (n. s.) To się złapałam... gdybym mogła wsunąć napowrót. (udaje że przegląda album).
Gabrjela. Cóżeś ty się tak zagłębiła w tem albumie, nie ma tam nic ciekawego, same wybierki przeznaczone na plondrowanie.
Pola (szybko chowa fotografię do kieszonki; n. s.) Stało się! (głośno, przewracając karty albumu na chybił trafił, zmięszana) Tak sobie, przeglądam... ale istotnie, ile tu brakuje! pełno pustych miejsc... (n. s.) E, przecież nikomu nie przyjdzie na myśl... (głośno) Kto jest ten młody mężczyzna?
Gabrjela. Młody mężczyzna, ten?... ha, ha .. czy ci się podobał?
Pola. Ma wyraz twarzy uderzający.. (n. s.) nie wiem sama, co mówię.
Gabrjela. To nasz daleki kuzyn.. oryginał sławnie brzydki, ale kolosalnie bogaty... Powiedz sama, czy nie ma on wypisanego na czole: materjał na męża!
Pola. Dla czego?
Gabrjela. Dla tych właśnie przymiotów. Wyobraź sobie, dostał kobietę wykształconą i prześliczną, która jest z nim najszczęśliwszą.
Pola. Mógł się przecie podobać.
Gabrjela. Jako partja, bezwątpienia... kochała się szalenie w innym, i kocha go podobno jeszcze... ale pokazała się kobietą dziwnego hartu.
Pola. Inaczejbym to nazwała.
Gabrjela. Wyratowała z nędzy matkę.
Pola. A! więc po prostu spełniła ofiarę.
Gabrjela. Na której przedewszystkiem sama zyskała grubo, dostawszy męża zgadującego jej myśli i dogadzającego najkapryśniejszym zachceniom... to nic więcej, tylko dowód praktyczności, której mogłybyśmy jej wszystkie pozazdrościć.
Pola. Dziękuję za to.
Gabrjela. Ale bo my popełniamy zwykle ten błąd, że nadto dajemy się powodować czułostkowości... po romansowych głowach snują się obrazy sielankowego szczęścia, które jako marzenia chorobliwe narażają nas tylko na spadanie z obłoków.
Pola. Nawet choćby się urzeczywistniły?
Gabrjela. Alboż to się trafia?
Pola. A małżeństwo z miłości?
Gabrjela. Raz na tysiąc razy, moja droga, wielki los na loterji; jakiegoż to trzeba zbiegu okoliczności, żeby zadowolnić zarazem i pragnienie serca i wymagania rozumu.
Pola. Gdy chodzi o szczęście całego życia, zdaje mi się, że powinnyśmy się radzić tylko serca. Ja przynajmniej nigdybym nie potrafiła iść za mąż bez przywiązania.
Gabrjela. Potrafiłabyś, gdybyś musiała... a zresztą, wszystkie te rojenia o szczęściu o tyle są coś warte, o ile przedstawiają jakąś rękojmię trwałości.
Pola. To już od nas samych zależy.
Gabrjela. Nie koniecznie .. Czy wiesz, jak ja sobie wyobrażam szczęście? (obejmując Polę i patrząc jej w oczy) Oko utopione w oku, w którego głębiach obietnice raju, dłoń w dłoni, której dotknięcie wzbudza bicie mojego serca...
Pola (śmiejąc się) Pokazuje się, że mamy jednakowy gust... ja nie inaczej myślę. Ale tym sposobem, jesteś w sprzeczności sama z sobą.
Gabrjela (j. w.) Za pozwoleniem, nie dokończyłam... Ale to wszystko pod warunkiem, żeby się odbywało na lśniącym parkiecie, wśród ścian źwierciadlanych odbijających bez wykrzywienia oblicza dwojga ludzi szczęśliwych, w atmosferze przesiąkłej wonią wyszukanych pachnideł... bo, wierzaj mi, choćbym usychała z miłości, nie odważyłabym się na życie z człowiekiem ukochanym wśród trosk... przykucie go do siebie w tych warunkach uważałabym za szczyt nierozsądku... zdaje mi się, że znienawidziłabym go, gdyby mi przyszło wystawiać uczucie na walkę z losem!... (spokojniej) rozumiesz mię teraz?
Pola. Jeżeli mówisz prawdę, to żałuję cię. Ja podzieliłabym chętnie najsmutniejszą dolę z tym, któregobym wybrała.
Gabrjela. Tak ci się zdaje, bo nie jesteś w tem położeniu.

SCENA II.
Gabrjela, Pola, Dzieńdzierzyński, Służący.

Dzieńdzierzyński (we drzwiach w głębi, spostrzegłszy Polę z Gabrjelą, uszczęśliwiony, odsuwając służącego, który chce mu odebrać torbę zającem) Co za widok! quel joli paysage... serce mi rośnie, gdy patrzę na tę ich przyjaźń.
Gabrjela. A! pan Dzieńdzierzyński.
Dzieńdzierzyński (przybiegając). Padam do nóżek, moje uszanowanie... całuję rączki panny szambelanównej. (całuje ją w rękę; do Poli całując ją w głowę) Jak się masz.
Gabrjela (spostrzegłszy zająca). Cóż za trofeum przy torbie!
Dzieńdzierzyński. Ah! pardon (cofając się) jakiż ja jestem roztargniony... wchodzić tak do salonu pomiędzy damy... tęgi zając, n'est ce pas? (idąc do drzwi) W tej chwili służę. (zatrzymując się, do Poli) Pani szambelanowej nie ma?
Pola. Słaba na migrenę.
Dzieńdzierzyński (z współczuciem) Ah! co za szkoda!... byłaby go zobaczyła.
Pola. Czy papka sam to zabił?
Dzieńdzierzyński. Comment? (powtarzając po niej) Czy papka sam to zabił?... miałem przy sobie sól w papierku i posypałem na ogonek... oj, ty, ty... córka myśliwego i robić tak naiwne pytanie... zabiłem, i to strzeliwszy z pod pachy... (do służącego) No, weźże tego zająca i zanieś do kuchni, ale powiedz tam, że to ja moją własną ręką zabiłem... pamiętaj!... pan z Zabrodzia swoją własną ręką... powiesz?
Służący. Powiem, co mi to szkodzi.. i tak nie uwierzą... (odchodzi z torbą i zającem).
Dzieńdzierzyński. Co?
Gabrjela. Pan sam tylko przybyłeś?... gdzież reszta towarzystwa...
Dzieńdzierzyński. Przyjechaliśmy wszyscy, ale szambelan i obadwa młodzi poszli do siebie... (n. s.) głupiec.
Gabrjela (siadając na kanapie) A z obcych jest kto? (robiąc mu miejsce koło siebie) Siadaj pan.
Dzieńdzierzyński Dziękuję uprzejmie. (siadając) Nie ma, broń Boże... jesteśmy w swojem kółku.
Gabrjela. Czyż nie było nikogo więcej na polowaniu?
Dzieńdzierzyński. Ale i owszem! nie brakowało nieproszonych gości... spotykaliśmy pełno jakiejś hołoty, figur zakazanych ..
Gabrjela. Ale z sąsiadów był kto?
Dzieńdzierzyński. Nikt, prócz Strasza z Zagrajewic.
Gabrjela. A! pan Strasz... czemużeście go panowie z sobą nie przywieźli?
Dzieńdzierzyński (niechętnie) Do czegożby to było podobne.
Gabrjela. Wiadomo, że pan jesteś zwolennikiem form, ale cóżby to szkodziło!... powiedzże mi pan co o nim... Cóż to za osobistość?
Dzieńdzierzyński (j. w. wstając) Ale proszę pani, czy ja go znam! nie wiem co za jeden.
Gabrjela. Jakżeż go pan z góry traktujesz!.. Mówmy tak otwarcie, czy to grzecznie, żeście odjechali zostawiając tego pana... może go nawet nikt nie prosił.
Dzieńdzierzyńki. Nie wiem.
Gabrjela. Jego rzeczą było przyjąć zaproszenie albo wymówić się, ale od panów należał się ten krok uprzejmości.
Dzieńdzierzyński. Ale kiedy to jest człowiek nie z naszej sfery, je vous assure.
Gabrjela (śmiejąc się). Już takiego ultraarystokraty jak pan jesteś, to nie znam.
Dzieńdzierzyński (zadowolony). Comment? pani uważasz, że ja jestem arystokratą.
Gabrjela (wstając) Ale jakim!
Pola (która przeglądała pisma, a potem przechadzała się zniecierpliwiona tokiem rozmowy) Papka bo gotów jest bronić nawet tego w co nie wierzy, i na odwrót... wbrew własnemu przekonaniu, byle tylko mieć materję do sprzeczania się z tobą.
Dzieńdzierzyński (protestując). Ale za pozwoleniem.
Pola. Szczególne ma w tem upodobanie.
Gabrjela. O, ja wiem, że pan jesteś duchem sprzeciwieństwa... (n. s.) Muszę się dowiedzieć, co się dzieje z Łechcińską... (głośno) Moja Polu, przepraszam cię, że odejdę na chwilkę, ale muszę zobaczyć, czy mama się nie obudziła... natychmiast wrócę.
Pola. O proszę cię... nie rób z nami żadnej ceremonji.
Gabrjela (na odejściu do Dzieńdzierzyńskiego) Gniewam się na pana. (odchodzi na lewo).

SCENA III.
Dzieńdzierzyński, Pola.

Dzieńdzierzyński. Comment? sur moi? savez vous quoi, c'est bon.
Pola (p. c.) Cóż papka ma znowu przeciwko temu Straszowi?
Dzieńdzierzyński. Ale cicho! bo nic nie wiesz... (tajemniczo) był dependentem przy adwokacie... wystaw sobie, ja sam, moją własną ręką, dałem mu kiedyś pięć rubli za kopię wyroku w jednej sprawie... no!
Pola. Więc cóż?
Dzieńdzierzyńki. Nic... wziął i schował do kieszeni.
Pola. Ale należało mu się, czy nie?
Dzieńdzierzyński. Wprawdzie to było extra zwykłych kosztów, ale że chodziło mi o pospiech, więc sam mu obiecałem... pisał przez całą noc.
Pola. Więc cóż papka chce od od niego?
Dzieńdzierzyński. No, pozwolisz, że to jest ambarasujące położenie, gdy na raz taki jegomość zjawia się jako sąsiad, dziedzic dóbr i drze się do poufałości...
Pola. I to papka może mówić?
Dzieńdzierzyński. Nie przez arystokrację, jak cię kocham, chociaż mnie o to posądza twoja przyjaciółka... tylko chcę powiedzieć, że taki człowiek nie miał gdzie nabrać tego poloru... cette politure... której się wymaga w towarzystwie comme il faut. Naprzykład na polowaniu, gdy mi go zaprezentowano, powiada: a! pan miałeś handel na miodowej ulicy... no proszę cię!
Pola. Niechże się papka tego nie wypiera, tyle razy już prosiłam .. ja się tak boję złośliwych języków.
Dzieńdzierzyński. Bardzo dobrze, ale to mnie tylko wolno o tem pamiętać, a nie komuś tam... Tak nakazuje poczucie delikatności.... Stawiam ci dowód: wszakże szlachcic na wsi handluje wszystkiem co wyprodukuje, tak czy nie? a niechżeby komu przyszło do głowy nazwać go handlarzem... dajmy na to, nierogacizny... ce serait bon!... dla czegoż ten sam Strasz nie zaprezentował się jako były dependent, tylko jako dziedzic Zagrajewic...
Pola. Ale papeczko, to są słabostki ludzkie, na które trzeba być wyrozumiałym.
Dzieńdzierzyński. To swoją drogą, ale trzeba także szanować siebie... i dla tego dziwi mnie zapytanie szambelanównej.. bo że on się chce tu wkręcić, to rzecz prosta, ale ona... chociaż to twoja przyjaciółka, niech mi daruje... jakby już brakowało w sąsiedztwie ludzi przyzwoitych... I do mnie pretensja, żem go nie przywiózł... zkąd? co?... (p. c.) chociaż wiesz ty, że to było powiedziane mądrze, w tem była myśl... niby uważają nas za swoich, traktują jakby już należących do familji.
Pola (która odeszła do okna). Z jakiegoż to tytułu?
Dzieńdzierzyński (żartując). Je ne sais pas... comme cela!
Pola. Jak papkę kocham, nie rozumiem... może papa sobie z troskliwości o mnie snuć jakieś projekta, ale... to jeszcze coś tak dalekiego... niepewnego..
Dzieńdzierzyński (pieszczotliwie) Ale nie bój się, nie bój... nic pewniejszego... trzeba znać ludzi; gdybyś nie była jedyną dziedziczką Zabrodzia, nie mówię.. (ciszej) ale oni są po szyję w interesach... taka partja jak ty, to dla nich wielki los.
Pola. Na Boga! czyż papka nie czuje, jak ubliża i sobie i mnie takiem odezwaniem się...
Dzieńdzierzyński (nieśmiało). Comment? (p. c.) no cóż... przecie mówimy między sobą... w cztery oczy.
Pola. Wszystko jedno. Poczucie własnej godności nie pozwoliłoby mi oddać ręki człowiekowi, któregobym podejrzywała, że starając się o mnie ma na względzie nie moją osobę, lecz majątek.
Dzieńdzierzyński. Ale Polu, pozwól no...
Pola. Powiadam papie, że odmówiłabym. . chociażbym nawet szalała za nim.
Dzieńdzierzyński. A Jezus Marja! kiedy unosisz się bez najmniejszego powodu... któż tu o tem mówi...
Pola. Papka sam nasuwa mi wątpliwość.
Dzieńdzierzyński. Ja?... w imię ojca i syna... przekręcasz moje słowa... powiedziałem tylko tak w ogóle.. en genéral.. (p. c. z wymówką) jesteś tak drażliwa, że sam nie wiem, jak z tobą mówić.
Pola Mam powody.
Dzieńdzierzyński. Jakie?... (p. c.) słuchajno, czy ja chcę twojego szczęścia, czy nie? jak ci się też zdaje.
Pola (całując go w rękę) Ale nie mam pod tym względem wątpliwości, tylko...
Dzieńdzierzyński. Tylko co?... (p. c.) że pragnę tego związku, to swoją drogą. Wbiłem sobie w głowę, że musisz być Czarnoskalską i tego ćwieka mi nie wyciągniesz, ale chociażby mi to było najobojętniejszą rzeczą, nie widzę żadnej racji drożenia się i wyszukiwania trudności, skoro Maurycy się o ciebie stara.
Pola. Nic o tem dotychczas nie wiem.
Dzieńdzierzyński. Nie wiesz? a bójże się Boga... toć o tem już wróble na dachach śpiewają... wszyscy wiedzą.
Pola. Ludziom mogą wystarczać pozory, ale nie mnie.
Dzieńdzierzyński. A to już nic nie rozumiem.. Czegoż ty chcesz od niego? powiedz mi wyraźnie.
Pola (p. c. cichym głosem) Żeby nie zadawał sobie gwałtu, jeżeli narzucona rola zanadto mu jest przykrą.
Dzieńdzierzyński. Narzucona rola? cóż to on komedjant, czy co?... (p. c.) Moja Polu, zastanów się; to z twojej strony tylko kaprys, romanse, nic więcej... (niecierpliwiąc się) Nie pojmuję, w kogo się wdałaś, bo ani we mnie, ani w nieboszkę matkę... nie masz za grosz praktyczności. (Pola ociera łzy) Co to, płaczesz? dajżeż pokój, tego tylko brakuje! jeszcze ja przy tobie się rozbeczę i będzie!... Czy cię tyranizuję, czy zmuszam gwałtem?... powiedz co chcesz, wszystko zrobię.
Pola. Ja tylko proszę, błagam, niech papka nie nagli i zostawi to czasowi... Skoro się przekonam...
Dzieńdzierzyński. Ale ba, czasowi, czasowi., takie rzeczy się nie odwłóczą... jak zaczniesz grymasić, to ich może urazić, zniechęcić... (ciszej) a nużby uderzyli gdzie indziej?... będzie żal...
Pola. Jeżeli pana Maurycego nicby nie kosztowało zwrócić w inną stronę swoje zapały...
Dzieńdzierzyński. Ale moja droga... cóż chcesz... z samej desperacji, par despération, gdy mu będziesz fochy stroić... cóż on zrobi jak go rodzice zmuszą... (n. s. zdesperowany) Poplątałem się... (po chwili błagalnie) Polu!
Pola. Ale cóż papka żąda odemnie.
Dzieńdzierzyński. Ne fais pas des grima-s, mniej wzgląd na mnie, zrób też coś dla papki.
Pola. Powinniśmy się strzedz cienia pozoru, że się narzucamy... przeceniając zaszczyt należenia do towarzystwa osób, które właśnie z tego tytułu... mogłyby nas traktować... lekko...
Dzieńdzierzyński (niespokojny) Nas traktować lekko? nic podobnego nie zauważyłem... zkądże ci to w głowie?
Pola. Mówię tylko... że nie powinniśmy się na to narażać.
Dzieńdzierzyński (chodzi p. c.) To prosta rzecz, ale tu nie ma tego rodzaju obawy... sami ujmują nas na każdym kroku, a jeżeli jesteśmy już jak domowi, to wszystkie awanse były z ich strony.
Pola. Papka może się łudzić.
Dzieńdzierzyński. Ale broń Boże! chybaby tak zręcznie udawali. Są ze mną tak poufale... nazywają papką.
Pola. Ojciec jest w tym wieku, że zbyteczna poufałość może być dla niego ubliżeniem.
Dzieńdzierzyński. Przesadzasz Polu, jak cię kocham przesadzasz... (uprzedzając odezwanie się Poli) tylko dajno się przekonać: ty mnie tak nazywasz, a że ciebie uważają już za swoją... więc.. tak sobie, pour plaisir... w dobrej komitywie.. ale! à propos papki... proszę cię, bo ty znasz lepiej język francuzki... co za przysłowie może być na: papka?
Pola. Dla czego?
Dzieńdzierzyński. Bo Władysław powiedział mi coś, czego nie zrozumiałem, a nie wypadało mi się zapytać...
Pola (żywo) Pan Władysław?... i cóż to było?
Dzieńdzierzyński. Kiedy zapomniałem... czekajno... qui est papka, plus papka... (spostrzegając Gabrjelę) cicho! później ci powiem.

SCENA IV.
Poprzedzający, Gabrjela, (p. c.), Szambelanic, (później) Maurycy.

Gabrjela (wchodząc z lewej strony) Polu, możebyś się teraz pofatygowała do mamy.
Pola. Już można?
Gabrjela. Obudziła się i prosi cię. (bierze Polę pod rękę).
Szambelanic (wchodzi z prawej strony) Jest tu sąsiad? (spostrzega Polę) a! witam pannę Paulinę. (ściska jej rękę, ona mu oddaje niski dyg) Powiem państwu pocieszną nowinę: zgadnijcie też, kogo będziemy mieli dziś na obiedzie?... ani by wam przez myśl przeszło.
Dzieńdzierzyński (zainteresowany) No, no, no?
Szambelanic. Głupstwo, ale mnie irytuje... Co to jednak znaczy forma w życiu towarzyskiem... Są tacy, co się z tego śmieją, tymczasem ja powiadam, że gdybyśmy odrzucili formy, obcowanie z ludźmi stałoby się istną torturą.
Dzieńdzierzyński (spoglądając na Polę) To, co ja zawsze powiadam.
Szambelanic. Bo o cóż nam chodzi?... o to, żeby człowiek z którym okoliczności każą nam żyć, był gładkim i nie raził nas obejściem nieprzyzwoitem.
Dzieńdzierzyński (do Poli) Voyez-vous!
Szambelanic. Gdy tego nie znajduję, no to padam do nóg.
Gabrjela. Do kogoż ojciec to stosuje?
Dzieńdzierzyński. Ale! więc któż to się zaprosił na obiad?
Szambelanic. Nasz nowy sąsiad, pan.. pan... jakże mu tam... z Zagrajewic...
Dzieńdzierzyński. Strasz! (do siebie) Powiedziałem, że się tu wśrubuje.
Gabrjela. Aha! (do Poli) Chodźmy.
Pola (żartobliwym tonem). Widzisz, więc będziesz go miała. (wychodzą na lewo).
Szambelanic. Bo to niby mała rzecz... sąsiad.. znalazł się na polowaniu... no, i przyjeżdża... ale jak to charakteryzuje człowieka... nie zarekomendowawszy się złożeniem wizyty, nie dawszy się poznać, bo istotnie nie wiemy co za jeden... i tak sobie bez ceremonji.
Dzieńdzierzyński. Jak do oberży!... Ale skądże szambelan wie... czy już jest? (idzie do okna).
Szambelanic. Podobno jedzie, dowiedziałem się przypadkiem od służby. Pytam się, gdzie jest pan Kotwicz... hrabia... czy już wrócił z lasu... powiadają mi, że został na śniadaniu na leśniczówce wraz z panem Straszem, i że obaj mają przyjechać. Hrabiątko głupieje na starość, słowo uczciwości. (rzuca się na kanapę).
Dzieńdzierzyński. A niech mi daruje... bo, proszę szambelana, nie chodzi o tę łyżkę rosołu... (patrzy przez okno) Ot, już przyjechali!... ale nie.. to chyba ktoś inny... jakaś bryczka... ale wygląda na najętą furmankę... stoi przed oficyną.. wyjmuje z niej jakieś zawiniątko czy papiery.
Szambelanic (n. s.) Sekwestrator albo woźny... (głośno) Bodaj to w mieście, tam jestem przynajmniej panem swojej woli . nic mnie nie obowiązuje do przestawania z kimś dla tego, że sąsiaduje ze mną przez ścianę, a tu!... lada jakiś tam obieżyświat pod pozorem sąsiedztwa chce być ze mną w zażyłości... i to trzeba przyjmować grzecznie, całować się z tem z dubeltówki, i jeszcze być wdzięcznym za zaszczyt, bo to jest!
Dzieńdzierzyński. Ale po cóż znowu robić sobie subjekcję.
Szambelanic. Jeżeli ktoś jest nieprzyzwoitym, to mnie nie upoważnia do naśladowania go... od tego właśnie są formy.
Dzieńdzierzyński. Oui, c'est vrai bon ton.
Szambelanic (do Maurycego, który wchodzi z papierami) Cóż to tam nowego? (biorąc) już jak zobaczę papier ze stęplem, to mnie dreszcze biorą.. (czyta; marszcząc brwi) nakaz komornika?
Maurycy. Tak, niestety.
Dzieńdzierzyński (przechadzając się, n. s.) Ten człowiek będzie mi psuł krew... przewiduję to
Szambelanic (przejrzawszy) Więc cóż? niech zostawi i jedzie sobie z panem Bogiem.
Maurycy. Ojciec chyba nie przeczytał uważnie.
Szambelanic. Dajże mi pokój... możesz mnie sam objaśnić, jeżeli wiesz.
Maurycy. Chce zaraz robić zajęcie.
Szambelanic (oburzony) Serio?
Maurycy. Utrzymuje, że wyrok stał się prawomocnym... wszystkie terminy już upłynęły.
Szambelanic (p. c.) Nie dopilnowało się... djabli nadali.. można było odwłóczyć Bóg wie jak długo... (p. c.) Ano, wiesz ty, nie ma innej rady, tylko powiedzieć otwarcie Dzieńdzierzyńskiemu, on da na to.
Maurycy. Za nic w świecie!
Szambelanic. O, tylko nie dziwacz z temi skrupułami... jak gdyby ludzie nie pożyczali... od czegoż kredyt?
Maurycy. Gdzież fundusz na oddanie, jeżeli się od niego weźmie?
Szambelanic. Alboż nie mam Czarnoskały... (z uśmiechem, znacząco) zresztą, to już ty znajdziesz.
Maurycy. Ojcze!
Szambelanic (zniecierpliwiony) Więc cóż zrobić? zabawny jesteś... dopuścić do zajęcia... kompromitować się publicznie!
Maurycy. Czyż lepiej nadużyć zaufania...
Szambelanic (surowo) Maurycy, zapominasz się.
Maurycy (całując go w rękę) Niech ojciec tego zaniecha.
Szambelanic (wstając) No, to znajdźże inne lekarstwo... gdzie Władysław? idźcie oba i traktujcie z tym jegomością... może zyskacie zwłokę... jedyny sposób: wsadzić mu co w łapę... (p. c.) No, idź, idź... nie ma co! (Maurycy po chwili wahania się wychodzi) Szarańcza, słowo uczciwości. (chodzi).
Dzieńdzierzyński (n. s. chodząc) Że też to nikt się nie pyta, do czego go pan Bóg stworzył, tylko byle się piąć!... głupota ludzka
Szambelanic (n. s.) Ale co to na nich rachować... wiem, że nic nie zrobią... nie ma innego środka, tylko do tego się udać. (p. c. głośno) Głupie czazy,[1] mój sąsiedzie.
Dzieńdzierzyński. No?
Szambelanic. A z temi interesami. Dawniej między nami była jakaś solidarność, o kredyt nikt się nie kłopotał; dziś w nagłym razie trzeba się udawać do żydów... dla tego to stare rody upadają.
Dzieńdzierzyński. Istotnie, że teraz nie ma już tego zaufania.
Szambelanic. Właśnie.. ale dla czego?
Dzieńdzierzyński. Widać dla tego, że dawniej oddawano et á présent on ne veut pas.
Szambelanic. Mówię o tych, co oddają, a przynajmniej chcą oddać, a że nie mogą.. no, to inna kwestja.. to bywa chwilowo. W każdym razie, gdzież lepsza pewność jak na wielkich majątkach, chociażby nawet obdłużonych.. zawsze tam miejsca jeszcze wystarczy... tymczasem, prędzej znajdzie kredyt jakiś tam dorobkowicz na lichej wiosczynie, niż pan milionowych dóbr... i jakże tu egzystować.
Dzieńdzierzyński. To ja powiem szambelanowi przyczynę. Jak z dwóch rybek jednę wpuścić do małej sadzaweczki, a drugą do wielkiego jeziora, to tę pierwszą zawsze łatwo dostać, ale drugą... niekoniecznie... choć ona tam pewna, najpewniejsza... chybaby spuścić jezioro, a to grubo kosztuje. Nieprawdaż?
Szambelanic. No to tylko sobie bajeczka. (n. s.) Dowcipniś.
Dzieńdzierzyński (po chwili wahania się) Czy szambelan... masz jakie kłopoty?
Szambelanic (żywo) Mój sąsiedzie, któż jest bez nich... Czarnoskała to jest majątek od lat kilkuset pozostający w naszym rodzie... (do Łechcińskiej, która wchodzi głębią) Czego mi się tu kręcić?...
Łechcińska. Myślałam, że tu jest panna Gabrjela.
Szambelanic (półgłosem) Podsłuchiwać... ploteczki znosić...
Łechcińska (z niewinną miną) Ja! (do siebie, idąc ku drzwiom z lewej strony) Musi być coś, kiedy się boi podsłuchania.
Szambelanic (do Dzieńdzierzyńskiego) Może sąsiad pozwolisz do mnie na cygarko... (bierze go pod rękę).
Dzieńdzierzyński. Bon! (wychodzą na prawo).

SCENA V.
Gabrjela, Łechcińska.

Łechcińska (tryumfująco do Gabrjeli, która wchodzi z lewej strony) Jedzie!
Gabrjela. Wielka nowina! czy to miały znaczyć owe znaki telegraficzne przez okno? dowiedziałam się już przedtem... ale nie jestem kontenta, tak się to jakoś zrobiło nie wiedzieć po jakiemu.
Łechcińska Co znowu! wszystko poszło jak po maśle.
Gabrjela. Ale gdzie tam! i ojcu tak się to nie podobało.
Łechcińska. O! starszy pan...
Gabrjela. Gdyby był przynajmniej przyjechał razem ze wszystkimi, a nie tak, sam, z polowania prosto na obiad.
Łechcińska. Jakto sam? a hrabiego to się już nie rachuje?
Gabrjela. Zawsze to jakoś śmiesznie.
Łechcińska. Moja pannuńciu, to już tak jest, że starający się nie uważają na formuły... nieraz jeszcze większe głupstwa robią z miłości, a to uchodzi.
Gabrjela (wzruszając ramionami) Z miłości! to też tem da się wytłumaczyć; ale tu, pan starający się, jak go Łechcińsi podobało się nazwać, nie widział mnie w swojem życiu.
Łechcińska. Otóż właśnie pokazuje się że widział.
Gabrjela A to gdzie?
Łechcińska. W kościele podobno... (n. s ) Co mi to szkodzi powiedzieć... (głośno) nie dla czego innego tak pilno się o pannuńcię wypytywał.
Gabrjela (ironicznie) Jak wyglądam?
Łechcińska. O, o... pannuńcia chce mnie łapać za słówka, jak matkę kocham.
Gabrjela. Więc o cóż się pytał?
Łechcińska. O wszystko, jak to kiedy kto sobie czem głowę nabije... jakie pannuńcia ma gusta, jakich mężczyzn woli, bronetów czy blondynów... a taki był zatopiony w myślach...
Gabrjela (śmiejąc się) Łechcińsia się uwzięła żeby mi go ośmieszyć, a to jedno mogłoby mnie zrazić... po co tu wysilać imaginację!
Łechcińska. Ale bo..
Gabrjela. Czyż to wszystko potrzebne?... to, co wiadomo o tym panu, wystarcza, abym go dobrze przyjęła, jeżeli rzeczywiście przedstawi się jako starający... niestety, nie mam w czem przebierać.
Łechcińska. E! to o pannuńcię nie ma, widzę kłopotu!.. a starsza pani tak się martwiła.. Jak matkę kocham, tak mi się już jej żal zrobiło, że byłam gotową zryzykować się na intrygę — chociaż sie tem brzydzę — byle pannuńcię namówić... (poufnie) Starsza pani turbowała się szczególniej o to, czy pannuńcia z kim w romansie nie stoi.
Gabrjela. A toż co znowu!
Łechcińska. No, niby, czy się pannuńcia w kim skrycie nie kocha.
Gabrjela. Choćby tak było, mama wie, że moje położenie nie pozwala na ten zbytek, abym mogła iść za mąż z miłości... (p. c) gdyby, gdyby!...
Łechcińska (z współczuciem) Mój Boże, to tak jest... chciałoby się duszy do raju, a tu.. jakie my kobiety nieszczęśliwe!... (p. c.) Pan Maurycy tak marudzi z tą swoją panną Pauliną, że Bóg wie, kiedy to będzie... a chociażby, to cóż z tego, obejmie Czarnoskałę, a z pannuńcią co się stanie?... czyje dzieci piastować, bo... ale! (ciszej) znowu komornik przyjechał.
Gabrjela. Nie może być!
Łechcińska. Jak matkę kocham! podsłuchałam niechcący przechodząc koło kancelarji... chce spisywać wszystko w pokojach, licytować... awantury!... pan Maurycy i pan Władysław sekują się tam z nim, szczególniej pan Władysław... słyszałam... ale co oni poradzą, kiedy nie ma tego... (pokazuje liczenie pieniędzy).
Gabrjela (chodząc i łamiąc ręce) Moja Łechcińsiu!
Łechcińska. Pannuńciu złota, nie ma co medytować, tylko pana Boga wezwać w pomoc, i... próba frei... może Bóg da... (poufnie) mnie się zdaje, że on ma żyłkę do kobiet, a takiemu nie wiele trzeba, żeby się zapalił... Już kiedy on do mnie się wdzięczył, a nawet Zuzi nie przepuścił, to dosyć.. a gdzież tu porównanie... (wskazuje na zwierciadło, przed którem właśnie stoją).
Gabrjela. Ale cóż Łechcińsia wygaduje!
Łechcińska (spojrzawszy w okno) A Jezus! jadą... biegnę do starszej pani... (idzie na lewo; wracając sie) A niech się pannuńcia przeżegna. (wychodzi na lewo).

SCENA VI.
Gabrjela, (p. c.) Maurycy.

Gabrjela (sama) Po co ona mi to powiedziała! czułam rumieniec na twarzy.
Maurycy (wchodzi głębią nie widząc Gabrjeli, wzburzony) Nie! prowadzenie rozmowy w tym tonie jest dla mnie niepodobieństwem... Słuchać zarzutów, z których każdy wypadałoby odbić policzkiem, być zmuszonym zniżać się do próśb, wykrętów... a!... żyć raczej suchym chlebem, byle uniknąć takiego położenia!
Gabrjela. Gdyby się to dało wykonać tak łatwo, jak szumnie brzmi w frazesie.
Maurycy. A! byłaś tu?
Gabrjela. Cóż cię tak wzburzyło?
Maurycy. Nic... tak... złożyły się rozmaite okoliczności.
Gabrjela. Nie potrzebujesz robić przedemną tajemnicy... wiem jaki znowu macie kłopot.
Maurycy. Wiesz, i pytasz się co mnie wzburzyło?... Powiedz mi, po co to odgradzać się od ludzi chińskim murem pretensji kastowych, kiedy sami go przekraczamy i grzęźniem w błocie dając broń przeciwko sobie tym, którymi zkąd inąd każdy z nas pogardza? jakiż piekielny urok ma ten pieniądz, że dla niego...
Gabrjela (z uśmiechem) Bo jest najlepszym stróżem honoru i tarczą przeciwko wszelkim pociskom...
Maurycy. Winszuję ci, że możesz w tej chwili dowcipkować.
Gabrjela. To tylko dowodzi, że widzę jasno sytuację, nie tak jak mój braciszek, który uwziął się od niejakiego czasu rozpływać w sentymentalizmie i zamiast działać energicznie, bajronizuje... Ja bo widząc co się dzieje, postanowiłam sobie choćby kosztem największych ofiar dźwignąć się i stanąć silną przeciwko wszystkiemu, co mi los może zgotować.
Maurycy. Tylko że tych ofiar nie bardzo potrzebujesz, a jeżeli będą jakie to lżej wam przyjdzie znieść je we dwoje. Szczęśliwa jesteś, zazdroszczę ci, nikt wam obojgu nie będzie miał prawa zarzucić brudnej rachuby, możecie iść do celu z podniesioną głową.
Gabrjela. Nie rozumiem cię.
Maurycy. Już to, że poznałaś się na tym człowieku, stawia cię bardzo wysoko.
Gabryela. O kim mówisz?
Maurycy. Pytasz się? naturalnie o Władysławie.. On tam został i układa się, bo ja byłem bezsilnym... Gdybyś wiedziała jak to wziął do serca... o, on cię kocha prawdziwie.
Gabrjela. Czy aż tak, że się zwierza? dzieciaki jesteście.
Maurycy. Nie miej mu tego za złe... twoja wzajemność tak go uszczęśliwia!
Gabrjela. A ty zkąd wiesz o mojej wzajemności?
Maurycy. Wnosząc z tego co mi mówił...
Gabrjela (żywo) Cóż ci mówił?
Maurycy. Że jest pewnym twojego serca... i nic dziwnego, zasługuje na to, byś go kochała.
Gabrjela (śmiejąc się z przymusem, zirytowana) Czy za swoją zarozumiałość? I toż jest ten praktyczny, trzeźwo patrzący Władysław? Jeżeli miałam jaką słabość do niego, nie dawało mu to prawa robić mnie przedmiotem studenckich przechwałek.
Maurycy. Co ty mówisz?
Gabrjela. Ubliżył mi... a zresztą uczucie, jeżeli je bierze na serio, robi go egoistą.. dla dogodzenia mu, dla jakichś romansowych urojeń, chce ze mnie zrobić ofiarę... nie cierpię go teraz.

SCENA VII.
Poprzedzający, Władysław.

Władysław (wchodząc prędko głębią; do Maurycego) Zgadnij jaki obrót rzeczy wzięły?... tego się nigdy nie spodziewałem... (ciszej) Gabrjela wie?
Maurycy. Wie.
Władysław (do Gabrjeli, biorąc jej rękę) Chciałem usilnie załatwić jakoś ten interes, bo kłopoty wasze oddawna już stały się mojemi.
Gabrjela (zimno, odbierając rękę) Pozwól, ściskasz mi rękę.
Władysław. O, przepraszam cię... Wystaw sobie, już, już miałem nadzieję doprowadzenia rzeczy do końca, bo przystawano na spłatę ratami, wprawdzie w stanie naszych finansów dosyć uciążliwemi, ale zawsze pozwalającemi odetchnąć... w tem ni ztąd ni zowąd traf przynosi, wiecie kogo?... patrzę, zajeżdża Kotwicz z tym Straszem który był dziś na polowaniu... Komornik zobaczywszy ich przez okno wybiega, i ci panowie witają się jak najlepsi znajomi... pokazuje się że kolegowali z sobą w Warszawie... potem odchodzą na bok, i... po krótkiej konferencji... no! zgadnijcie...
Gabrjela (niecierpliwie) Cóż za dziwny sposób opowiadania.
Władysław. Komornik oświadcza, iż pan Strasz nabył wszystkie pretensje pana Josel Wucherstein i prolonguje dług do pewnego czasu, że zatem nie ma już co robić i oddawszy mu wszystkie papiery, odjeżdża.
Gabriela. A!
Maurycy (zdziwiony) Strasz nabył ten dług?
Władysław. Rzecz bardzo prosta: to jest dług lichwiarski, ręczę że mu przyszedł tanio... Teraz bądź co bądź musimy spłacić tego pana... zależność podobnego rodzaju mogłaby nas kosztować zbyt drogo... (do Gabrjeli) Ciężko to przyjdzie, ale bądź spokojną, już ja to biorę na swoją głowę.. trzeba będzie pracy, zaparcia się, może ofiar z niejednego do czego się nawykło... ale gdy chodzi o wyzwolenie się...
Gabrjela. O! tylko proszę cię bez poświęceń, bo nie potrafilibyśmy ci się wywzajemnić... zresztą wiesz, że ja jestem materjalistką i że sielankowego szczęścia nie rozumiem.
Władysław. Chciałbym abyś przejęła się tą wiarą, że jeżeli snuję jakie projekta, to pierwszym ich celem jest twoje szczęście.. (wzruszony) gdybyśmy poszli razem przez koleje życia, wszystko to co w powszednich kłopotach dotyka i boli, przyjąłby na siebie... tybyś tego nie poczuła.
Gabrjela. Mój kuzynie, sam ten pomysł uderza niepraktycznością, a rola bierna jaką mi naznaczasz w tej fantastycznej wędrówce przez ciernie i głogi, nie pochlebia mi bynajmniej... Ja także mam pretensję do jakiejś samodzielności, a pozwolisz... że... drzemać, to nie jest żyć...
Władysław. Obracasz to w żart?
Gabrjela. Właśnie jeżeli kiedy, to teraz mówię zupełnie poważnie. Bywają chwile w których wolno się pobawić, ale od złudzeń wyborną prezerwatywą jest rzeczywistość i obowiązki... w obec nich wszystkie te mrzonki wydają się dzieciństwem.
Maurycy (n. s) Dosyć wyraźnie... biedak jak zbladł... a mówiłem mu.
Władysław (p. c.) Gabrjelo!
Gabrjela (drwiąco) Cóż za ton, jakie spojrzenie... czy próbujesz na mnie siły swojego wzroku? Wygląda to na studja do jakiegoś teatru amatorskiego... może dano ci rolę niefortunnego adonisa?

Władysław (do siebie osłupiały) Nie pojmuję!... to chyba jakieś nieporozumienie...

SCENA VIII.
Poprzedzający, Kotwicz, (później) Szambelanicowa, Pola.

Kotwicz (wchodząc głębią) No, co mi dacie za ten interes, bo to na czysto moje dzieło... wiecie już?... potrafiłem go tak napompować przez drogę, że był do gotowego... Ojciec będzie miał doskonały humor przy objedzie, bo nadto jeszcze udało mu sie tak rozczulić starego Dzieńdzierzyńskiego, że... (spostrzegłszy wchodzące Szambelanicowę i Polę, chrząka) Hm, hm... (do Władysława biorąc go na bok) Dostał od niego weksel na spłacenie tego długu, ale że właśnie Strasz już go nabył...
Władysław. Więc mu go odda napowrót, jako już niepotrzebny.
Kotwicz (śmiejąc się) A to byłby warjatem... zostanie mu w kieszeni, taka gratka nie zawsze się trafi.
Władysław (oburzony) Rozumowanie, któregoby się nie powstydził pierwszy lepszy kantorzysta.
Kotwicz (j. w. drwiąco) Filozof! (odchodzi od niego).
Szambelanicowa (która usiadła na kanapie, do Kotwicza) Kuzynie, podobno przywiozłeś z sobą kogoś z polowania?
Kotwicz (z humorem) A tak.. jestem w roli mentora, wprowadzając w nasze kółko młodzieńca surowego jeszcze, ale pełnego nadziei.
Szambelanicowa. Cieszyłabym się, gdyby nasz dom mógł zarobić sobie na miano szkoły życia towarzyskiego... ale... nie wiem, jak to mój mąż przyjmie.
Kotwicz. Nie ma obawy.. już się zaprzyjaźnili. (siada przy niej).
Szambelanicowa (ciszej) Przyzwoity człowiek?
Kotwicz. Przynajmniej na początek przyzwoicie się znalazł, bo spłacił żyda.
Szambelanicowa. Serio? (Kotwicz odpowiada jej cicho; głośno do Maurycego i Władysława) Panowie młodzi, rozweselcie mi też Polunię, bo jakaś smutna dziś... (rozmawia po cichu z Kotwiczem. Władysław usiadł na uboczu i śledzi spojrzeniem Gabrjelę która przechadza się unikając z afektacją jego wzroku).
Pola (do Maurycego, który się zbliża do niej) Misja uciążliwa, nieprawdaż?
Maurycy. Tem goręcej też pragnąłbym jej podołać.
Pola. Do tego trzeba tylko dobrej i nieprzymuszonej woli.
Maurycy. Ta zdziałałaby cuda, gdyby nie była zależną od okoliczności, od usposobienia duszy.
Pola. Pańskie usposobienie bywa jakieś... wyjątkowe.
Maurycy. Jest takie jakiem je wyrobiło położenie. Życie nie daje mi sposobności do śmiechu, dla tego na wszystko zapatruję się z strony poważnej... a tem trudno zabawić, wzbudzić wesołość, jak tego pragnęłaby moja matka.
Pola. W samej rzeczy... czasem chłód aż wieje od pana.
Maurycy. A panie w takich razach jesteście bez litości... nic nie uwzględniacie, wydając sąd, nie dopuszczacie okoliczności łagodzących.
Pola. Ja nie sądzę ani krytykuję, tylko przez współczucie dałabym panu lekarstwo na jego usposobienie.... przedewszystkiem nie przymuszać się, gdy to zbyt wiele kosztuje. (idzie do Gabrjeli i bierze ją pod rękę).
Maurycy (n. s.) Co ona przez to rozumie?

SCENA IX.
Poprzedzający, Szambelanic (wchodzi głębią prowadząc pod rękę) Strasza, (za nimi) Dzieńdzierzyński (z kwaśną miną).

Szambelanic (prowadząc Strasza do żony; Kotwicz wstaje) Ma chère, przedstawiam ci naszego nowego sąsiada: pan Strasz herbu Strasz.
Szambelanicowa. Bardzo mi przyjemnie... słyszałam wiele o panu.. (Strasz się kłania).
Szambelanic (ciągle trzymając go) Myśliwy nie tęgi, ale wstęp swój w koło obywatelskie inaugurował czynem, który mu przynosi zaszczyt.
Dzieńdzierzyński (siadając obok szambelanicowej) Padam do nóżek pani szambelanowej.
Szambelanicowa. A, witam pana.
Dzieńdzierzyński (całując ją w rękę) Comment la tête?
Szambelanicowa (zbywa go gestem; do męża) Jakiż to czyn?
Szambelanic (j. w.) Pan Strasz pojął swe posłannictwo w sposób pozwalający żywić o nim najpiękniejsze nadzieje... spostrzegłszy, że jestem w chwilowym kłopocie, chociaż zaledwie przestąpił mój próg, bez najmniejszego namysłu... bo to jest... przyszedł mi z pomocą, dając dowód prawdziwie bezinteresownej sąsiedzkiej uczynności... Bez interesownej, bo nabywając pretensje, zrzekł się prawa egzekucji.
Dzieńdzierzyński (wstawszy z kanapy, do ucha szambelanicowi przechodząc koło niego) Spekulacja... (ściska mu ramię z znaczeniem).
Szambelanicowa (do Strasza podając mu rękę) Winszuję panu.
Szambelanic. I prolongował mi sumę.
Strasz (do ucha) Ale na rok tylko... dłużej nie mogę, daję słowo.
Szambelanic. Mamy dosyć czasu do porozumienia się... zresztą to już drobnostka w obec samej treści czynu, który jest prawdziwie obywatelskim; wszakże dnia dzisiejszego, gdy majątki nasze coraz częściej przechodzą do niemców lub żydów, należy nam trzymać się za ręce... solidarność tylko może nas zbawić.
Strasz (do szambelanicowej) Ja bardzo przepraszam panią dobrodziejkę, że nie przybyłem we fraku, ale...
Szambelanicowa. O. to rzecz najmniejsza... chęć prędszego poznania naszego domu zbyt nam pochlebia abyśmy uważali na małe przekroczenie formy, spowodowane zresztą zapewne okolicznością, że to z polowania...
Strasz.' Wynagrodzę to następną razą.
Szambelanicowa. Bardzo prosimy.
Szambelanic. Pozwoli pan że go zaprezentuję pannom, mojej córce i pannie Dzieńdzierzyńskiej... także sąsiadka, a do tego warszawianeczka.
Dzieńdzierzyński. Przepraszam, łęczycanka.
Szambelanic (prezentując) Pan Strasz.. (puszcza go i zostawia z pannami, które przechadzają się; ukłony).
Strasz (n. s.) U! ładne obydwie.
Gabrjela (po pewnej chwili milczenia) Pan niedawno w naszych stronach.
Strasz. Niedawno... dostałem sukcesję po wuju... majątek w sąsiedztwie.
Gabrjela (p. c.) Jakże się panu podobała okolica?
Strasz. Phi.. proszę pani... po Warszawie...
Gabrjela. Dowód otwartości nie zbyt dla nas pochlebny.
Strasz (zakłopotany) Widzi pani... prawdę powiedziawszy... to ja tak... tu jeszcze dobrze nie znam.. ale zdaje mi się, że sobie gust naprawię i zmienię zdanie.
Gabrjela (śmiejąc się) Trzymamy pana za słowo. (chodzą w milczeniu).
Dzieńdzierzyński (do szambelanica) Chambelan, il faut lui payer... spłacić go i kwita...
Szambelanic.' Zobaczymy, nic pilnego.
Dzieńdzierzyński. Comment?
Służący (wchodząc z prawej strony z serwetą) Proszę jaśnie państwa do stołu.
Strasz (wycofawszy się od panien do Kotwicza) Któraż z nich jest szambelanicówna?
Kotwicz. Ta, co z panem mówiła.
Strasz. Jak ona mi przypomina Julkę od Andzi, to rzecz zadziwiająca... nawet taki sam pieprzyk ma na szyi.
Kotwicz. Przyjrzałeś jej się pan widzę, dobrze.
Szambelanic (któremu żona wstawszy z kanapy szepnęła; do Strasza) Podaj pan rękę mojej żonie.
Szambelanicowa (do Strasza, który ją prowadzi) Panu zapewne nie w smak, że musiałeś odejść od panienek... przyznaj się pan.
Strasz. Hm, istotnie, ja to lubię.
Szambelanicowa. Za to przy stole pozwolę panu usiąść przy mojej córce (Strasz całuje ją w rękę; żartobliwie) Tylko mi jej pan nie bałamuć, bardzo proszę.
Strasz (n. s ) Zdaje mi się, że zrobiłem podwójnie dobry interes... (wychodzą na prawo).
Władysław. Parę wyrazów zimnych, gryzących... i co ta kobieta zrobiła ze mną!... w co tu wierzyć, w co tu wierzyć! (wychodzi głębią).

SCENA X.
Kotwicz, Dzieńdzierzyński, (później) Szambelanic.

Dzieńdzierzyński (zatrzymując Kotwicza) Comte! temu Straszowi trzeba koniecznie oddać... ja na to tylko wyłącznie dałem te pieniądze... il faut absolument.
Kotwicz (surowym tonem i żywiej całą tę scenę) Pańskie słowa są najlepszym dowodem, jak nam jest trudno obyć się bez kredytu żydowskiego.
Dzieńdzierzyński. Comment?
Kotwicz. Wiedziony szlachetnym popędem udzieliłeś pan pożyczkę sąsiadowi, lecz ledwie to zrobiłeś już ci żal i chciałbyś się cofnąć... Skoro tak, oświadczę kuzynowi, a zaręczam że zwróci panu, jakkolwiek z bólem serca, bo wiem, że mu przykrym będzie ten brak zaufania (zapraszając go do wyjścia) Niechże pan będze łaskaw.
Dzieńdzierzyński. Ale co znowu, co znowu! jaki brak zaufania... comment peut on!... zdaje mi się, że dałem najlepszy dowód, iż tak nie jest.
Kotwicz. Prawda, ale.. pozwól pan sobie powiedzieć, że nadużywasz sytuacji. Wszakże biorąc od kogoś pieniądze, staję się ich właścicielem, nieprawdaż?... więc dysponować mi jak mam użyć tych pieniędzy, to przyznam się... (j. w.) Służę.
Dzieńdzierzyński. Hrabio, ja radziłem tylko, i to w waszym własnym interesie.
Kotwicz. Być może, ale nie jest miłą rzeczą zostawać w zależności. Już to prawdę mówią, iż nic tak nie narusza dobrych stosunków, jak kwestja pieniężna.
Dzieńdzierzyński (n. s.) Masz tobie, gotowi się jeszcze obrazić.
Kotwicz (n. s.) Dobra sposobność (głośno) Aby tego uniknąć muszę i ja załatwić z panem nasz rachuneczek.
Dzieńdzierzyński. Jaki znów rachuneczek? czy ja hrabiego napastuję?
Kotwicz. Tem bardziej. Człowiek z poczuciem godności osobistej, nie powinien narażać się na podejrzenie, iż się nie szanuje... Przepraszam, że nie porachowałem się wcześniej.
Dzieńdzierzyński (zniecierpliwiony) Hrabia wiesz, że ta bagatela nie robi mi różnicy.
Kotwicz. Ale pan pozwolisz, że darowizny przyjąć nie mogę...
Dzieńdzierzyński. Któż mówi... ce serait compromitation.
Kotwicz (dobywając notyskę). Prowadzę skrupulatne notatki.
Dzieńdzierzyński. Pójdźmy, bo tam czekają na nas.
Kotwicz. Ogółem winienem panu z tem co przegrałem w wista... pamiętasz pan... 3 ruble 97 kopiejek.
Dzieńdzierzyński. Rozegramy się. (ciągnie go).
Kotwicz. To swoją drogą.. oraz z kosztami podróży do Łowicza na ś. Mateusz...
Dzieńdzierzyński. Comment? pardon! to już do mnie należy.
Kotwicz. Za pozwoleniem... zapłaciłeś pan za mnie kolej 1 klasy tam i na powrót... oprócz tego łożyłeś na moje utrzymanie w drodze i w Łowiczu... notowałem wszystko.
Dzieńdzierzyński. Ale nie słucham.
Kotwicz. Otwarcie powiem, że byłem wówczas goły i przyjąłem, ale jako pożyczkę... jedynie jako pożyczkę.
Dzieńdzierzyński (n s.) No, i są ludzie, którzy go mają za eksploatatora!
Kotwicz. To wszystko razem uczyni rubli sr. 79 kopiejek 50.
Dzieńdzierzyński. Bon! zwrócisz mi pan tam kiedy... chodźmy.
Kotwicz. No to dołóżże mi pan dla okrągłości 20 rubli 50 kopiejek, to razem będzie setka, którą panu oddam... jak tylko będę miał.
Dzieńdzierzyński (do siebie, nieco zdziwiony) Savez vous quoi c'est bon... (dobywa pugilares) Mam tylko same 25 rublówki.
Kotwicz. To nic, zwrócę panu resztę jak zmienię... ale to już osobny rachunek.. setka setką, a panu reszty przypada pół piąta rubla.
Szambelanic (z serwetą pod brodą) Sąsiedzie, cóż za ceremonje... zupa stygnie.. prosimy.
Dzieńdzierzyński. Służę.
Szambelanic (puszczając go naprzód, do Kotwicza) Jużeś go widzę naciągnął... (grożąc) Ej, ty, ty... wstyd mi robisz... niepoprawiony, niepoprawiony!
Kotwicz. Rachowaliśmy się z wista... (gra niema; wychodzą na prawo. Zasłona spada).





  1. Przypis własny Wikiźródeł błąd w druku — czasy





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Bliziński.