Romeo i Julia (Shakespeare, tłum. Ulrich, 1895)/Akt pierwszy

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor William Shakespeare
Tytuł Romeo i Julia
Rozdział Akt pierwszy
Pochodzenie Dzieła dramatyczne Williama Shakespeare (Szekspira) w dwunastu tomach. Tom V
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1895
Miejsce wyd. Kraków
Tłumacz Leon Ulrich
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
AKT PIERWSZY.
SCENA I.
Plac publiczny.
(Wchodzą: Samson i Grzegorz, zbrojni w miecze i tarcze)

Samson.  Daję słowo honoru, Grzegorzu, nie pozwolimy jeździć po sobie.
Grzegorz.  Nie, zapewne, bobyśmy byli końmi.
Samson.  Chcę powiedzieć, że jeśli mnie rozgniewają, nauczę
ich po kościele gwizdać.

Grzegorz.  Daj tyko baczność, żeby ciebie wprzód nie świsnęli.
Samson.  Biję żwawo raz poruszony.
Grzegorz.  Tylko, że nie poruszasz się żwawo do bicia.
Samson.  Pies z domu Monteków porusza mnie do żywego.
Grzegorz.  Poruszać znaczy: zmieniać miejsce; być odważnym, znaczy: dostać na miejscu, dlatego też ty, jako poruszony umykasz.
Samson.  Pies tego domu do tego stopnia mnie poruszy, że dostoję nakoniec i o mur się oprę z każdym mężczyzną lub kobietą z domu Monteków.
Grzegorz.  To dowodzi, że jesteś słabym niewolnikiem, bo tylko słabych dociera się do muru.
Samson.  Masz racyę, dlatego też zawsze docieramy do muru kobiety, te słabe naczynia; i ja więc domowników domu Monteków odepchnę od muru, a jego domownice przyprę do muru.
Grzegorz.  Spór toczy się tylko między naszymi panami i nami, ich ludźmi.
Samson.  Mniejsza o to; będę tyranem. Zwalczywszy mężczyzn, rzucę się na kobiety i zacznę płatać dziewki.
Grzegorz.  Jak to rozumiesz?
Samson.  Tłomacz to sobie, jak ci się podoba.
Grzegorz.  Zostawiam to tłomaczom, którym swoją srogość dasz uczuć.
Samson.  Zepewne; poczują oni, że ze mnie dzielny kawał mięsa.
Grzegorz.  Szczęściem, że nie kawał ryby, bo gdybyś był rybą, to chyba śledziem za dwa grosze. Lecz dobądź szabli; widzę dwóch ludzi z domu Monteków.

(Wchodzą: Abraham i Baltazar).

Samson.  Dobyłem szabli, zaczynaj, masz mnie za sobą.
Grzegorz.  Czy dlatego stajesz za mną, żeby łatwiej drapnąć?
Samson.  Nie bój się!
Grzegorz.  Bądź spokojny; ja bać się ciebie?
Samson.  Miejmy prawo po sobie, czekajmy zaczepki!
Grzegorz.  Zmarszczę się przechodząc, niech to sobie tłómaczą jak chcą.
Samson.  Albo jak śmią. Pokażę im figę, a wstyd im, jeśli to ścierpią.

Abraham.  Czy nam pokazujesz figę, mości panie?
Samson.  Pokazuję figę, mości panie.
Abraham.  Czy nam pokazujesz figę, mości panie?
Samson.  Czy będziemy mieli prawo po sobie, jeśli powiem: tak jest, mości panie?
Grzegorz.  Nie.
Samson.  Nie, mości panie; nie wam pokazuję figę, mości panie; ale pokazuję figę, mości panie.
Grzegorz.  Czy szukasz zaczepki, mości panie?
Abraham.  Zaczepki, mości panie? Nie, mości panie.
Samson.  Jeśli szukasz zaczepki, mości panie, masz mnie gotowego; służę tak dobremu panu jak twój.
Abraham.  Nie lepszemu.
Samson.  Dobrze, mości panie. (Benvolio pokazuje się w odległości).
Grzegorz.  Powiedz lepszemu; widzę w odległości krewnego naszego pana.
Samson.  Lepszemu.
Abraham.  Łżesz!
Samson.  Dobądźcie szabli, jeśli macie serca! Grzegorzu, pamiętaj na twoje cięcie od lewego! (Walczą).
Benvolio.  Przestańcie, waryaty! sami nie wiecie, co robicie!

(Wytrąca im szable. — Wchodzi Tybalt).

Tybalt.  Co? Z nagim mieczem pośród tych zajęcy?
Zwróć się, Benvolio, z mych rąk czekaj śmierci!
Benvolio.  Włóż miecz do pochwy, albo razem ze mną
Staraj się ludzi szalonych rozdzielić.
Tybalt.  Z dobytym mieczem o pokoju prawisz?
Tak nienawidzę z twych ust słów pokoju,
Jak piekła, ciebie i rodu Monteków.
Nie ujdziesz teraz. Broń się, podły tchórzu! (Walczą).

(Wbiegają liczni Stronnicy obu domów; ogólna walka, po chwili wbiegają Obywatele z maczugami).

I Obyw.  Maczugi! dzidy! Bijcie ich! Precz z nimi!
Precz z Montekami! Precz z Kapuletami!

(Wchodzi Kapulet z Żoną).

Kapulet.  Co to za wrzawa? Podajcie mi oręż!
Pani Kap.  Raczej twe kule. Co chcesz od oręża?

Kapulet.  Mój oręż, mówię! Patrz, stary Monteki
Szablą wywija jakby ze mnie szydził.

(Wchodzi Monteki z Żoną).

Monteki.  Dość tego, puść mnie! Podły Kapulecie!
Pani Mont.  Nie stąpisz kroku! Czy znów mordów chcecie?

(Wchodzi Książę i Straż).

Książę.  Wrogi pokoju, rody buntownicze,
Miecz kalające krwią obywateli,
Czy mnie słyszycie? Hej, ludzie, zwierzęta!
Wy co gasicie ogień waszych gniewów
Strugą czerwoną z żył waszych wylaną,
Pod karą tortur, z rąk waszych na ziemię
Rzućcie żelazo, wściekłością hartowne,
Gniewnego pana słuchajcie wyroku!
Trzy już zatargi z wietrznych słów poczęte,
Przez was, Monteki, stary Kapulecie,
Trzykroć zburzyły pokój ulic naszych,
Starych mieszkańców Werony zmusiły
Przystojną odzież odrzucić na stronę,
Rdzawe topory starą dłonią chwycić,
By waszą rdzawą zatrzymać nienawiść;
Jeśli raz jeszcze zaburzycie pokój,
Żywotem wasze opłacicie waśnie.
Na teraz wszyscy wracajcie do domów!
Ty, Kapulecie, natychmiast idź ze mną,
A ty, Monteki, przyjdziesz dziś wieczorem
Do izby naszych sądów na ratuszu,
Gdzie nasze dalsze odbierzesz rozkazy.
Pod karą śmierci rozejdźcie się wszyscy!

(Wychodzą: Książę, Straż, Kapulet z Żoną, Tybult, Obywatele, Służba).

Monteki.  Kto starą wojnę rozniecił na nowo?
Synowcze, powiedz, czy byłeś przytomny?
Benvolio.  Zanim przybyłem, już starli oręże
Twojego wroga służący z twoimi,
Gdym ich rozdzielał, nadbiegł niespodzianie
Tybalt ognisty, z dobytą już szablą,
Krzycząc wyzwanie, nad głową mi błyskał,
I siekał wiatry, które, ran nie czując,

Świstały tylko, jakby na szyderstwo.
Przyszło do razów; na odgłos potyczki
Liczba walczących z obu stron wciąż rosła,
Aż książę nadszedł i zgodę przywrócił.
Pani Mont.  Lecz gdzie Romeo? Dzięki ci, o Boże,
Że bez udziału w tym groźnym był sporze!
Benvolio.  Pani, godzinę wprzódy, niźli słońce
Przez okna złote na wschodzie wyjrzało,
Myśl niespokojna wygnała mnie z domu;
Skrytego w ciemnym sykomorów lesie,
Który to miasto cieni od zachodu,
Twojego syna widziałem dziś rano.
Biegłem ku niemu, postrzegł mnie z daleka,
I w gąszczu przepadł; ja, sądząc po sobie
Uczucia jego — które w moich piersiach
Tem są czynniejsze, im bardziej samotne —
Za własną myślą puściłem się w pogoń,
Chętnie odbiegłem odbiegającego.
Monteki.  Już to niejeden ranek go tam widzą,
Jak łzami świeżą, ranną mnoży rosę,
I do chmur chmury westchnieniem przyrzuca;
Ale, jak tylko słońce pocieszyciel
Odsunie lekko na wschodzie najdalszym
Ciemne firanki od jutrzenki łoża,
Mój syn od światła skrada się do domu,
W swym się samotnym pokoju zamyka,
I przystęp światłu dziennemu tamuje,
Rozpościerając noc wokoło sztuczną.
Smutek ten czarną przyszłość zapowiada,
Jeśli go dobra nie uleczy rada.
Benvolio.  Szlachetny stryju, czy wiesz tego powód?
Monteki.  Ani wiem, ani wybadać go mogę.
Benvolio.  A czy go o to pytałeś się kiedy?
Monteki.  I sam przez siebie i przez mych przyjaciół.
Lecz on, jedyny uczuć swoich radca,
Tak jest dla siebie — nie powiem tak wierny —
Ale dla innych tak ciemny i tajny,
Od wybadania, odkrycia daleki,

Jak pączek zębem podcięty robaka,
Zanim rozwinął wiatrom słodkie lica,
Słońcu pokazał piękności swej blaski.
Gdybym z tych smutków znał się tajemnicą,
Lekarstwo chętną podałbym prawicą.

(Pokazuje się Romeo w odległości).

Benvolio.  Otóż i Romeo! Oddal się na chwilę,
Wszystko mi wyzna, lub bardzo się mylę.
Monteki.  Bodaj ta spowiedź szczęsny skutek wzięła!
Naszą bytnością nie przerwiemy dzieła.

(Wychodzi z Żoną).

Benvolio.  Dzień dobry, bracie!
Romeo.  Jeszczeż dzień tak świeży?
Benvolio.  Właśnie dziewiąta.
Romeo.  Smutek wolno bieży.
Czy to mój ojciec z tym odszedł pośpiechem?
Benvolio.  Tak jest. Twe chwile jakiż żal przeciąga?
Romeo.  Brak tego, coby skrócić mi je mogło.
Benvolio.  Czy miłość?
Romeo.  Brak jej.
Benvolio.  Jakto, brak miłości?
Romeo.  Tej obojętność, którą pokochałem.
Benvolio.  Ach, czemuż miłość, na pozór tak piękna,
W rzeczywistości sroga tak i twarda!
Romeo.  Ach, czemuż miłość, choć z zakrytem okiem,
Tak pewnym bieży do celów swych krokiem!
Gdzie obiadujem? Co bój sprowadziło?
Lecz wstrzymaj powieść, słyszałem o wszystkiem.
Wiele nienawiść, miłość więcej może.
Sporna miłości! czuła nienawiści!
Ty coś jest wszystkiem, stworzona z niczego!
Ciężka lekkości! pustoto poważna!
Szpetny chaosie postaci urodnych!
Puchu z ołowiu! chorowite zdrowie!
Ty jasny dymie! zimny ty płomieniu!
Śnie czuwający, coś nie jest, czem jesteś!
Tę czuję miłość, choć jej w tem nie czuję.
Czy się nie śmiejesz?

Benvolio.  Ubolewam raczej.
Romeo.  Nad czem, mój dobry?
Benvolio.  Nad twoją żałobą.
Romeo.  Takie owoce miłość niesie z sobą.
Pierś mą przygniata ciężkie smutku ramię;
Ty mnie pocieszasz, dobry przyjacielu,
Lecz litość twoja, miłości twej znamię,
Przydaje smutek do smutków tak wielu.
Miłość, to dym jest spłodzony westchnieniem;
W szczęściu, jest w oczach błyszczącym płomieniem,
W męce, jest morzem karmionem łez rzeką;
Jest i mądrością miłość szalejącą,
Zatrutą żółcią, słodyczą leczącą.
Bądź zdrów, kuzynie!
Benvolio.  Pozwól, jeszcze chwilę.
Powiedz, skąd dla mnie oziębłości tyle?
Romeo.  Jam stąd daleko w duszy mej zachwycie;
To nie Romeo, nie tu jego życie.
Benvolio.  Kogóż to kochasz? Odsłoń mi twe żale.
Romeo.  Mam płacząc mówić?
Benvolio.  Płacząc? Nie, Romeo,
Lecz powiedz smutno, co twych cierpień źródłem.
Romeo.  Powiedz choremu, niech testament pisze;
Z równą boleścią pytanie to słyszę.
Słuchaj, kuzynie, kocham się w kobiecie.
Benvolio.  Tak przypuszczałem, słysząc, że się kochasz.
Romeo.  Strzelec tyś dobry! — a w pięknej kobiecie.
Benvolio.  Łatwo jest trafić tam, gdzie cel jest jasny.
Romeo.  Ty przecie chybiasz. Kupidyna strzały
Niczem są dla niej; zimna jak Diana,
Jasną czystości zbroją przyodziana,
Gardzi dziecięcia miłości potęgą;
Ucieka, gdy ją oblegam przysięgą,
Gdy ją źrenicą wyzywam do boju;
Świętych zwodziciel, złoto, jej nie zwiedzie,
Bogata w piękność, lecz na krótką chwilę,
Bo skarb z pięknością spróchnieje w mogile.
Benvolio.  Na wieczną czystość przysięgła więc ona?

Romeo.  Przez jej oszczędność wielki skarb marnieje,
Bo surowością jej piękność głodzona
Kradnie piękności potomstwa nadzieje.
Tak jest cnotliwa, skromna, jak urodna;
Choć mnie zabija, raju przecie godna;
Srogie jej śluby życie mi wydarły —
Choć mówię z tobą, wierz mi, żem umarły.
Benvolio.  Zapomnij, radzę tobie, o niej myśleć.
Romeo.  Naucz mnie wprzódy zapomnieć myślenia.
Daj wolność oczom i rozważaj pilnie
Urodę innych.
Romeo.  Żebym jej piękności
Tem dobitniejsze znalazł tam dowody?
Czarne szczęśliwe maski, dziewic czoło
Całując, każą myśleć, że wdzięk kryją;
Ten, co wzrok stracił, nie może zapomnieć
Kosztownych skarbów z źrenicy wydartych;
Pokaż mi dziewczę cudownej urody,
Piękność jej tę mi tylko przypomina,
Której uroda cudowniejsza jeszcze.
Nie mnie nauczysz zapomnienia sztuki.
Benvolio.  Nauczę, albo zginę śród nauki. (Wychodzą).



SCENA II.
Ulica.
(Wchodzą: Kapulet, Parys, Służący).

Kapulet.  Monteki równie jak ja zagrożony
Gniewem książęcia, a nie trudno, myślę,
Dwom jak my starcom, żyć odtąd w pokoju.
Parys.  Wysoka obu domów waszych godność,
A ich niezgoda publicznem nieszczęściem.
Lecz co na prośbę moją odpowiadasz?
Kapulet.  Co wprzód mówiłem i teraz powtarzam:
Córka jest moja światu jeszcze obca,
Czternastu wiosen jeszcze nie przeżyła;
Wprzód ziemia dwakroć ubierze się w kwiaty,
Zanim jej ślubne pozwolę wziąć szaty.

Parys.  Nie jedna młodsza matką jest szczęśliwą.
Kapulet.  Szczęście zbyt młode zbyt nagle przemija.
Ziemia me wszystkie pożarła nadzieje;
Ona pociechą jest mojej starości.
Lecz zresztą, szukaj do serca jej drogi,
Nie ja odrzucę wybór mej niebogi,
Bo komu ona przychylną dłoń poda,
Temu i stary ojciec powie: zgoda.
Dzisiaj jest zwykłe święto mej rodziny;
Rozsyłam właśnie gościom zaprosiny,
A ty należysz do przyjaciół grona,
Których przytomność zawsze upragniona.
Przyjdź pod ubogą strzechą ujrzeć naszą,
Jak ziemskie gwiazdy blask niebieskich zgaszą.
Wszystko, co w młodej rozbudza się duszy,
Kiedy kulawej zimy lody kruszy
Szczęśliwy kwiecień z różami na czole,
W dziewiczych pączków znajdziesz u mnie kole.
Patrz więc i słuchaj; wybierz na tej grzędzie
Kwiat, co miłości najgodniejszy będzie.
Córkę też moją w tym ujrzysz ogrodzie,
Jedną do liczby, choć żadną w urodzie.
Pójdź ze mną, proszę. (Do Służącego, dając mu papier).
Ty, bez żadnej zwłoki,
Piękną Weronę szybkimi zbież kroki,
A czyje imię śród tej znajdziesz karty,
Powiedz, że dom mój dla niego otwarty.

(Wychodzi z Parysem).

Służący.  Mam szukać tych, których imiona na tej karcie stoją zapisane? Tu stoi zapisane: niech szewc pilnuje swojego łokcia, krawiec swojego kopyta, rybak swojego pędzla, a malarz swojego włoku; ale ja mam szukać osób, których imiona stoją tu zapisane, tylko, że nie mogę znaleźć, co za imiona zapisał tu pisarz. Muszę się zgłosić do jakiego uczonego. W samą porę!

(Wchodzą: Benvolio i Romeo).

Benvolio .  Co ogień spalił, to ogień wypali;
Nowy żal zmniejsza cierpkość dawnych żali;

Odwrotnym tańcem leczysz zawrót głowy;
Drugą łagodzisz boleść pierwszej blizny;
Chwyć tylko okiem zarazy jad nowy,
A zdusisz pierwszej zjadliwość trucizny.
Romeo.  Sądzę, że babki liść pewno uleczy —
Benvolio.  Co, przyjacielu?
Romeo.  Złamany twój goleń.
Benvolio.  Czyś rozum stracił?
Romeo.  Nie, jednakże jestem
Od szalonego potężniej związany,
Zamknięty w lochu, trzymany bez strawy,
Bity, męczony, i — Dzień dobry, bracie!

Służący.  Daj panu, panie Boże, dzień dobry! Powiedz mi, panie, czy umiesz czytać?

Romeo.  Me przeznaczenie w księdze moich cierpień.
Służący.  Tegoś się może nauczył bez książki.
Ale czy umiesz czytać, co pisane?
Romeo.  Jeśli znam język i litery pisma.
Służący.  Mówisz uczciwie; daj ci Bóg wesele!
Romeo.  Czekaj, człowieku; umiem, umiem czytać!

(Czyta) „Signior Martino, jego żona i córki, hrabia Anzelm i jego piękne siostry; wdowa Vitruvio; signior Placencyo i jego miłe synowice; Merkucyo i brat jego Walentyn; stryj mój Kapulet, jego żona i córki; moja piękna siostrzenica Rozalina; Liwia, signior Walencyo i kuzyn jego Tybalt; Lucya i dziarska Helena“.
Piękne zebranie! Gdzież są zaproszeni?
Służący.  Tam.
Romeo.  Gdzie?
Służący.  Tam, do naszego domu, na wieczerzę.
Romeo.  Do czyjego domu?
Służący.  Do domu mojego pana.
Romeo.  Prawda, że naprzód należało mi zapytać, kto twoim panem?
Służący.  To ja wam powiem rzecz całą bez pytania: pan mój jest ów wielki bogacz, Kapulet, a byleś tylko nie był z domu Monteków, i ciebie zapraszam; przyjdź wychylić szklankę wina. Bóg z wami! (Wychodzi).

Benvolio.  Na tej odwiecznej Kapuletów uczcie
Twoja kochanka, Rozalina, będzie,
I co jest tylko piękności w Weronie.
Idź tam, a lica jej, z innych licami
Równaj źrenicą twą nieuprzedzoną,
A powiesz: łabędź mój był tylko wroną.
Romeo.  Jeśli pobożność w oszukanem oku
Skłamie tak, niech się łza w ogień zamieni,
A przezroczyste kacerze, co w stoku
Łez nie przepadły, zginą wśród płomieni!
Od niej piękniejsze! Słoneczne źrenice
Nigdy na czystsze nie patrzały lice.
Benvolio.  Ona jest piękna tam, gdzie innych niema,
Tam, gdzie z nią samą ważysz ją oczyma;
Na kryształowej postaw teraz szali
I przeważ na niej, z kochanką twą, panie,
Które w balowej pokażę ci sali,
A najpiękniejsza piękną nie zostanie.
Romeo.  Pójdę, choć tego nie znajdę widoku;
Pójdę się kąpać w kochanki mej oku. (Wychodzą).


SCENA III.
Pokój w domu Kapuleta.
(Wchodzą: pani Kapulet i Mamka).

Pani Kap.  Mamko, gdzie córka? Zawołaj jej do mnie!
Mamka.  Na me panieństwo, w dwunastej mej wiośnie —
Już ją wołałam — baranku! kanarku!
Uchowaj Boże! — Julko, drogie dziecię!
Julia  (wchodząc). Kto mnie tu woła?
Mamka.  Matka.
Julia.  Jestem, matko!
Co mi rozkażesz?
Pani Kap.  Mamko, odejdź teraz,
Mam do niej sekret. — Lecz nie, mamko, zostań,
I ty mieć musisz w radzie naszej udział.

Wiesz, że ma córka do lat już dochodzi.
Mamka.  Mogę powiedzieć wiek jej do godziny.
Pani Kap.  Nie ma czternastu.
Mamka.  Czternaście mych zębów
Stawiam, choć wprawdzie mam ich tylko cztery,
Nie ma czternastu. Do świętego Piotra
W okowach, jakże jest jeszcze daleko?
Pani Kap.  Od dzisiaj jeszcze z górą dwa tygodnie.
Mamka.  Czy mniej, czy więcej, ze wszystkich dni w roku
Czternaście skończy w wilią Świętopietrza.
Ona i Zuzka — Panie, świeć jej duszy! —
Jeden wiek miały. Zuzka dzisiaj w niebie!
Za dobrą była dla mnie. Otóż mówię,
Czternaście skończy w wilię Świętopietrza.
Tak jest, czternaście; o, pamiętam dobrze!
Lat jedenaście od trzęsienia ziemi,
Jam ją od piersi właśnie odłączyła
Z wszystkich dni roku w tym dniu — nie zapomnę,
Sokiem piołunu potarłam brodawkę,
Pod gołębnikiem usiadłam na słońcu —
A pani z panem byliście w Mantuy —
Ho, mam ja pamięć! — otóż, jak mówiłam,
Śliczny błazenek, kiedy się dotknęła,
Uczuła gorycz piołunu na piersiach,
Skwasiła minkę, główkę odwróciła —
Aż nagle — rrum! rrum! gołębnik się trzęsie —
Nie trzeba było prosić mnie uciekać!
Od tego czasu lat już jedenaście;
Na drzewo krzyża świętego już wtedy
Mogła na nogach stać, dyrdać po izbie.
Dniem właśnie wprzódy zbiła sobie czoło,
A wtedy mąż mój — świeć mu Bóg nad duszą! —
Człek krotofilny, podniósł z ziemi dziecię
I rzekł: „kochanko, na twarz, widzę, padłaś;
Wznak ty upadniesz, jak trochę podrośniesz;
Czy nie, Juleczko?“ i jak mnie Bóg widzi,
Robaczek przestał płakać i rzekł: „padnę“.
No, patrzcie teraz, co to z żartu będzie!

Przysięgam, choćbym i tysiąc lat żyła,
Będę pamiętać: „czy padniesz, Juleczko?“
Piękny błazenek z uśmiechem rzekł: „padnę“.
Pani Kap.  Dość tego, mamko, proszę cię, skończ baśnie!
Mamka.  O, zaraz, pani. Myśląc, śmiać się muszę,
Jak łzy otarła i wyrzekła: „padnę“,
Chociaż przysięgam, że miała na czole
Guz tak ogromny, jak gołębie jaje,
Straszne stłuczenie i gorzko płakała.
Gdy mój powiedział; „Julko, na twarz padłaś,
Wznak ty upadniesz, jak trochę podrośniesz,
Czy nie?“ i rzekła, hamując łzy, „padnę“.
Julia.  I ty też, mamko, pohamuj twój język!
Mamka.  Pani, skończyłam. Błogosław ci, Boże!
Ja piękniejszego nie karmiłam dziecka;
Bylem dożyła dnia twego zamęźcia
Więcej nie pragnę.
Pani Kap.  Właśnie, że zamęźcie
Dziś będzie naszej rozmowy przedmiotem.
Powiedz mi teraz, córko moja, Julko,
Jakie są twoje myśli o małżeństwie?
Julia.  O tym zaszczycie nie myślałam dotąd.
Mamka.  Zaszczycie! Gdybym nie była ci mamką,
Rzekłabym: z mlekiem wyssałaś tę mądrość.
Pani Kap.  Dobrze; myśl teraz, Julko, o małżeństwie.
Damy wysokiej w Weronie powagi,
Młodsze od ciebie, a są już matkami;
I jam już z hrabią moim była matką
W tych latach, w których ty jesteś dziewicą.
Żeby w tej sprawie zbyt się nie rozciągać,
Waleczny Parys prosi o twą rękę.
Mamka.  Młoda panienko, to człowiek jedyny
Jak świat szeroki, to człowiek jak z wosku!
Pani Kap.  Kwiatka równego nie znajdziesz w Weronie.
Mamka.  Nie; to jest kwiatek, czysty z niego kwiatek!
Pani Kap.  Co mówisz, Julko? Czy możesz go kochać?
Na balu naszym ujrzysz go dziś wieczór.
W twarzy Parysa rozczytaj się księdze,

W dziele piękności piórem nakreślonem;
Rozważ, jak w rysach pięknego oblicza
Jeden drugiemu piękności użycza,
Na każde ciemne księgi wyrażenie,
W ócz marginesie znajdziesz objaśnienie.
Dzieło miłości jest nieocenione,
Lecz mu oprawy tylko nie dostało;
Ryby są w morzu; a wielką jest chwałą
Temu, co piękne, piękną dać osłonę.
Księga najdroższa w oczach czytelnika,
Co w złotych klamrach złotą myśl zamyka.
Wszystko, co jego, twojem także będzie,
A z twoich skarbów nic ci nie ubędzie.
Mamka.  Ubędzie? Żonom od mężów przybywa.
Pani Kap.  Czy może Parys jakie mieć nadzieje?
Julia.  Jeśli w spojrzeniu miłość rozetleje,
Choć nie przelecą ciekawe źrenice
Za twoją wolą wskazane granice. (Wchodzi Sługa).
Służący.  Pani, już zebrali się goście, wieczerza zastawiona, wołają pani, pytają się o pannę, klną mamkę w kredensie; wszystko w zamieszaniu. Muszę teraz pędzić do sali. Błagam cię, pani, śpiesz się!
Pani Kap.  Julko, Parysa szczęście w twojej mocy.
Mamka.  Idź do dni słodkich słodszych szukać nocy! (Wychodzą).



SCENA IV.
Ulica.
(Wchodzą: Romeo, Merkucyo, Benvolio, pięć lub sześć Masek, Służący z pochodniami).

Romeo.  Mamyż co prawić na naszą wymówkę,
Czy wejdziem raczej bez żadnej perory?
Benvolio.  Długich gadanin minęły już czasy.
Nie mamy z szarfą na oczach Kupida,
Z tatarskim w dłoni malowanym łukiem,
Jakby straszydło grożącego damom;
Ani prologu, wyraz za wyrazem
Powtarzanego z cicha za suflerem;

Niech więc nas mierzą, jaką zechcą miarą,
My im odmierzym miarę i wyjdziemy.
Romeo.  Daj mi pochodnię; nie mam chęci skakać;
Sam w nocy smutku, światło nieść wam będę.
Merkucyo.  Nie, nie, Romeo, musisz z nami tańczyć.
Romeo.  Wierzaj, nie mogę. Twe stopy i dusza,
Wiem, skrzydła mają; moje są z ołowiu,
Trzymają ciało do ziemi przykute.
Merkucyo.  Jesteś kochankiem, weź skrzydła Kupida
I wznieś się niemi nad skok pospolity.
Romeo.  Zbyt mnie głęboko strzałą swoją ranił,
Bym mógł podlecieć lekkiem jego piórem;
Ciężkiej boleści nie mogę przeskoczyć;
Miłości brzemię ciśnie mnie do ziemi.
Merkucyo.  Powal się na nią, takiego ciężaru
Znieść nie potrafi delikatne dziecię.
Romeo.  Co, delikatne? Miłość zbyt jest srogą,
Dziką, burzliwą i kłuje jak ciernie.
Merkucyo.  Jeśli jest srogą, bądź i ty z nią srogi,
Kluj ją za kłucie, a miłość pobijesz.
Podaj mi maskę, niech nią twarz osłonię.

(Kładzie maskę).

Maska na maskę! Co mi teraz znaczy,
Że wzrok ciekawy ułomności śledzi?
Niech maska teraz rumieni się za mnie.
Benvolio.  Zastukaj, wejdźmy; a gdy staniem w sali,
Niechaj z was żaden nóg swych nie żałuje.
Romeo.  Daj mi pochodnię; niechaj lekkie serca
Trącają stopą nieczułą posadzkę,
Bo na mnie ojców przysłowie się prawdzi:
Trzymając świecę, będę się przyglądał.
Ach, nie ja piękną ułowię zwierzynę,
Gdy sam w sieć wpadłem!
Merkucyo.  My cię wyciągniemy
Z błota miłości, w którem dziś zagrzązłeś.
Na próżno tylko w dzień palimy świece.
Romeo.  Toć nie dzień przecie.
Merkucyo.  Ja chciałem powiedzieć,

Tracąc czas, palim pochodnie jak we dnie.
Zrozum myśl moją wedle moich chęci:
Prędzej sens znajdziesz w chęciach niźli w myśli.
Romeo.  Dobra myśl była, żeśmy na bal przyszli,
A sensu nie ma.
Merkucyo.  Dlaczego? pytanie.
Romeo.  Śniłem dziś.
Merkucyo.  Jam też po snów pływał morzu.
Romeo.  I cóż wyśniłeś?
Merkucyo.  Że sennych sen zwodzi.
Romeo.  Chociaż marzenie nieraz prawda rodzi.
Merkucyo.  Była królowa Mab przy twojem łożu,
Znana to wszystkich wróżek akuszerka,
Zbiega do śpiących, malutka jak agat,
Na aldermana błyszczący pierścieniu;
Ciągniona cugiem drobniuchnych atomów,
Jeździ po nosach śpiących śmiertelników.
U kół jej sprychy z długich nóg pajęczych,
Przykrycie z skrzydeł konika polnego,
Postronki z cienkich pajęczyny nitek,
Lejce z wilgotnych promieni księżyca,
Bicz z kości świerszcza, a z błonki trzaskawka;
Stangretem u niej komar w szarej barwie,
Od okrągłego pół cieńszy robaczka
Z leniwych palców dziewic wykłutego;
Wozem jej pusta łupina orzecha,
Dzieło stolarza wiewiórki lub czerwia,
Stelmachów wróżek z niepamiętnych czasów.
I tak w noc każdą przejeżdża po mózgach
Młodych kochanków — i śnią o miłości;
Kolanach dworzan — i śnią o pokłonach;
Palcach prawników — i śnią o talarach,
Lub po dam ustach — i śnią o całunkach;
Nieraz je gniewna Mab pryszczami karze
Za to, że oddech cukrami popsuły;
Czasem przejeżdża po dworaka nosie —
I marzy zaraz o jakim wakansie;
Czasem ogonkiem wieprza z dziesięciny

Nos połaskocze śpiącego plebana —
I pleban marzy o nowem probostwie;
Czasem przejedzie po karku żołnierza —
I we śnie rąbie swoich nieprzyjaciół,
Marzy o szturmach i klingach hiszpańskich,
I o zasadzkach, o kuflach sążnistych;
Wtem słyszy bębny, budzi się na odgłos,
I pośród przekleństw przebąknie modlitwę,
I znowu zaśnie. Taż sama królowa
Śród ciemnych nocy końskie grzywy splata,
Na ludzkich głowach zawija kołtuny,
Co rozplecione, nieszczęściami grożą;
Ona dziewicom, kiedy na wznak leżą,
Przyciska piersi, uczy ciężar znosić,
I w sztuk kobiecych wprawia tajemnice;
Ona —
Romeo.  O dosyć, dosyć, mój Merkucyo!
Prawisz o niczem.
Merkucyo.  Prawda, o snach prawię,
A sny są dziećmi szalonego mózgu,
Przez czczą fantazyę poczęte z niczego,
Fantazyę wiotką jak płynne powietrze,
A tak niestałą, jak wiatr, co dopiero
Płacząc, całował zimną pierś północy,
I nagle z gniewnem poleciał świstaniem
Ku południowi siejącemu rosę.
Benvolio.  Nas także porwał wiatr, o którym mówisz.
Już po wieczerzy — za późno przyjdziemy.
Romeo.  Zbyt tylko wcześnie. Myśl moja przeczuwa —
Jakiś wypadek, w gwiazdach jeszcze skryty,
Śród tej rozpusty gorzką pocznie datę,
I strasznym ciosem przedwczesnego zgonu
Położy koniec nędznemu bytowi
W głębinach piersi moich zamkniętemu.
Lecz Ten, co dotąd mą nawą kierował,
Niechaj i teraz żagiel mój prowadzi!
Naprzód! Wesoło!
Benvolio.  Dalej, bijcie w bębny! (Wychodzą).



SCENA V.
Sala w domu Kapuletów.
(Muzyka w pogotowiu. — Wchodzą Służący).

1 Sługa.  Gdzie Potpan, że nam nie pomaga do uprzątnienia sali? Właśnie mi to człowiek do roznoszenia półmisków i ścierania stołów!
2 Sługa.  Gdy cały porządek domu spoczywa w rękach jednego lub dwóch ludzi, a dotego nieumytych, brudna to sprawa.
1 Sługa.  Wynieście te krzesła i kredens, a baczność na srebra! Ty, poczciwcze, schowaj mi kawałek marcypana, a jeśli mnie kochasz, powiedz odźwiernemu, żeby wpuścił Zuzannę Toczygłaz i Halkę. — Antoni! Potpan!
3 i 4 Sługa.  Jesteśmy, przyjacielu, jesteśmy!
1 Sługa.  Czekają na was, wołają was, pytają się o was, szukają was w wielkiej sali.
2 Sługa.  Tu i tam być na raz nie możemy. Żwawo, chłopcy! nie żałujcie rąk na chwilę, a który przeżyje, zabierze wszystko. (Wychodzą).

(Wchodzą: Kapulet, Goście, Maski).

Kapulet.  Witam, panowie! Proszę was do tańca
Panie, u których nogi bez nagniotków.
Ha, ha! co, panie? i któraż z was teraz
Tańczyć nie zechce? Która się z was droży,
O, ta, przysięgam, musi mieć nagniotki.
A co? czym trafił? Witajcie, panowie!
Był czas, gdym także i ja maskę nosił,
Mógł szeptać w uszy urodnej dziewicy
Słodkie powieści; czas ten minął! minął!
Witam, panowie! — No, dalej, kapelo!
Miejsce tańczącym! Więc naprzód, dziewczyny!

(Muzyka, tańce).

Więcej świec, łotry! Wynieście te stoły,
Pogaście ognie! w sali zbyt gorąco. —
Niezgorzej nasze udało się święto.
Proszę cię, usiądź, bracie Kapulecie:

Moje i twoje dnie tańca minęły.
Jakże to dawno, gdyśmy raz ostatni
Maski nosili?
2 Kapulet.  Lat temu trzydzieści.
Kapulet.  Jakto? tak wiele? Nie, to być nie może!
Wiem, że to było w dzień ślubu Lucencya,
A będzie temu na Zielone Świątki,
Prawiem jest pewny, lat dwadzieścia i pięć.
2 Kapulet.  O więcej, więcej! Toć syn jego starszy
Ma lat trzydzieści.
Kapulet.  Co mi waszeć prawisz!
Dwa temu lata syn był małoletni.
Romeo  (do jednego ze Sług). Co to za pani, co zaszczyca rękę
Tego młodzieńca?
Sługa.  Nie umiem powiedzieć.
Romeo.  Ach, jak od wszystkich świateł jaśniej płonie!
Piękność jej wisi na ciemności łonie,
Jak perła droga w uszach Etiopa;
Dla biednej ziemi zbyt kosztowne lice!
W kole rówiennic unosi ją stopa,
Jak w stadzie kruków białą gołębicę.
Zbliżę się, niechaj dotknięcie jej ręki
Błogosławieństwo nade mną roztoczy.
Kochałżem dotąd? O nie! moje oczy
Prawdziwe pierwszy raz ujrzały wdzięki.
Tybalt.  To głos Monteka, jeśli się nie mylę.
Chłopcze, mój oręż! Co? toż ten niewolnik,
Śmiesznej postaci maską przyodziany,
Z naszego święta przychodzi tu szydzić?
Na jasny honor naszego imienia,
Zabić go wolno bez zgryzot sumienia!
Kapulet.  Kuzynie, jakie masz gniewu powody?
Tybalt.  Stryju, w tej masce Monteki jest młody,
Który, wmieszany w gości naszych koło,
Śmiać się z naszego święta miał przyjść czoło.
Kapulet.  Co? to Romeo?
Tybalt.  To podlec Romeo!
Kapulet.  Proszę cię, teraz zostaw go w pokoju;

Wszak nie obraził praw przyzwoitości,
A prawdę mówiąc, po całej Weronie
Prawią o jego cnotach i przymiotach.
Nie chcę za wszystkie miasta tego skarby,
By go w mym domu spotkała obelga.
Bądź więc cierpliwy, nie zważaj na niego,
To wola moja; jeśli ją szanujesz,
Miej twarz pogodną i z czoła spędź zmarszczki,
Niezgodne z celem dzisiejszego święta.
Tybalt.  Zgodne, gdy taki łotr jest naszym gościem.
Nie ścierpię tego!
Kapulet.  Musisz jednak ścierpieć.
Ha, cóż to, chłopcze? Ja powiadam, musisz!
Któryż to z dwóch nas w domu tym jest panem?
Nie ścierpisz tego? Ha! odpuść mi Boże!
W kole mych gości chcesz wywołać rozruch?
Wszystko pomieszać? Chcesz mi burdy stroić?
Tybalt.  Stryju, to hańba!
Kapulet.  Dosyć tego, dosyć!
Mości junaku, czy do tego przyszło?
Możesz się sparzyć! wiem jak rzeczy stoją —
Mnie się sprzeciwiać? W porę się wybrałeś! —
Brawo, panowie! — Jesteś impertynent!
Siedź cicho, albo — Światła więcej! — Zgroza!
Ja cię ugłaskam! — Dzieci, dalej, żwawo!
Tybalt.  Cierpliwość z gniewem, krwawe tocząc boje,
Wściekłe po żyłach mych rozlewa drżenie:
Odchodzę, ale nawiedziny twoje,
Słodkie na teraz, ja ci w żółć przemienię! (odchodzi).
Romeo  (do Julii). Gdy się me dłonie profanować ważą
Ten ołtarz święty, (jak słodka rozpusta!)
Dwa rumieniące się pielgrzymy — usta,
Ślady dotknięcia pocałunkiem zmażą.
Julia.  Myśl twa zbyt nizko o ręce twej trzyma,
Boć rąk dotknięcia pobożność nie broni;
Dłoń święci mają, a dotknięcie dłoni
Jest pocałunkiem świętego pielgrzyma.
Romeo.  Toć jak pielgrzymi święte usta mają.

Julia.  Mają, pielgrzymie, tylko do modlenia.
Romeo.  Niechże co ręce i usta działają,
Niechaj się wiara w rozpacz nie przemienia.
Julia.  Święte przyjmują pobożną pokorę.
Romeo.  Pokornych modłów niechże owoc zbiorę (całuje ją).
Ust twoich świętość z mych ust grzech omywa.
Julia.  Więc grzech ust twoich na moich spoczywa.
Romeo.  Twoich wyrzutów nie zniosę potęgi:
Oddaj mi grzech mój!
Julia.  Całujesz jak z księgi.
Mamka.  Pani, twa matka pragnie z tobą mówić.
Romeo.  Kto jest jej matka?
Mamka.  Kto? młody paniczu?
Kto jest jej matka? Pani tego domu,
A pani dobra, mądra i cnotliwa.
Córki jej, z którąś mówił, byłam mamką;
Możesz mi wierzyć, ten, co ją dostanie,
Nie umrze z głodu.
Romeo.  Kapulet jej miano?
Życie me wrogom na dług zapisano!
Benvolio.  Idźmy, czas odejść, kończy się zabawa.
Romeo.  A w duszy mojej zaczyna się wrzawa!
Kapulet.  Panowie moi, raczcie się zatrzymać;
Śmiem was zapraszać na biedną wieczerzę.
Jakto? koniecznie? A więc wam dziękuję,
Z serca dziękuję. Dobranoc! dobranoc!
Poświećcie gościom! — Idźmy więc do łóżka.

(Do drugiego Kapuleta)

Bracie, na honor, widzę, że już późno.
Idę wypocząć. (Wychodzą wszyscy prócz Julii i Mamki).
Julia.  Przybliż się, mamko. Kto to jest ten młodzik?
Mamka.  To syn i dziedzic starego Tyberya.
Julia.  A ten, co teraz do drzwi się przybliża?
Mamka.  Młody Petrukio, jeśli się nie mylę.
Julia.  A ten przy oknie, co to tańczyć nie chciał?
Mamka.  Nie znam go.
Julia.  Spytaj. Jeżeli ma żonę,
Ślubnem mem łożem grób mój tylko będzie!

Mamka.  Zwie się Romeo; jest z rodu Monteków,
Przysięgłych domu twego nieprzyjaciół.
Julia.  Wróg najdawniejszy, najczulej kochany!
Zbyt wcześnie widzian, zbyt późno poznany!
Dziwny miłości początek, przez Boga,
Mieć za kochanka domu swego wroga!
Mamka.  Co to ma znaczyć? hę, co to ma znaczyć?
Julia.  Powtarzam wiersze, których mnie nauczył
Młody mój tancerz. (Słychać za sceną: Julio!)
Mamka.  Idziemy! idziemy!
Czas i nam odejść, bo pałac już niemy. (Wychodzą).
Chór.  Namiętność dawna blednieje i kona,
Na jej mogile kwiat wyrasta nowy;
Piękność, dla której umrzeć był gotowy,
Zbladła już, Julii spojrzeniem zgaszona.
Kocha, kochany; pierś mu rozpłomienia
Czar jej źrenicy; córce przeciwnika
Jak miłość wyzna? A ona połyka
Ponętę miłość z haczyka cierpienia.
Lecz dziecię wroga jak zbliży się do niej?
Jakże jej serca namiętność odsłoni?
Kochanka jeszcze mniejsze ma nadzieje
Ujrzeć lubego ócz ogień, lic róże:
Czas i namiętność da sposób, zaleje
Morzem rozkoszy niebezpieczeństw morze.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: William Shakespeare i tłumacza: Leon Ulrich.