Romans w Madrono Hollow

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Francis Bret Harte
Tytuł Romans w Madrono Hollow
Pochodzenie Nowelle
Wydawca S. Lewental
Data wyd. 1885
Druk S. Lewental
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Wilhelmina Zyndram-Kościałkowska
Tytuł orygin. The Romance of Madrono Hollow
Źródło skan na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały zbiór
Indeks stron
XX.
ROMANS W MADRONO HOLLOW.

Klamka u furtki ogrodu wiejskiego domu poruszyła się dwa razy, lecz brama cała była tego wieczoru tak w cieniu, że siedzący na ganku stary Folinsbee, zaledwie mógł dojrzéć wysoki biały kapelusz i obok trochę rozwiewnych wstążek, które natychmiast znikły w cieniu otaczających bramę sosen. Czy to dzięki temu odkryciu, czy przekonaniu, że od poruszenia klamki dość już upłynęło czasu, po chwili wahania, odłożył na bok fajkę, którą dopalał i skierował powolne kroki, krętą ścieżką, ku bramie. Przy gęstym szpalerze zatrzymał się słuchając.
Co prawda nie było co słuchać. Wysoki kapelusz upewniał rozwiewne wstążki, że wieczór jest prześliczny — (co nie uszło uwagi samego Folinsbee), — dodając coś o falującéj linii gór, rysującéj się wyraźnie na szafirowém tle przejrzystéj nocy. Wstążki odpowiadały na to, że uważały to właśnie przez cały czas powrotu do domu i pytały wzajemnie: czy może być coś piękniejszego nad księżycem oświetlone gór szczyty? Tak — odpowiadał kapelusz — nie było nic piękniejszego! Przypominało mu to pogodne i urocze noce południa, z tą różnicą, że do czarów dzisiejszego wieczoru przyczyniło się coś więcéj... coś szczególnego... Co mianowicie, tego już wstążki zgadnąć jakoś nie mogły...
Tu nastąpiła pauza. Skorzystał z niéj stary Folinsbee, zmierzając wprost ku bramie, pochrząkiwający i surowy. Lecz w téj saméj chwili kapelusz podniósł się i zniknął gdzieś w cieniu, a miser Folinsbee spotkał się oko w oko z napoły zakłopotaną, napoły figlarną, lecz w zupełności ładną i świeżą twarzyczką swéj córki.
Utrzymywano potém w Madrono Hollow, że pomiędzy starym a miss Jo wynikła wieczoru tego żywa dyskusya, w któréj stary imiona niejakiego Culpepper'a Starbottle i jego stryja pułkownika Starbottle, związał z niezbyt dla obu pochlebnemi epitetami, córka zaś stawiąc ojcu dzielnie czoło, „dowiodła mu, że jest krwią z krwi jego i kością z kości“, jak utrzymywał kowal, przerabiający chętnie wiersze Byrona. Wedle zaś wersyi nauczyciela szkółki miejscowéj, „zbiła ojcowską nadętość“.
Tymczasem przedmiot téj żywéj dyskusyi posuwał się zwolna po drodze aż do miejsca, skąd dawał się widziéć dom Folinsbee, długi, wązki, biały budynek, niezdradzający żadnych pretensyj, tém niemniéj utrzymywany staranniéj od sąsiednich domów, z oplecionemi winokrzewem drzwiami i framugami okien, w których bielały firanki i rolety, broniące w dzień przystępu słońcu, a obecnie osrebrzone światłem księżyca. Culpepper oparł się o parkan ogrodu, wpatrując się w te okna.
Po kilku chwilach, w jedném z nich, zamiast księżycem oświeconéj próżni, zjawiła się postać dziewczęcia ze świecą w ręku. Firanki się zwarły, opadły rolety. W oczach młodziana zjawisko to było podobném do zjawiska westalki stojącéj przed świętym przybytkiem, lecz dla zwykłego widza była to po prostu jasno-włosa niewiasta, w któréj błyszczących ciemnych oczach paliły się resztki oburzenia nic nie mającego wspólnego z dziecięcą uległością. Gdy zjawisko znikło za spuszczonemi firankami i roletami przybytku, młodzian wyszedł na oświeconą księżycem drogę. Zrzucił elegancki kapelusz i otarł czoło, przyczém księżyc oświecił w pełni twarz jego.
Twarz to była przyjemna, chociaż za chuda i zbyt może śniada. Kość policzkowa wystawała zanadto, a czarne oczy zbyt zapadły, gdy równie czarne włosy zsuwały się na czoło wysokie lecz wązkie. Długie czarne wąsy ocieniały wązkie, o opuszczonych krańcach wargi. Twarz to była surowa, ponura nawet, którą od czasu do czasu rozświetlał jeden z tych wymownych uśmiechów, o jakim miss Jo odezwała się jakoby, że jeśliby tylko mógł przetrwać przez całą ceremonię, gotowaby natychmiast stanąć z jego właścicielem na ślubnym kobiercu.
— Powiedziałam mu to zaraz — dodawała śmiała dziewczyna — i cóż powiecie? popadł natychmiast w zwykłą swą melancholię i nie uśmiechnął się już ani razu!
O pół mili od wiejskiego domu przerzynała drogę ścieżka wiodąca do osady. Czy dla skrócenia sobie drogi, czy dla innéj, mniéj praktycznéj pobudki, młody człowiek wszedł pod drzewa, użyczające imienia swego dolinie całéj. Nawet w niepewném księżycowém świetle występowała ponura piękność miejsc tych. Czerwone pnie drzew wydawały się zarumienione w świetle księżyca, w cieniu podobne do plam krwistych, kryły się pod srebrzystą zielenią liści. Zdawało się, że przyroda sama pochwyciła i zaklęła tu strzępki przesiedlonych w te miejsca Hiszpanów, dla osłodzenia wygnańcom ich losu.
Zagłębiając się pod drzew cieniem, Culpepper usłyszał podniesione głosy. Z za drzew wychyliła się po chwili dziwaczna, za Dafnę mogąca być wziętą postać niewieścia, przystrojona w ponsowe atłasy i koronki, z obnażonemi ramiony, uwieńczona powojami. Za nią postępował mężczyzna. Culpepper cofnął się: w mężczyznie bowiem poznał szanownego swego stryja, pułkownika Starbottle, w kobiecie damę, którą opisać wypada, jako nieposiadającą żadnéj kwalifikacyi do przedstawienia jéj porządnemu czytelnikowi. Dla skończenia raz już z nieprzyjemnemi temi szczegółami, dodam, że oboje, mężczyzna i kobieta, znajdowali się w stanie nietrzeźwym.
Z toczącéj się pomiędzy niemi rozmowy, Culpepper dowiedział się, że na publicznym, mającym miejsce tego wieczoru balu, zaszło pewne nieporozumienie, że towarzyszący właśnie téj zbyt znanéj damie pułkownik, nie ujął się dość gorąco za jéj honor. Żałuję tylko, że nawet przy obecnéj wolności pióra, powtórzyć tu nie mogę zamienionych z tego powodu słów. Dość, że wymówki skończyły się targnięciem czynném na głowę i włosy oskarżonego. Szczęściem, osłonił go synowiec.
Dama rzuciła się na ziemię, wybuchając bynajmniéj nie malowniczemi spazmami. Szkoda, że płeć nadobna, nielubiąca pokazywać się w niekorzystném świetle, nie mogła skorzystać z téj wielce pouczającéj lekcyi. Nietylko spazmy nie upiększyły kobiety lecz ośmieszały ją, wywołując w obu obecnych mężczyznach wzgardę i wstręt zamiast litości. Culpepper jeszcze, dla którego każda mniéj więcéj kobieta miała w sobie bądź-co-bądź, coś anielskiego, skłonniejszym byłby może do współczucia, lecz pułkownik wyglądał tylko przerażony i zafrasowany. Szczęściem, gwałtowna burza minęła i mistress Dolores ustąpiła wkrótce z pod drzew i z naszéj opowieści nazawsze.
Pozostali mężczyźni zawiązali cichą rozmowę. Świtało już, gdy się rozeszli: pułkownik zupełnie niemal wytrzeźwiony i ze zwykłą pewnością siebie i zadowoleniem z własnéj osoby, jego synowiec z niezwykłym rumieńcem na śniadém licu i fatalnym połyskiem ciemnych, zapadłych oczu.
Nazajutrz cała osada wrzała o wieczorném zajściu. Wiedziano, że zaproponowano pułkownikowi wyprowadzenie z balowéj sali damy, któréj towarzyszył, a gdy nie usłuchał uprzejméj téj propozycyi, wyrzucono za drzwi oboje. Wyznać wypada, że w roku pańskim 1854, kiedy miał miejsce pamiętny ten wypadek, opinia publiczna była rozdwojoną co do stosowności użytego kroku i nawet dyskutowano cnotę dam pozostałych w balowéj sali. Ogólnie upatrywano w tém intrygę polityczną.
— Byłożby to zebranie purytanów? — spytać miał jakoby atakowany pułkownik.
Na co mu gospodarz balu odparł jakąś źle ukrytą aluzyą do jego zasad politycznych.
— Jesteś jankesem! — wykrzyknął pułkownik.
— A ty skończonym łajdakiem! — odwrzasnął tamten.
I na tém się skończyło. Tak przynajmniéj opowiadano, wyczekując blizkich następstw zajścia.
Tymczasem nic nie zapowiadało oczekiwanych następstw. Pułkownik zjawił się zaraz nazajutrz na ulicach miasta, ze zwykłą sobie swadą, krępowany tylko nieco obecnością dotrzymującego mu wiernie towarzystwa synowca. Lubiano i szanowano powszechnie tego ostatniego, najciekawsi zatém i najbardziéj natrętni trzymali języki na wodzy. Na twarzy młodego człowieka dawał się czytać niezwykły niepokój.
— Don wziął do serca sprawę stryja — zauważył domyślny kowal.
— A może sam nie jest obojętny na wdzięki Dolores — dodał niedowierzający konduktor omnibusu.
W pogodny ranek, w tydzień może po wyżéj opowiedzianych wypadkach, miss Jo Folinsbee wyszła ze swego ogrodu na drogę. Tym razem nie stuknęła klamka, gdy ostrożnie zamykała za sobą furtkę. Po krótkiém wahaniu, zużytkowaném zresztą na wdzięczne skłonienie główki na okrągłe ramię i nasuwanie na szczupłe paluszki wybornie rysujących ich kształty rękawiczek, zwróciła kroki ku osadzie. Nic dziwnego, że przejeżdżający handlarz skór zjechał w rów wraz ze swemi sześciu mułami, aby nie opylić jéj strojnéj sukienki, a omnibus zatrzymał się, gdyż znany z nieuprzejmości konduktor zapatrzył się w nią jak w tęczę. Niewątpliwie była pociągającą! W okolicy, w któréj płeć piękna, idąc w ślady bujnéj przyrody, lubuje się w jaskrawych barwach i przesadnych modach, skromna a wytworna toaleta miss Folinsbee, podnosiła jeszcze jéj wdzięki i bardziéj na nią ściągała ogólną uwagę. Utrzymują, że Billy, za każdym razem, gdy mijała jego szyb, zawieszał pracę i zwierzał się towarzyszowi swemu z zamiarem napisania listu „do domu“. Nawet Bill Masters, który był ją widział w Paryżu, poddaną krytyce wielkiego świata i tėj wyroczni, jaką był ostatni cesarz, utrzymywał, że była wówczas zadziwiającą wprawdzie, lecz mniéj może ładną niż teraz w Modrono Hollow.
Ranek był wczesny jeszcze, tém niemniéj słońce, wznosząc się ze zwykłą w strefach tych szybkością, paliło lekki kapelusz i błękitne wstążki i miss Jo szukać musiała schronienia w cieniu obrosłéj drzewami ścieżki. Tu przyjęła uprzejmie nieśmiałe zrazu zaczepki psa włóczęgi, który ośmielony chciał jéj towarzyszyć i skacząc na nią wesoło, walał opylonemi łapami elegancką jéj suknię. Odpędziła go zatém zniecierpliwiona, rzuciła nawet na niego, aby go odstraszyć, podjęty na drodze kamień, który szczęściem padł o kilkanaście stóp od swego celu. Dowiodłszy w ten sposób zdolności bronienia się, wpadła zwyczajem płci nadobnéj w panikę i, podnosząc jedną ręką spódniczkę, drugą trzymając kapelusz, biegła kilkaset kroków, zanim stanęła zmęczona i uspokojona. Zaczęła zrywać polne kwiaty i paprocie. Nagle zdjęta nowém niedowierzaniem, zaczęła przypatrywać się uważnie, czy się pod niemi nie kryją owady, muchy, pająki, węże, gadziny i tym podobne zasadzki, któremi zasiane bywają kobiece ścieżki. Zerwała kilka złotych kłosów dzikiego owsa i wpięła je we włosy. Wreszcie skierowała kroki wprost na Modrono Hollow.
Znów się zawahała. Przed nią śród drzew i krzewów doliny wiła się znana już nam ścieżka. Gorąco zaczynało jéj dopiekać. Daleko musiała odejść od domu? Czemużby nie miała spocząć chwilę pod drzewem? Udała się tedy w miejsce, gdzie cień był najszerszy, i przekonawszy się, że niéma w pobliżu żywéj duszy, usiadła na trawie z lekkiém westchnieniem zadowolenia. Lubiła te drzewa! pył nie osiadał na ich liściach i w cieniu ich żadne się nie gnieździło robactwo. Spoglądała na zielone gałązki, splecione nad jéj głową, na delikatne u stóp jéj rozłożone paprocie. Coś błysnęło śród zieleni, schyliła się i podjęła bransoletę. Przypatrywała się jéj starannie, szukając monogramu lub dewizy, lecz nie znalazłszy nic podobnego, nie mogła oprzéć się chęci przymierzenia jéj. Gdy podniosła wzrok, Culpepper Starbottle stał o kilka kroków.
Spostrzegłszy ją, zatrzymał się niepewny, czy się ma do niéj zbliżyć lub nie. Nie chciał najpewniéj przeszkadzać jéj, przerywając samotność, tém niemniéj siła jakaś, czar, nie pozwalał mu odejść. Dziwne bo to ludzkie serce! Tam w głębi, daleko roztaczały się w półkole góry olbrzymie, majestatyczne, bliżéj rozpadlina skały toczyła się w bezdenną przepaść, a po obu stronach, niby na straży, ściśniętemi rzędy stały stuletnie jodły proste, spokojne, wówczas nawet, gdy nad niemi warczą burze, a cały ten przepyszny krajobraz zdał się naszemu bohaterowi rzuconym tu po to tylko, aby podniéść wdzięki rysującego się na tém wspaniałem tle, w jasnéj sukience dziewczęcia.
Chociaż miss Jo wyszła z domu z przeczuciem, że po drodze nie tu, to tam spotka młodego człowieka, zmieszała się na jego widok. On téż niezwykle był poważnym i surowym i bardziéj niż kiedy zdawał się stawiać śmiało czoło czarom, jakie dziewczę roztaczało dokoła siebie. Na jego widok miss Jo chciała powstać, lecz zanim się spostrzegła, ujął jéj rękę i sam siadając na murawie, zatrzymał ją przy sobie. Nie było to wprawdzie w przewidzianym przez miss Jo programie, lecz któraż, najbardziéj doświadczona kobieta określić zdoła stanowczo, jaki obrót wezmą miłosne wyznania?
Co Culpepper mówił? Nic takiego zapewne, coby zasługiwało na szczególną uwagę czytelników; nic takiego, czegoby miss Jo nie słyszała stokrotnie przedtém i od wielu innych. Lecz w słowach jego i głosie tyle było szczerości, ciepła, że się one zdały oczarowanéj niemi dziewczynie nietylko nowemi lecz niespodziewanemi wcale. Nowością bo téż w naszém stuleciu była miłość rycerska, szalona, godna innego stulecia. Nowością, w kraju blagi i prozy wszelakiéj, ta upajająca poezya uczucia, w ustach tego smagłego, czarno-okiego i czarno-włosego potomka rycerzy.
Wszystko to miało ponętę niezwykłości i tyle tego może, dość jednak, że była chwila, w któréj miss Jo opuściła rękawiczkę a po chwili nietylko rękawiczka, lecz i ręka i usta jéj były we władaniu zakochanego młodzieńca. Gdy wstali, czarne pierścienie jéj włosów, wraz ze zdobiącemi je złotemi kłosy, opadły na ramię młodzieńca. Kto wié jednak, czy bodaj i w téj chwili nie była panią siebie, przeprowadzając paralelę pomiędzy wyniosłą postacią Culpepper'a i drobną figurą uprzedniego swego wielbiciela, kapitana MacMire, który padł ofiarą garnizonowych hulatyk. W każdym razie, chociaż upojona zatopionemi w swém oku spojrzeniami kochanka, dostrzegła przechodzącego nieopodal mężczyznę.
— Otóż i ten ohydny człowiek! — zawołała, wyślizgując się z objęć Culpepper'a.
Obejrzał się. Spostrzegł swego stryja. Ściągnął brew, pytając miss Jo:
— Nie lubisz go?
— Nienawidzę — odrzekła kategorycznie.
Zarumienił się. Chciałby powiedziéć coś o zasługach pułkownika, lecz zbywało mu na czasie. Uśmiechnął się tylko smutnie. Uśmiech ten rozbroił miss Jo. Podała mu rękę, mówiąc:
— Byle cię tylko nie naraził na jakie niebezpieczeństwo! Strzeż się, mój drogi! wszak do mnie należysz!
W słowa te wlała niekłamany patos. Z doświadczenia wiedziała, jak kruchém bywa życie jéj wielbicieli. Zanim Culpepper zdołał znów ująć ją za rękę, znikła w gąszczu drzew.
Zbliżał się natomiast zadyszany, sztywny pułkownik, wołając:
— Szukałem cię po całém mieście, o zakład gotów jestem iść, po całém mieście. Kto tu był z tobą?
— Dama — krótko odrzekł zagadniony, który nigdy nie kłamał, lecz w pewnych razach niechętnie odpowiadał na niedyskretne pytania.
— Pal ich d..... — zawołał pułkownik. — Widzisz bo, znalazłem człowieka, co mnie onegdaj kazał za drzwi wyrzucić... pamiętasz?
— A jest nim? — spytał niedbale, odchodząc synowiec.
— Jack Folinsbee.
— Co? jak? — zawołał stając młodzian.
— Jack Folinsbee, syn tego starego hipokryty, dewota, purytanina. I cóż teraz? Dałeś mi słowo, pamiętaj... o zakład gotów jestem iść, że nie cofniesz raz danego słowa? Pokażemy im, nauczymy! ho! ho! nauczymy... Co? cofasz słowo?
Culpepper milczał. Blady był, lecz gdy podniósł głowę, wymówił wyraźnie i stanowczo:
— Nie, słowa nie cofam.


Culpepper Starbottle wyzwał Jack'a Folinsbee i wyzwanie przyjętém zostało. Przyczyną zajścia było wyrzucenie na rozkaz Folinsbee za drzwi sali balowéj stryja wyzywającego. Tyle wiedziano o tém w Madrono Hollow, lecz gdzieindziéj inne, przez kowala zwłaszcza rozsiewane, krążyły pogłoski:
— Widzicie panowie — mówił zgromadzonym dokoła swego kowadła ciekawym — nie wysnuwam żadnéj w całéj téj sprawie zgóry przyjętéj teoryi, przytaczam tylko znane mi fakty. Culpepper i Jack spotkali się onegdaj w zakładzie Bob'a. Jack wziął tamtego na stronę, mówiąc: „proszę o słówko“. Culpepper skłonił się i powstał. Oto tak stali naprzeciw siebie — (opowiadający słowa swe popierał giestami, machając młotem nad kowadłem) — Jack wydobywając z kieszeni bransoletkę rzekł:
— Poznajesz to pan?
— Wcale nie znam — odrzekł chłodno i spokojnie zagadnięty.
Na co znów tamten:
— Ofiarowałeś ją jednak mojéj siotrze?
— Wcale nie — odrzekł Culpepper stanowczo lecz uprzejmie.
Tamten znów:
— Kłamiesz bezczelnie — wykrzyknął, chwytając rewolwer.
— Ty to kłamiesz — odrzekł Culpepper, podskoczywszy.
— Jack wystrzelił... szczęściem nikt nie został trafionym. Dziwna to rzecz... widzicie — i ja, i wy, i my tu wszyscy tak skłonni do rwania się do rewolwerów, a wypadki wydarzają się rzadko... nader rzadko... Wprowadza mnie to w podziw...
— Mniejsza o to, Thompson — przerwał Bill Masters. — Szczęściem jest drugie życie, a że tam wszystko jakoby wydoskonalone więc i celniéj będziemy strzelać. Cóż daléj?...
— A cóż. Jedni pochwycili tego, tamtego drudzy, rozłączono ich, jak to zwykle w podobnych razach bywa. Jack opowiedział, że na ręku siostry dostrzegł bransoletkę, którą widział przedtém u téj tam, znacie ją, Dolores! Miała ją od pułkownika i to wiadomém było. Miss Jo nie chciała objaśnić, w jaki sposób przyszła do posiadania tego klejnotu, lecz przyznała się, że właśnie tego samego dnia widziała Culpepper'a. Tu następuje szczegół najciekawszy, zadziwiający. Oto Culpepper, słysząc opowiadanie Jack'a, cofnął uprzednie kategoryczne swe zaprzeczenie i przyznał się, że on to bransoletkę tę dał miss Jo. Otóż zdaniem mojęm, kłamał tym razem. Sami przyznacie, że żaden porządny chłopak nie może ofiarować porządnemu dziewczęciu cośkolwiek, co należało do takiéj Dolores? Bądź-co-bądź, tak rzeczy stanęły i nie pozostaje nic więcéj uczynić...
Zostało téż to uczynioném. Poranek jasny był i pogodny, powietrze świeże, gdyż nad rzeką wznosiły się mgliste jeszcze pary. Punkt o szóstéj na placu obronnym wśród drzew na łące, zjawił się Culpepper ze stryjem pułkownikiem jako świadkiem i z lekarzem. Pułkownik był niespokojny, chociaż niepokój skrywał pod zwykłém sobie napuszeniem, wychwalając wybór miejsca obrzuconego cieniem w téj porannéj dobie, co się niezmiernie podobało doświadczonemu pojedynkowiczowi. Lekarz rzucił się na murawę najobojętniéj, paląc wyborne cygaro. Culpepper spokojny i zadumany stał oparty o drzewo, spoglądając przed siebie, na rzekę. Wszystko to robiło wrażenie jakiéjś wesołéj zamiejskiéj wycieczki raczéj, témbardziéj, że pułkownik wydobył butelkę koniaku z kieszeni i zaczął nim częstować.
— Żaden prawdziwy dżentleman — utrzymywał z przekonaniem — nie wychodzi bez tego kordyału z domu, zwłaszcza zrana, gdy przeziębić się łatwo. Mogę zaręczyć słowem honoru! Właśnie przypominam sobie, jak w roku tysiąc ośmset pięćdziesiątym trzecim, czy czwartym...
Turkot kół zagłuszył wspomnienia pułkownika. Z szybko nadbiegającego tilbury wyskoczyli Jack Folinsbee i dwaj jego sekundanci: Calhoun Bungstarter i Bill Masters. Jack śmiał się — zagłośno może.
— Udało mi się wymknąć memu ojcu — począł, lecz Calhoun Bungstarter zatrzymał potok słów młodzieńca. Ten się zarumienił. Nowicyuszem był w honorowych sprawach.
— Przystąpmy do rzeczy — zagaił sprawę miser Bungstarter. — Sądzę, że wszelkie dalsze wyjaśnienie byłoby zbyteczne? O zgodzie niéma co mówić. Naszą jest rzeczą ułożyć warunki, a śpieszmy, gdyż mogą nam przeszkodzić. Po mieście chodzą pogłoski, że ajencya „Vigilance“, poszukuje obecnych tu naszych przyjaciół panów Starbottle, których mam honor być poręczycielem.
Obecni przybrali poważne miny. Ułożono warunki, plac wymierzono. Zapaśnicy stanęli naprzeciw siebie. Zapanowało milczenie.
Ci, którzyby się zdala przypatrywali téj sielskiéj scenie, sądzićby mogli, że rozległ się tu wystrzał korków z dwóch butelek szampana, przerywając pogodną ciszę.
Culpepper wystrzelił w powietrze. Pułkownik stłumił energiczne zaklęcie, Jack Folinsbee spochmurniał, domagając się cierpko drugiego strzału.
Znów stanęli na oznaczonych miejscach. Dano hasło i jednocześnie rozległy się dwa strzały. Po chwili dopiéro spostrzegli, że i tym razem Culpepper strzelił ponad swoję głowę. Uczyniwszy to, rzucił pistolet i dowlekł się do drzewa, o które się oparł.
Wszystkie pasye zatrzęsły młodym Folinsbee. Pułkownik klął na dobre, miser Bungstarter gorszył się.
— Doprawdy, panowie — mówił — jeśli miser Culpepper Starbottle odmawia i drugiego wystrzału, nie wiem już co czynić?
Lecz pułkownik i Jack gorączkowali się. Po krótkiéj naradzie, pułkownik miał zastąpić synowca, jako główny w téj sprawie bohater, Bill Masters podejmował się sekundować daléj, miser Bungstarter oświadczył chęć wycofania się z całéj téj sprawy.
O dalszym jéj przebiegu dwie różne wersye obiegały w Madrono Hollow. Jack Folinsbee opuścił dymiący się pistolet, cofnął się i upadł twarzą do ziemi.
Lekarz był już przy nim. Powstały popłoch zwiększył jeszcze turkot kół zbliżającego się powozu. Kowal doradzał śpieszną ucieczkę. Istotnie nie było czasu do stracenia, plac opróżniono... Lekarz ujrzał obok swojéj pochyloną nad rannym bladą twarz Culpepper'a.
— Czy jest nadzieja? — pytał.
— Nie mogę jeszcze stanowczo powiedziéć — odrzekł lekarz — podtrzymuj głowę, obejrzę ranę.
Culpepper ujął tkliwie ramiona zemdlałego przeciwnika. Lekarz przyniósł potrzebne lekarstwa.
— Dobrze — rzekł — o! dobrze! Dziękuję panu, panie Starbottle, a teraz zmykaj pan, póki czas... odpowiadam za rannego... zmykaj... słyszysz mnie pan.
Ramię Culpepper'a otaczało wciąż szyję rannego wroga, głowa pochylała się na jego ramię. Lekarz wpatrzył się w pobladłą twarz swego pomocnika... podniósł go... rozpiął surdut, zerwał kamizelkę... Koszula była krwią zbroczona... piersi przedziurawiła mu kula. Pierwszy wystrzał ranił go śmiertelnie.




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Francis Bret Harte i tłumacza: Wilhelmina Zyndram-Kościałkowska.