Przejdź do zawartości

Rok dziewięćdziesiąty trzeci/Część trzecia/Księga trzecia/VI

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Wiktor Hugo
Tytuł Rok dziewięćdziesiąty trzeci
Wydawca Bibljoteka Dzieł Wyborowych
Data wyd. 1898
Druk Granowski i Sikorski
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Anonimowy
Tytuł orygin. Quatrevingt-treize
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


VI.

Skończywszy to ćwiertowanie, Jurcia wyciągnęła rączkę do Janka i rzekła:
— Eśce!
Po świętym tedy i komentatorze poszli glosatorowie z twarzami odrażającemi. Pierwszym, co do daty, był Gavantus; Janek wyrwał Cavantusa i dał go Jurci.
Z kolei wszyscy glosatorowie Św. Bartłomieja doznali tego losu.
Dawać, jest to wyższość. Janek nic dla siebie nie zachował. Alan i Jurcia patrzyli na niego; zadowolony był podziwem swej publiki.
Niewyczerpany w swej wielkomyślności, Janek ofiarował Alankowi Fabricia Pignatelli, a Jurci ojca Stillinga; potem dał Alankowi Alfonsa Tostata, a Jurci Korneliusza „à Lapide;“ potem Alan dostał Henryka Hommonda, a Jurcia ojca Roberti, z widokiem miasta Douai, w którem się urodził roku 1619. Z kolei dostała się Alankowi protestacya papierników, a Jurci dedykacya Gryfom. Były tam także mapy, i te Janek porozdawał; Etyopię otrzymał Alanek, a Jurcia Lykanię. Zrobiwszy to wszystko, zrzucił Janek księgę na ziemię.
Przerażająca to była chwila. Z uniesieniem, połączonem z trwogą, patrzyli Alanek i Jurcia, jak Janek brwi namarszczył, wsparł się mocno na nogach, zacisnął pięści i zepchnął wolumin potężny z pulpitu. Tragicznie to wygląda, kiedy taka wspaniałość traci równowagę. Jak jeździec z siodła wyparty, zawisł wolumin na chwilę, zawahał się, zachwiał, potem się zwalił i złamany, zmiętoszony, poszarpany, wzruszony w swojej oprawie, osłabiony w klamrach, rozpłaszczył się żałośnie na podłodze. Szczęściem, na żadne z nich nie spadł.
Zachwyceni byli, bo nie doznali stłuczenia. Nie wszystkie przedsięwzięcia zdobywcze tak pomyślnie się kończą.
Jak wszystkie chwały, tak i ta narobiła wiele trzasku i kurzawy.
Zwalczywszy księgę, zszedł Janek z fotelu.
Zapanowało na chwilę milczenie, z przerażeniem połączone; zwycięztwo ma przestrachy. Troje dzieci wzięło się za ręce i stało w oddaleniu, patrząc na wolumin rozbity.
Ale już po chwili zamyślenia zbliżył się do niego Alanek energicznie i kopnął go nogą.
Skończyło się! Pochopność do niszczenia istnieje. Janek kopnął także nogą, kopnęła i Jurcia, że aż się zachwiała i przysiąść musiała, z czego też i skorzystawszy, rzuciła się na Św. Bartłomieja. Zniknął już wszelki urok. Janek runął na księgę, powalił się też na nią Alanek, i kontenci, upojeni, tryumfujący, drąc ryciny, szarpiąc kartki, wyrywając zakładki, drapiąc oprawę, odrywając naklejoną złoconą skórę, mocując się ze srebrnemi narożnikami, drąc pergamin, nadzierając tekst szanowny, pracując nogami, rękami, paznogciami, zębami — zarumienione, śmiejące się, okrutne, trzy te aniołki zniszczenia zwalczały ewangelistę bezbronnego.
Zniweczyli Armenię, Judeę i Benewent, gdzie się znajdują relikwie Św. Bartłomieja; Natanaela, który jest podobno tym samym, co Bartłomiej, papieża Gelazyusza, który ewangelię Bartłomieja-Natanaela uznał za podrobioną, wszystkie figury, wszystkie mapy. Nieubłagane pastwienie się nad starą księgą tak całkiem, dzieci te zajęło, że ani wiedziały nawet o myszy, niedaleko od nich przebiegającej.
Dokonały wytępienia.
Poszarpać w kawały historyę, legendę, naukę, cuda prawdziwe, czy fałszywe, łacinę kościelną, przesądy, fanatyzmy, tajemnice; porozdzierać religię od gory do dołu — jest to praca nielada dla trzech olbrzymów, a nawet dla trojga dzieci. W tym ich mozole upływały godziny, ale pracownicy dokonali swego. Ze Św. Bartłomieja nic nie pozostało.
Gdy tego dokonano, gdy wydarto ostatnią kartę, ostatnią rycinę rzucono na ziemię; gdy z księgi pozostały tylko brzeżki kart tekstu i rysunków, trzymające się jeszcze grzbietu oprawy, wyglądającej jak szkielet, Janek się podniósł, popatrzył na podłogę, zasłaną resztkami kart rozpierzchłemi, i zaczął klaskać w ręce.
Jurcia wzięła z ziemi jedną z kart, podniosła się, przybliżyła się do okna, którego dolny brzeg narowni był z jej podbródkiem, i zaczęła drzeć na kawałki wielką kartę i wyrzucać je oknem.
Widząc to dwaj jej braciszkowie, to samo zaczęli robić Zbierali karty i darli je, a skończywszy z jednemi, brali inne i darli je znów, a wyrzucali przez okno, jak i Jurcia. I tak karta po karcie, cała księga staroświecka, poskubana temi małemi a zawziętemi paluszkami, poleciała na cztery wiatry. Jurcia zamyśliła się, patrząc na ten rój drobnych papierków białych, bujający w powietrzu wedle tchnienia wiatru i rzekła:
— Motle.
I oto rzeź skończyła się na rozwianiu pod niebios lazurem.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Victor Hugo i tłumacza: anonimowy.